Skocz do zawartości

Legendy Polskie


Agulindula

Rekomendowane odpowiedzi

BIAŁOWIEŻA

Legenda o wierzbie płaczącej....

 

 

 

W małej chatce nad Narwią żyła z trzema dorastającymi synami niebieskooka wdowa o lnianych, posrebrzonych troskami włosach.

 

Dom położony na wysokiej, rzecznej, skarpie otaczały szerokie po horyzont wilgotne łąki porośnięte kępami wierzb, brzóz i olch. Niewielkie gospodarstwo z trudem mogło wyżywić kobietę i trzech chłopców. Matka najmowała się do służby u bogatszych gospodarzy aby zapewnić rodzinie godny żywot. Jedynym celem życia ubogiej kobiety było wychowanie chłopców na uczciwych ludzi. W chwilach wolnych od mozolnej pracy marzyła o chwili szczęścia na ich weselach i ujrzeniu przed śmiercią uśmiechniętych twarzyczek wnucząt.

 

Z początkiem kwietnia nad modrymi nurtami rzeki zagościła wiosna, wypełniając świat śpiewem skowronków, kolorami kaczeńców i zapachem tataraku. Niebyła to jednak wiosna niosąca jedynie radość.Wraz z powracającymi nad narwiańskie błota bocianami przyniosła ona bowiem złowrogo brzmiący tętent kopyt nadciągającej armii. Wróg ze wschodu napełnił sielską krainę szczękiem oręża, głosami napastowanych niewiast i łuną pożarów. Najeźdźcy nie oszczędzali kobiet ni dzieci. Grabili miasta i wioski, wszędzie szukając łupu i zaspokojenia dzikich żądz.

 

W owych czasach tylko szlachetnie urodzeni mieli przywilej obrony granic Ojczyzny. Sytuacja przerosła jednak panujące obyczaje. Wobec zagrożenia królewskiego majestatu powołano do służby wojennej wszystkich młodzieńców zdolnych do noszenia oręża. Na tych, którzy przeżyją czekała wielka nagroda - herb równoznaczny z wolnością od pańszczyzny, oraz idące w ślad za tym rycerskie przywileje. Pierwszy do służby zapragnął zgłosić się średni syn - 13 letni Dobrosław. Tak młodych chłopców jednak do wojska nie przyjmowano. Najstarszy z braci Zbyszko został jednak wcielony pod chorągiew bez zastrzeżeń. Chłopiec, choć liczył sobie tylko 15 wiosen, wyglądał na dużo starszego. Matka wyposażyła go w bochen chleba, skibę sera i błogosławieństwo na drogę. Po kilku miesiącach nadeszła straszna nowina. Zbyszko poległ podczas jednej z potyczek z wrogiem. Nie minęło czasu wiele i armia przygarnęła średniego z braci - Dobrosława, który postanowił pomścić brata. Nie zaprawiony w wojennym rzemiośle młodzian poległ jednak wkrótce gdzieś w okolicach Tykocina. Matka chłopca po otrzymaniu strasznej wieści o śmierci drugiego syna posiwiała w przeciągu jednej nocy. Serce jej pękło by niechybnie, gdyby nie ostatnia matczyna nadzieja - złotowłosy Mścisław, najukochańszy z synów. Uboga niewiasta postanowiła za wszelką cenę chronić przed gwałtowną śmiercią swoje najmłodsze dziecię. Wróg jednak nie odstępował granic Rzeczpospolitej.

 

Łuny pożarów rozświetlały niemal każdej nocy szerokie po horyzont nadnarwiańskie łąki. Każdy dzień przynosił wieści o nowych gwałtach i grabieżach w spokojnej przez lata krainie. Ludzie żyli w nieustającym lęku przed hordami grabieżców ze wschodu. Nikt nie orał żyznej ziemi. Nikt nie zbierał plonu. Ludzie kryli się po lasach cierpiąc okrutny głód i poniewierkę. Nadeszła sroga zima. Okoliczni chłopi, pozbawieni zapasów ziarna, wyżynali resztki stad, by wyżywić wycieńczone głodem rodziny. Uboga wdowa, wraz z ostatnim ze swych synów, popadła w straszliwa nędzę. Wszystko co jej pozostało, to skromna chata nad brzegiem rzeki i złotowłosy Mścisław. Pod koniec grudnia kobieta stanęła przed najtrudniejszym z życiowych wyborów. Albo oboje umrą z głodu, albo wyśle ostatnie ze swoich dzieci na wojnę. Armia zapewniała żołnierzom, nawet w tych strasznych czasach, codzienny posiłek i szansę dostąpienia zaszczytów rycerskiego stanu. Kobieta w obliczu głodowej śmierci obojga wysłała ostatniego syna do wojska.

 

Kolejna wiosna nie przyniosła wiele nadziei. Nieobsiane pola porosły chwastami. Okoliczne obory i chlewy nie zapełniły się kolejnym pokoleniem bydlątek domowych. Polnymi drogami wędrowali ludzie szukający azylu przed bezlitosnym wrogiem. Wraz z nadejściem lata, czasu kolejny straszliwy cios spadł na pogrążoną w nędzy matkę. Mścisław poległ w polu. Niewiasta, utraciwszy ostatnią nadzieję, udała się nad brzeg Narwi, by w jej nurtach znaleźć ukojenie. Dotarłszy tam poczęła rwać siwe włosy i pomstować bogom, którzy tak bezlitośnie się z nią obeszli. Płacz i złorzeczenia usłyszała rusałka Nirve, która upodobał sobie przed laty narwiański Topnik i obdarzył mocą zaklinania ludzi. Wodna Nimfa czy to z litości czy to dla zwykłego kaprysu, jak bowiem wiadomo sprawy ludzkie są Rusałkom obojętne, przemieniła zrozpaczona matkę w wierzbę płaczącą.

 

Niektórzy wierzą, że w takich wierzbach diabły mają mieszkania i skarby tam chowają. Trudno orzec ile w tym prawdy, wiadomym jest jednak, ze z drewna wierzbowego nigdy broni nie wyrabiano czy to z powodu jego kruchości czy też z innej przyczyny.

 

Zaczerpnęłam ze stronki o Białowieży

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 10 miesięcy temu...

Piękna legenda. Teraz jak bede spacerowac brzegiem Narwi na pewno ją sobie wspomnę.

Ja chcę się podzielić inna ale dosyć ciekawą legendą wywodzącą się z mitologii Słowian. Znalazłam ją jak przygotowywałam seminarium magisterskie :)

 

Legenda o pierwszej czarownicy

 

Zdarzyło się to dawno, dawno temu, niedługo po stworzeniu świata. W małej wiosce otoczonej gęstymi lasami pomieszkiwała z rodzicami młoda dziewczyna. Źródła nie podają niestety jej imienia, ale wiadomo, że była bardzo rozumna i sprytna, a przy tym nad wyraz piękna i powabna.

Razu pewnego, o bladym świcie, niewiasta wybrała się do lasu nazbierać grzybów. Ledwo tylko zdążyła opuścić wioskę, przemierzyć pole i między drzewa się zagłębić, zerwał się wiatr okrutny, a z nieba polały się strugi deszczu. Szukając schronienia przed ulewą dziewczyna zatrzymała się pod rozłożystym drzewem. A jako że dzień wstawał ciepły i słoneczny, umyśliła zdjąć z siebie ubranie i schować je do koszyka na grzyby, żeby nie zmokło. Jak postanowiła, tak uczyniła i rozebrawszy się do naga, starannie złożyła odzienie i ukryła je pod drzewem w koszyku.

Po pewnym czasie, gdy deszcz przestał padać, roztropne dziewczę ubrało się i zagłębiło w las w poszukiwaniu grzybów. Nagle zza jednego z drzew wychynął kudłaty kozioł o sierści czarnej jak smoła i mokrej od deszczu, który po chwili przeobraził się w zgarbionego starca z długą, siwą brodą. Dziewczynie szybciej serce bić poczęło, rozpoznała bowiem w starcu Welesa, boga magii, zjawisk nadprzyrodzonych i zaświatów.

"Nie lękaj się", rzekł Weles, dostrzegając strach w jej pięknych ciemnych oczach. "Chciałem tylko zadać ci pytanie – jakich czarów użyłaś, by pozostać suchą podczas takiej ulewy, jaka właśnie przetoczyła się nad lasem?"

Rozumna niewiasta zastanowiwszy się chwilę, odrzekła:

"Jeśli zdradzisz mi sekrety swojej magii, ja powiem ci, jak nie dałam się zmoczyć ulewie."

Będąc pod wrażeniem jej urody i wdzięku, Weles zgodził się nauczyć ją wszystkich swoich sztuk magicznych. Kiedy dzień chylił się już ku zachodowi, Weles zakończył powierzać pięknej dziewczynie sekrety, a ona opowiedziała mu, jak to zdjęła ubranie, schowała je do koszyka i ukryła pod drzewem, gdy tylko rozpętała się ulewa.

Weles zorientowawszy się, że został sprytnie oszukany, wpadł we wściekłość. Mógł jednak winić tylko siebie. A młoda niewiasta, poznawszy w ten sposób tajemnice Welesa, została pierwszą na świecie czarownicą, która z czasem mogła swą wiedzę przekazać innym.

 

Txt zassany ze strony: http://slowianie.republika.pl/

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 miesiące temu...

To może ja dodam coś na temat zatopionych dzwonów z mojej pracy dyplomowej o podaniach i legendach Ziemi Chełmińskiej :smile:

 

 

ZATOPIONY KOŚCIÓŁ

 

W dawnych czasach w Papowie Biskupim stał kościół wspaniały, o wiele piękniejszy od obecnego. Ludzie chodzili tam tłumnie na nabożeństwa i z wielką gorliwością słów księdza słuchali. Razu pewnego jednak do kościoła przybyła niewiasta, która cnotą cierpliwości nie grzeszyła. Nie podobało się jej zbyt długie kazanie i jęła się kręcić zniecierpliwiona. Próżno ją ludzie pobożni uciszać próbowali. Wywarło to zgoła skutek odwrotny. Kobieta niepomiernie się zdenerwowała i zapomniała zupełnie, iż znajduje się w uświęconym przecie miejscu. Wzięła się gwałtownie pod boki i na kościół cały niespodziewanie zakrzyknęła:

-O, do kroć set! Skoro tak wam tutaj dobrze przesiadywać, przesiadywajcie i do skończenia świata! Ja stąd idę, choćby i do diabła!

Nie zdołała niewiasta kościoła opuścić, gdy grzmot się rozległ straszliwy , a spod ziemi pomruk się dobył. Struchleli ludzie na te dziwy niezwykłe. Modlitwa zamarła na ustach kapłana. Wszyscy rozglądać się poczęli dookoła; wielu na kolana padło modlitwy żarliwe o zmiłowanie wznosząc; inni zaś ze swych siedzisk się zerwali by ku wyjściu pobiegnąć. Również i niewiasta, co bluźnierstwem święte miejsce pokalała pobladła przerażona nic już rzec nie mogąc. Nikt z zebranych nie zdołał uczynić ni kroku, gdy kolejny grzmot a zaraz potem wstrząs ogromny kościołem wstrząsnął. Rozległy się tylko krzyki rozpaczliwe i modlitwy głośne, zaraz przez huk potężny na wieki stłumione… W jednej chwili bowiem kościół cały wraz z przebywającymi tam wiernymi zapadł się pod ziemię, a w miejscu tym powstało jezioro.

Mijały lata i ludzie z wolna zapominać zaczęli o tej tragedii wielkiej. Nowy kościół w Papowie Biskupim pobudowano i ludzie tam swe modlitwy zanosili. Jedynie starzy opowiadali niekiedy o tym jak Pan Bóg ukarał za bluźnierstwo w świątyni. W nowej świątyni brakło też dzwonów.

Razu pewnego brzegiem jeziora szła młoda, śliczna panna o imieniu Zuzanna. Było to dziewczę pobożne wielce, a znało historię zatopionego kościoła, gdyż dziadkowie jej wielokrotnie ją opowiadali. Dlatego zawsze przechodząc u brzegów jeziora zmawiało słowa modlitwy za dusze nieszczęsnych. Był to zasię piękny dzień, świeciło słońce, a po lazurowym niebie płynęły białe obłoczki. Zachwycona Zuzanna pochyliła się nad skrzącą się taflą jeziora i nagle, tuż obok swej twarzy dojrzała coś jeszcze.

Wystraszona krzyknęła i odskoczyła od brzegu. Stała tak nieopodal nieporuszona, w strachu nie mogąc uczynić ni kroku. Tymczasem w wodzie coś się zakotłowało i z odmętów wyłoniły się trzy piękne dzwony. Ozwały się one w sposób cudowny, gdyż głos ich słyszała dziewczyna jeno w sercu swoim.

-Zabierz nas ze sobą, panno Zuzanno… Zabierz nas do kościoła… Prosimy cię, panno Zuzanno…

Zasmuciła się na te słowa dziewczyna i spoglądając na dzwony ręce bezradnie rozłożyła ręce.

-Nie poradzę was…

Zdawało się jej jednak, iż zasmucone dzwony wciąż wydzwaniają jej imię. Z wielkim trudem zdołała więc wydobyć z jeziora jeden dzwon- ten najmniejszy i najlżejszy. Uczepił się on jej długiego warkocza i w ten właśnie sposób do wsi go przyniosła. Uradowali się wielce ludzie na ten widok niezwykły i pośród procesji uroczystej dzwon zawieszono na dzwonnicy kościelnej.

Pozostałe dwa dzwony nadal znajdują się w wodach jeziora, zaś w dzień Wielkanocy, gdy rozpoczyna się rezurekcja wołają żałośnie z otchłani:

-Panno Zuzanno! Panno Zuzanno!

Ten rozpaczliwy dźwięk, który wydobywa się z głębi jeziora będzie trwał tak długo, aż nie znajdzie się inna panna godna tego, by dzwony ujrzeć i ocalić.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

boadicea- dziękuję :smile:

Legendy i podania to jedna z moich wielkich słabości, więc pozwolę sobie dorzucić jeszcze dwie z moich okolic :wink:

 

 

BOCHENEK CHLEBA I GŁODNY WÓŁ

 

Rządy rycerzy Zakonu Krzyżackiego okrutne nader były i żadnej umowy nie przestrzegały. Tako też było i z ugodą zawartą przez Mistrza Zakonu z Prusami w Dzierzgoniu zawartą w roku 1249. Wywołało to gniew wielki Skomanda- wodza zuchwałych Jaćwingów, który to postanowił srogo ukarać zdradzieckich krzyżaków. Przybył tedy na ziemie do Chełmna należące, a spustoszywszy okolicę cała do oblężenia miasta przystąpił.

Mieszkańcy bronili się dzielnie, lecz wobec przedłużającego się oblężenia żywności poczęło brakować. Nie chcieli się jednak poddawać głodem wzięci. Obmyślili tedy fortel pewien, by nieprzyjaciela oszukać i do dalszego oblegania Chełmna zniechęcić. Na polecenie władz miasta ludzie zebrali resztki mąki, po częstokroć zeskrobując ją ze ścianek naczyń i upiekli zeń okrągły bochen chleba. Choć głód doskwierał wszystkim nikt nie sprzeciwił się wykonaniu zadania.

Ów bochenek wystrzelono z katapulty w kierunku oblegających. Jednocześnie też wyprowadzono głodnego wołu, który tak okrutnie ryczał z głodu, że zdało się, iż stado całe w mieście się znajdowało. Oprowadzono zwierzę wzdłuż murów, a następnie wypuszczono.

Wielce się zdumieli Jaćwingowie tym postępkiem mieszkańców Chełmna. Dotąd bowiem byli przekonani, iż oblężenie skończy się wkrótce i miasto padnie głodem zdobyte. Skomand zasępił się wielce i przekonany, że najwyraźniej miasto jest doskonale zaopatrzone w żywność i nie podda się rychło odstąpił od oblężenia.

 

 

 

PANNA ZAKLĘTA

W dawnych to było czasach, gdy Unisław grodem był warownym. Żyła ta wówczas dziewczyna o urodzie tak niezwykłej, iż każdego kto na nią spojrzał urzekała. Mężowie skrycie wzdychali do pięknej panny, zaś niewiasty z zazdrością wielką na nią swe oczy kierowały. Ona wszelako nie patrzyła na nikogo wierna słowu danemu wybrakowi, który na wojnę wyruszył. Bardzo często spotkać ją było można jak szła z wiadrem w ręku do studzienki, gdzie zatrzymywała się i ze smutkiem spoglądała w wodę.

Panna nie wiedziała wszelako, iż w grodzie żyła niewiasta, co na czarach się znała i wielką nienawiść ku niej żywiła. Po wielokroć przyglądała się dziewczynie aż wreszcie rzuciła czar okrutny.

Od tego czasu zwykle w samo południe ujrzeć można jak z góry co dawniej grodem była wychodzi piękna panna. W ręku trzyma wiadro i wolno, nikogo nie dostrzegając idzie do studzienki. Nabiera tam wodę i ponownie powraca do góry, która się przed nią otwiera. Nie znalazł się jeszcze śmiałek, który by pannę zaklętą uratował.

 

* oba teksty na podstawie mojej pracy dyplomowej: "Z dziedzictwa kulturowego Ziemi Chełmińskiej. Podania i legendy chełmińskie".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 10 miesięcy temu...
Gość Jaga_Wiedzma

Witam

 

Mieszkam na Dolnym Śląsku i od jakiegoś czasu zbieram baśnie i legendy z tego regionu. A ponieważ z okna mam widok na pobliską Ślężę zacznę od legendy o tej magicznej górze, która zresztą skrywa wiele ciekawych tajemnic.

 

O powstaniu Ślęży

Dawno, dawno temu, w okolicach dzisiejszej Sobótki znajdowało się wejście do piekieł. Gdy diabły z niego wychodziły na powierzchnię i spoglądały na urodzajną ziemię śląską, złe były ogromnie. Żyzne gleby były błogosławieństwem dla mieszkających tu ludzi. Lasy zapewniały dostatek zwierzyny, a rzeki okazałe ryby. Diabły nie mogły tego dobrobytu ścierpieć. Czarcie zgromadzenie postanowiło zniszczyć i zasypać kamieniami całą krainę. W miejsce pól, łąk i lasów miały powstać niedostępne góry z wieloma pułapkami na śmiałków, którzy odważyliby się w nie wstąpić. Lucyfer wyznaczył czas na wykonanie tej pracy. Skończyć się ona miała w Noc Świętojańską.

Zabrały się diabły do pracy. Zaczęły znosić potężne bloki skalne. Ciosały w nich urwiska i przepaście, drążyły zdradzieckie jaskinie, aby nikt nie czuł się w nich bezpiecznie. Gdy Lucyfer zajęty był innymi sprawami, znalazły diabły czas również na zabawę. Ustawiały dziwaczne stosy z chybotliwych kamieni, na których mogły się huśtać i bujać. I tak zbudowały diabły Sudety z najwyższym szczytem Śnieżką.

Dni mijały i przy ciężkiej pracy czarcich sił ubywało. Następne góry diabły usypywały w pośpiechu i byle jak. Wzgórza Łomnickie ustawiły w poprzek Karkonoszy, a w pobliżu Wrocławia zdążyły tylko usypać kamienne kopce. Nadeszła Noc Świętojańska. Zmęczone czarty stanęły w pobliżu wejścia do piekieł. Lucyfer nie pochwalił jednak ich pracy. Pieklił się właśnie okrutnie wśród czarcich szeregów, kiedy hufiec aniołów zaatakował diabelskie zgromadzenie. Rozgorzała zacięta walka, w której bronią były resztki skalnych bloków pozostałych po budowaniu gór. Pociski były jednak tak ciężkie, że nie dolatywały do celu. Rzucając nimi diabły zdołały usypać nową wielką górę. Nagle hufiec anielski zniknął z pola bitwy. Uradowane diabły rzuciły się sobie w objęcia świętując zwycięstwo. Już zdążyły zaplanować ucztę po powrocie do piekieł, kiedy okazało się, że wejście zniknęło pod nowym, pobitewnym usypiskiem skalnym. Jak wrócić do domu? Rozszlochały się zmęczone pracą i walką czarty. Ich łzy spłynęły na okolicę. Jedynie Lucyfer rozzłościł się ogromnie. Porywał w objęcia kolejne głazy i rzucał nimi w kierunku wejścia, chcąc rozbić wielką górę. Rzucił jedną skałę – powstała Stolna, rzucił drugą – Wieżyca. Tupnął kopytem z niemocy swojej. Taką siłę miał wówczas, że ziemia się przesunęła i powstała przełęcz Tąpadła. Jednak nie wystarczyło mu mocy, aby wejście do piekieł odsłonić.

Górę, usypaną podczas bitwy czartów z aniołami, ludzie później Ślężą nazwali od wielkiej wilgoci, która z łez diabelskich się wzięła. Porosła ona lasem, pojawiła się na niej zwierzyna i ptactwo. Diabły nie mogąc do dziś dostać się do piekieł nasyłają na nią burze i pioruny, z nadzieją, że kiedyś góra ustąpi i odsłoni zasypane wejście.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

TORUŃSKIE PIERNIKI - LEGENDA....

W Toruniu mieszkał stary mistrz piekarski – Bartłomiej. Pomagał mu w pracy czeladnik – Bogumił, który jednak o sławę nie zabiegał, chociaż piekł nie gorzej niż sam mistrz. Chłopiec kochał się w pięknej jedynaczce Bartłomieja – Rózi. Rodzice jednak nie bardzo chcieli się zgodzić na ich ślub, gdyż woleli dla córki męża zamożnego. Takim człowiekiem był pasamonik (rzemieślnik wyrabiający pasy, frędzle i taśmy służące jako ozdoby do sukien), majętny wdowiec Pankracy.

Rózia nie sprzyjała jednak starszemu, grubemu panu, chociaż ten obsypywał ją drogimi prezentami, a Bogumił mógł jej zaledwie ofiarować słodkie ciastko czy polne kwiatki.

 

Pewnego razu Bogumił chciał narwać dla swej ukochanej niezapominajek i pochylając się nad jeziorkiem zauważył tonącą pszczołę. Podsunął więc jej listek, aby wydobyć z wody. Pszczoła osuszyła skrzydełka i odleciała. W tej samej chwili litościwy młodzian usłyszał za sobą cieniutki głosik niczym brząkanie struny. Odwrócił się i zobaczył królową krasnoludków, która podziękowała mu za uratowanie pszczoły – matki pszczelego rodu i w nagrodę wyjawiła mu wielką tajemnicę. Poradziła, aby do wypiekanych pierników dodać miodu.

Bogumił wrócił do miasta i zastał tu wielkie poruszenie. Okazało się, że nazajutrz zjeżdża tam król ze swą rodziną. Bartłomiej był bardzo niezadowolony ze spóźnienia czeladnika i zaraz zagnał go do roboty, grożąc wypędzeniem, jeśli w porę pierników nie upiecze. Czeladnik podczas pracy przypomniał sobie o radzie królowej krasnoludków. Dodał więc miodu do swoich wypieków.

Następnego dnia królewnom tak smakowały pierniki upieczone przez Bogumiła, że sam król raczył spróbować. Nadał też przywilej dla miasta Torunia. Jego mieszkańcy otrzymali po wsze czasy prawo wypiekania pierników miodowych i wysyłania ich do innych miast, a zwłaszcza do Królewca. Działo się to w roku 1557 i aż po dzisiejszy dzień mistrzowie piekarscy w Toruniu z tego przywileju korzystają.

Bogumił oczywiście po tak błyskotliwym sukcesie bez przeszkód mógł ożenić się z Rózią. A owa para żyła długo i szczęśliwie.

 

Bibliografia

Toruńskie pierniki, autor Maria Kruger

__________________

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Regionalna legenda

 

 

Akcja podania toczy się. w IX-X wieku. W tym czasie na Górze Chełmskiej istniał chram.

 

I

Trzej jeźdźcy zatrzymali się na skraju lasu. Małe, stepowe konie pochyliły zmęczone łby ku soczystej i bujnej trawie. Ludzie pod*nieśli osłonięte dłońmi oczy i uważnie patrzyli na wzgórze, które wy*rosło nagle na szlaku ich zdobywczej wędrówki.

Jeźdźcy byli bliźniaczo do siebie podobni. Ich skośne oczy, ostro wy*stające kości policzkowe i żółtawa cera, spalona podmuchami wiatru, mówiły wyraźnie, że są przybyszami z dalekiego kraju. Kołczany pełne strzał, długie kindżały u pasa i włócznie zdobione końskim włosiem nasuwały przypuszczenie, że nie przybyli tu w pokojowych zamiarach. Stali obok siebie, uważnie penetrując oczyma wzgórze.

— Trzy wielkie dęby — powiedział jeden.

— A obok słowiański chram — dodał drugi.

Zamilkli. Patrzyli na bezleśne wzgórze, na którym rosły trzy olbrzymie dęby. Były potężne, musiały liczyć wiele setek lat. Nieco dalej od drzew wznosiła się niewielka, sklecona z pni drzew*nych budowla, a obok niej wyciosany w drzewie czterolicy bóg, patrzący swymi twarzami we wszystkie strony świata.

Była cisza.

Powietrze ogrzane letnim południowym słońcem niosło zapach żywicy i wonie ziół. Śpie*wały ptaki.

Jeden z jeźdźców wskazał przed siebie.

— Dym, powiedział krótko.

Wzrok pozostałych pobiegł za wskazującym palcem towarzysza. Z prawej strony, wzgórza, płynęły w niebo smużki dymu.

— To pewnie wieś — stwierdził inny.

Skinęli głowami na znak potwierdzenia. Chwilę jeszcze stałi, myszkując oczyma po tej okolicy.

— Musimy zbadać okolicę — rzekł wreszcie jeden z nich. — Ty pójdziesz na prawo, na lewo. Przyprowadźcie jeńca, aby zasięgnąć języka. Ja zbadam pobliże dębów. Spotkamy się znowu w tym miejscu, gdzie w tej chwili stoimy.

Dwaj jeźdźcy pochylili głowy. Spięli konie i kryjąc się wśród drzew ruszyli skrajem, który pierścieniem otaczał wyniosłe kredowe wzgórze. Trzeci zeskoczył z konia, przywiąza arkanem do drzewa, pozostawił włócznię i z łukiem w ręku ostrożnie ruszył ku wynios dębom.

 

II

Siwy starzec wyciągnął dostojnie dłoń. W półmroku kontyny wyglądał jak biała zjawa rysująca się na tle migotliwych oczu bożka Peruna. Z dwóch stron znicza stały dziewicze kapłanki. Ubrane były w długie, białe suknie i miały wianki ze świeżych kwiatów na głowach. Wyglądały jak nimfy.

— Mówisz, Dziwo, że sadło niedźwiedzie kończy się i święty ogień gaśnie? — głos drżał lekko, a mimo to słowa brzmiały metalicznie, silnie.

— Tak, ojcze.

— Nad Uherką dymią ogniska naszych wojów. Tam jest wielu wielkich myśliwych. Nie zapomną o wiecznym ogniu Peruna. Przyniosą sadła. Bądź spokojna, córko.

— Tak, ojcze — szepnęła Dziwa i pochyliła głowę. Zapadła cisza.

Syczał jedynie ogień przed potężnym Perunem. Bożek stał na środku mrocznej izby. Wycio*sany był z bukowego pnia. Oczy z rubinów migotały w świetle znicza purpurowymi błyskami. Gdzieś poza kontyną śpiewały radosnym chórem leśne ptaki.

— Ojcze — szepnęła niespokojnie Dziwa.

Starzec powoli podniósł głowę. Chwilę patrzył na młodą, smukłą jak brzoza kapłankę.

— Słucham cię, córko.

Dziwa milczała. W kontynie znad znicza unosił się zapach palonego sadła.

— Trapi cię, Dziwo, jakiś urok. Kamień leży na sercu i w twojej piersi nie ma spokoju — podjął starzec. — Popatrz, święty Perun czuwa nad tobą, mów śmiało. Słucham cię.

— Ojcze — głos Dziwy łamał się niespokojnie — miałam sen, okropny sen... —przerwała.

— Sen miałaś, Dziwo ? — rzucił ze zrozumieniem starzec. — Opowiedz nam swój sen, a wieczny ogień Peruna wytłumaczy jego znaczenie.

— Opowiedz, opowiedz — szepnęły pozostałe kapłanki. Dziwa zaczęła mówić:

— Śniło mi się, że trzy święte dęby, które czuwają nad spokojem kredowego chełmu, na*gle zaczęły płonąć jasnym i wielkim płomieniem (tak nazywano w staropolszczyźnie szczyt wzgórza). Od tego określenia wywodzi się nazwa miasta. Wokół naszej kontyny skakały złe duchy pusz*czy i goniły mnie, a ja w opętańczym strachu uciekałam dokoła posągu wszechmocnego Peruna...

Umilkła na moment i pochyliła pokornie głowę w stronę drewnianego bóstwa. Kapłanki patrzyły na nią zasłuchane. Starzec spoglądał w płomyk znicza, a rysy jego twarzy zastygły w posępnej zadumie.

Dziwa ciągnęła dalej:

— Nagle z pieczary dobiegł ryk białego niedźwiedzia. W głosie jego brzmiały wściekłość i gniew. Wyszedł z nory i ruszył do walki ze złymi duchami puszczy. Zadrżała ziemia i gniewny Perun zaczął ciskać gromy, aż niebo pękało, przecinane błyskawicami. Ujrzałam blask, który oślepił mnie, i padłam porażona na ziemię. Nie wiem, co było dalej. Gdy otworzyłam oczy, padał deszcz. Na chełmie nie było świętych dębów ani kontyny, ani Peruna, ani was, ojcze, ani nikogo... Jedynie w rozmiękłej od deszczu ziemi zobaczyłam wielkie ślady białego niedź*wiedzia, wiodące w stronę puszczy... Strasznie się boję tego snu.

Umilkła.

Przez otwarte szeroko drzwi kontyny wpływało świeże powietrze, ogrzane popołudniowym słońcem. Zapach żywicy mieszał się z wonią płonącego sadła.

Starzec nie poruszył się. Szeroko rozwarte źrenice utkwił w białym prostokącie drzwi. Kapłanki stały cicho. Były przerażone opowiadaniem.

Starzec wyciągnął obie ręce nad kagankiem. Smużki czarnego dymu musnęły mu dłonie i pozostawiły nieforemne ślady sadzy.

— Spójrzcie!—zwrócił się do stojących. —Święty ogień Peruiia powie nam, co znaczy sen Dziwy.

Pokazał dłonie kapłankom. Dziewczęta otoczyły go ciasnym kołem, chcąc zobaczyć wyniki wróżby.

Wtem zaszeleściło coś obok wejścia do kontyny. Bystre ucho starca chwyciło szmer. Wstał i zrobił dwa kroki w stronę drzwi. W dziennym świetle mignęła żółta twarz o skośnych oczach i szybko znikła. Starzec pośpieszył do drzwi kontyny i wyszedł na zewnątrz. Ogarnął wyblakły*mi od starości oczyma wzgórze. Nie było nikogo. Jedynie w pobliżu trzech dębów, kędy jest wejście do pieczary niedźwiedzia, chwiały się długie pręty leszczyny. Nie było wiatru. Musiał więc ruszyć je człowiek albo... duch o skośnych oczach.

Nagle głuchy pomruk wybiegł z niedźwiedziej jaskini. Biały potwór wynurzył się na światło dzienne, opuścił pysk ku ziemi, jak gdyby wietrzył coś, i stał tak na tle trzech niebotycznych dębów. Wyglądał niby fantastyczny rysunek, wykuty kamiennym rylcem w bryle kredy. Trwało to jedną chwilę. Biały niedźwiedź ruszył szybko, minął pnie prawiecznych drzew, otarł się o wy*soki posąg czterolicego boga stojącego w pobliżu dębów i zanurzył się w krzewach porastających wzgórze. Słychać było jego ciężkie kroki. Wtem krzyk strachu rozdarł powietrze, a w chwilę potem cieniutko zaśpiewała strzała i wbiła się w pierś drewnianego boga. Upierzony jej koniec drżał jeszcze, gdy starzec stanął u stóp Peruna. Uważnie przyjrzał się strzale i z trudem wyrwał jej ostrze z rzeźbionego popiersia bóstwa. Pieczołowicie pogładził palcami otwór wybity przez pocisk z łuku, pochylił pokornie głowę i wrócił do kontyny. Stanął przed Perunem, podniósł ku górze strzałę i zawołał:

— Wielki, wszechmocny Perunie, co roztaczasz swą władzę nad ziemią moich ojców i dzia*dów, rzuć piorun na wroga, który poraził cię strzałą i ochroń twe dzieci przed złą burzą. Od*wróć proroczy sen Dziwy.

Starzec runął na kolana przed błyskającymi czerwienią oczami bóstwa. U jego stóp poło*żył przyniesioną strzałę. Schylony pokornie trwał w niemej modlitwie. Słychać było jedynie

ciche skwierczenie sadła w palącym się glinianym kaganku i ciężki oddech głęboko zaniepoko*jonych kapłanek.

Starzec podniósł się wolno.

— Kapłanki wiecznego ognia — zwrócił się do dziewcząt — podajcie mi róg Peruna i przy*gotujcie wonne kadzidła. Trzeba zwołać lud znad Uherki i Garki. Zbliża, się czas próby.

Chwycił w rękę podany róg i wyszedł przez kontynę. Obrzucił wzrokiem wzgórze i okoliczne bory. Dojrzał nad koronami drzew u stóp kredowej góry siwe smugi dymów, snujące się na północy i zachodzie. Podniósł do ust róg. Zadął. Bór pochwycił muzykę i poniósł ją stokrotnym echem w dal.

Ręka trzymająca róg opadła. Energia starca nagle zgasła. Pochylił się zmęczony. Poza kontyną zaszeleściły zarośla. Starzec odwrócił się. Ujrzał spokojnie wracającego niedźwiedzia — opiekuna tej białej góry.

 

III

Tatarski jeździec tak gwałtownie zatrzymał konia na otwartej przestrzeni, że biegnący za koniem człowiek ze skrępowanymi wzdłuż tułowia rękami i uwiązany do ogona zwierzęcia omal nie upadł. Jeniec oparł się o pień sosny. Ciężko oddychał.

Jeździec uważnie patrzył na krzewy i drzewa kniei. Był pewny, że tutaj mieli się spotkać, a jednak wokół nie było najmniejszego śladu ludzi. Panowała cisza. Pochylił się na karku konia i bacznie badał ziemię. Przecież musiały tutaj zostać odciski nóg końskich, a tymczasem bystry jego wzrok nie mógł wytropić żadnych śladów. Czyżby nie w tym miejscu rozjechali się badać okolicę? Stał niepewny, niezdecydowany.

Gałęzie zarośli rozchyliły się ostrożnie i wśród listowia pojawiła się głowa ludzka.

— Czyż nie słyszysz wołania rogu ? — rozległ się głos, a w tonie jego brzmiała nuta złości. — Czemu nie kryjesz się wśród drzew, tylko stoisz w słońcu ? Z tego przeklętego wzgórza wi*dać wszystko jak na dłoni. Postępujesz niby dziecko, a nie jak wojownik Tumer-beja.

Tatar bez słowa zeskoczył z rumaka i szybko wprowadził go w gęste poszycie puszczy. Za koniem szedł jeniec. Po chwili pośród gęstych krzaków leszczyny trzeci z najeźdźców usiadł obok dwóch skośnookich towarzyszy.

— Wróciłem ze wzgórza i zatarłem ślady wokół miejsca spotkania — zaczął jeden. — Obok trzech dębów znajduje się chram, a w nim mieszkają młode kobiety. — Mlaskał językiem zna*cząco. Jego czarne oczy gorączkowo zapłonęły. Ciągnął dalej: — Chramu nie strzegą wojow*nicy. Siwy ojciec tych dziewcząt nie stanowi dla nas żadnej groźby. Mogłem je przyprowadzić tutaj. Ale pod dębami, w jamie, mieszka biały potwór. Gdy przeszukiwałem zarośla na wzgórzu i podszedłem pod dęby, wypadł z podziemnej pieczary olbrzymi, biały zwierz i zaatakował mnie. Ledwie uszedłem z życiem.

— Czemu nie powaliłeś go włócznią?

— Włócznia jest długa, przeszkadzałaby w gęstych zaroślach. Zostawiłem ją z koniem.

— Czemu nie strzelałeś? Czy szkoda ci było strzał?

— Strzeliłem, ale strzała poszła bokiem, a nowej nie miałem czasu założyć na cięciwę.

— Dziwne!

— A ty co widziałeś ?

— Z tamtej strony wzgórza płynie rzeka. Las podchodzi pod sam brzeg. Po drugiej stro*nie mieszkają ludzie. Nie mogłem się jednak do nich dostać.

— Złowiłeś jeńca?

— Tak. Pasł bydło na wyrębie, więc go pochwyciłem.

— Przyprowadź go tutaj.

Zaszeleściły krzewy i przed najeźdźcami stanął człowiek. Rozwarte szeroko przerażeniem błękitne oczy patrzyły na trzech tatarskich wojowników. Długie, jasne włosy spadały mu na ra*miona. Ciało jego okrywały spodnie i koszula z grubego, białego płótna. Na stopach miał łap*cie uplecione z wierzbowego łyka. W jego twarzy widać było lęk.

Przywódca zwiadowców z trudem dobierając słów polskich i ruskich, przeplatanych ob*ficie tatarskimi, zaczął wypytywać jeńca:

— Jak nazywa się góra?

— Chełm, panie.

— Co tam jest?

— Tam mieszka Perun i rosną święte drzewa mego ludu.

— A zwierza tam nie ma?

— Jest. To wielki biały niedźwiedź mieszkający w wykrocie pod dębami.

— Cóż to za niedźwiedź? Dlaczego nie zabijecie potwora?

—--- To dobre zwierzę boga Peruna.

— Dlaczego dobre?

— Biały niedźwiedź broni tej ziemi przed wrogami i kocha tutejszy lud. Dlatego ludzie go karmią i kochają.

Zapadło chwilowe milczenie. Rozmawiający przetłumaczył pozostałym słowa jeńca. Tatarzy, zaskoczeni dziwną historią z niedźwiedziem, uważnie przyglądali się obcemu. Czy nie kpi z nich?

—-- Gdzie mieszkają tutejsi ludzie?

— Nad Uherką i Garką.

—— A cóż to za imiona?

— To nazwy rzek naszych, panie.

— Ilu łudzi mieszka nad tymi rzekami?

— Dużo, panie.

— Ilu?

— - A bo ja wiem? Tylu, co liści na drzewach... To ludny i bogaty kraj. Znowu zapadła cisza.

— Powiedziałem wam wszystko, puśćcie mnie, panie — błagalnie prosił jeniec. Czarne oczy tatarskiego wojownika spojrzały zimno na jeńca. Jakiś cień przemknął po jego twarzy, a usta skrzywił ledwie dostrzegalny uśmiech.

— Będziesz wolny — rzekł kalecząc polszczyznę, po czym zwrócił się we własnym narze*czu do towarzysza: — Odprowadź tego psa na wolną przestrzeń, rozwiąż mu ręce... i — zrobił zrozumiały tylko dla najeźdźców gest ręką.

Jeden z Tatarów wstał, popchnął jeńca i wskazał mu drogę przed sobą. Wydostali się z gę*stych chaszczy i stanęli wśród strzelistych sosen. Śmignął nóż i rzemienie krępujące jeńca opadły.

— Idź! — rzekł skośnooki zwiadowca.

Jeniec wyciągnął zdrętwiałe ręce do góry, aż strzeliły stawy, roztarł mięśnie, pokłonił się Ta*tarowi i ruszył w stronę rzednących sosen, ku kredowemu wzgórzu. Dochodził już do ostatnich drzew, gdy odwrócił się bojaźliwie, nie dostrzegł najeźdźcy, więc przyśpieszył kroku. Wtem cienko zagwizdał pocisk z łuku i tatarska strzała wbiła się między łopatki idącego. Człowiek postąpił jeszcze dwa, trzy kroki i runął w cień olbrzymiej sosny, rosnącej na samym skraju lasu.

 

IV

Osiedla nad Uherką i Garką płonęły. Czarne kłęby dymu, utkane złotymi iskrami żaru, snuły się nad koronami drzew.

Na kredowym wzgórzu obok kontyny stał zastęp wojów i sędziwy kapłan. Zza drzwi chramu wyglądały wystraszone twarze dziewic wiecznego ognia.

— Podpalili chaty — rzekł jeden z wojów. — Trudno, zbudujemy nowe. Naszym kobie*tom i dzieciom nic na szczęście nie zagraża. Wśród bagien puszczy spokojnie przeczekają tatarski najazd.

— Oby tylko nie zaatakowali wzgórza.

— Zaatakują - rzekł starzec. — W kontynie Peruna spodziewają się znaleźć złoto, cenne kamienie i jantar.

— Zawiodą się srodze. Wszystko, co najcenniejsze, uniosła ze sobą ludność w głębiny kniei — rzucił drugi woj.

Z zarośli wybiegł zziajany człowiek.

— Jadą! — zawołał.

Woje rozsypali się wokół kontyny i zajęli obronne stanowiska. Starzec wszedł do chramu i zamknął za sobą drzwi. Czas się dłużył. Lekki wiatr szumiał wśród listowia krzewów i drzew. Ptaki przestraszone pożarem osiedli, dławiącym zapachem dymu i obecnością ruchliwych lu*dzi umilkły. Cisza leżała nad wzgórzem. Szeleściły tylko liście trzech prawiecznych dębów.

Nagle ze wszystkich stron rozległo się dzikie wycie. Mali, skośnoocy jeźdźcy ukazali się na stokach góry jak hordy potępieńców. Zafurkotały kamienie i strzały wojów. Tu i tam zsu*nęli się z koni trafieni wrogowie. Pozostali jednak pędzili dalej ku szczytowi wzgórza. Docierali już do świętych dębów i kontyny, gdy zwarte szeregi wojów wyrosły zza krzaków na ich drodze. Dziki wrzask uderzył w niebo. Błysły krzywe klingi kindżałów, skrzyżowały się włócznie. Roz*gorzał bój na śmierć i życie. Lepiej uzbrojony najeźdźca zaczął osiągać przewagę. Coraz gęś*ciej padali woje. Rzężenie konających, jęki rannych, szczęk oręża i okrzyki bojowe walczących przewalały się nad wzgórzem olbrzymią wrzawą, którą wiatr niósł w głębiny puszczy.

Zdawało się, że nic już nie zdoła uratować Chełma, że broniący się woje padną w bohater*skich zapasach z wrogiem, gdy obok dębów wyrósł jak duch — potężny biały potwór. Stał chwilę nieruchomy na tle zieleni krzewów, pod dachem trzech wielkich drzew. W ślepiach wi*dać było gniew. Oczy nabiegłe krwią dziko patrzyły na kłębowisko walczących ludzi. Ryknął złowrogo, głusząc bitewną wrzawę. Na jeden moment zatrzymały się zaskoczone szeregi. A niedźwiedź runął na przestraszonych Tatarów. Jego potężne łapy miażdżyły czaszki jak łupiny orzechów. Krzyk strachu rozległ się wśród atakujących i skośnoocy wojownicy rzucili się do ucieczki, ścigani przez zwycięskich wojów.

Wrzawa pościgu oddalała się w głąb puszczy. Na wzgórze wracał spokój. Siwy starzec ot*worzył drzwi kontyny, wyszedł wraz z kapłankami wiecznego ognia. Wokoło leżały ciała po*ległych. A biały niedźwiedź wracał do swej pieczary pod dębami. Słońce wisiało nad zachodem. Złota łuna kładła się na wzgórze. Niedźwiedź stanął pośród pękatych pni dębów. Na tle zieleni i rudych blasków zachodzącego słońca wyglądał jak monumentalna rzeźba.

— Lud Chełma czcić będzie to zwierzę po wieczne czasy... — rzekł starzec.

— I wielkie dęby, które dają mu schronienie — dodała Dziwa.

— Masz rację, córko...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 miesiąc temu...

O siei i braciszku Barnabie" - klasztornym kucharczyku.

Jest to chyba najczęściej powtarzana legenda związana z klasztorem Barnaba żył za czasów, kiedy pustelnią wigierską zarządzał przeor rodem z Włoch. Bardzo lubił ryby, ale nie smakowały mu te z Wigier. Marzyła mu się sieja z włoskich jezior. Tak tym kulinarnym marzeniem zanudzał Barnabę, aż ten pewnego razu zakrzyknął: "Już bym diabłu duszę zaprzedał, żeby tylko sieję dla przeora zdobyć!". W tejże chwili wpadł przez otwarte okno do kuchni diabeł wigierski i zaoferował swoje usługi, oczywiście za duszę braciszka. Zobowiązał się dostarczyć on sieję w ciągu jednej nocy Zgodził się Barnaba, zastrzegając, że ryba ma być przyniesiona tuż przed świtem. Wykombinował bowiem sobie, że diabeł nie zdąży powrócić zanim kur zapieje, kiedy to moc czartowska pryska. A co będzie jeżeli diabeł zdąży? Jak tu żyć bez duszy? Zamartwiającego się Barnabę zastał przeor. Kucharczyk wyznał mu swój grzech. Zasmucił się przeor i dalejże rozmyślać nad uratowaniem duszy nieszczęśnika. Błądzi po korytarzach i rozmyśla, a tu już przedświt różowi niebo. Wyszedł przeor na wieżę, spojrzał przez okienko. I aż zamarł z przerażenia, bo od Rosochatego Rogu nadlatywało czarne straszydło. Nagle usłyszał szept: "W dzwony bij, przeorze!". Złapał więc kameduła za sznury, Rozdzwoniły się dzwony. Diabeł myśląc, że to dzwonią na jutrznię, zaklął siarczyście, bo jego moc w tejże chwili przepadła. "Nie mam duszy Barnaby, niech on nie ma siei!" - zawołał i cisnął rybę w jezioro. W ten sposób Barnaba uratował duszę. Sieja zaś rozmnożyła się w Wigrach i odtąd stanowiła przysmak nie tylko zakonników,

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 miesiące temu...

Wdowi grosz

 

Za czasów Bolesława Chrobrego przybył do Polski wygnany ze swej

ojczyzny biskup praski, Wojciech, syn księcia czeskiego, Sławnika i

Strzeżysławy.

 

Władca polski przyjął go bardzo gościnnie, a ponieważ zmarł właśnie

biskup gnieźnieński, Robert, miejsce jego, za sprawą księcia Bolesława,

zajął biskup czeski.

 

Pewnej nocy biskup Wojciech miał dziwny sen. Śniły mu się dwa rzędy

postaci, w jednym ubrane w białe szaty, a w drugim - w purpurę. Gdy

zastanawiał się, co by też owe postacie mogły znaczyć, usłyszał głos

niebieski, iż są to orszaki świętych, do których i on wkrótce zostanie

przyjęty. Od tego czasu biskup Wojciech nieustannie przemyśliwał, jak by

na to miano zasłużyć.

 

A sąsiadowała wówczas Polska od północnego wschodu z pogańskim

ludem Prusów, którzy czcili jako bóstwa słońce, ogień oraz niektóre

zwierzęta, ptaki i drzewa. Najwyższego swego kapłana nazwali Krywe.

 

Otóż biskup Wojciech postanowił nawrócić plemię Prusów na wiarę

chrześcijańską. Bolesław Chrobry odradzał mu podejmowania tej-misji,

nazywając Prusów, barbarzyńcami, którzy nie pojmą nawet nauki jego,

gdy jednak biskup stał nieugięcie przy swoim zamiarze, ofiarował mu dla

obrony oddział najprzedniejszych rycerzy. Ale biskup na to odpowiedział:

 

- Nie godzi się, miłościwy panie, głosić wiary prawdziwej przy pomocy

miecza i

siły, prawda sama winna zwyciężyć!

 

Ustąpił król przed mądrością bogobojnego męża, a biskup Wojciech,

wziąwszy ze sobą brata Gaudentego oraz kilku innych pobożnych jnężów,

przekroczył z nimi rzekę Osę, która była podówczas granicą między

krajem Lechitów a ziemią pruską.

 

Lecz Prusowie, tak jako mówił książę Bolesław, nie pojęli nauki biskupa i

uważali, że naśmiewa się on z ich bogów rodzinnych. Zaczęli więc

prześladować biskupa i grozić mu śmiercią. Biskup Wojciech nie zważał

jednak na to i głosił dalej ewangelię świętą. Tak przewędrował z

towarzyszami swymi całe Prusy i przybył aż nad morze. Tutaj, zebrawszy

naokoło siebie wielkie rzesze Prusów, odprawiał pewnego dnia na

skalistym wzgórzu mszę świętą i modlił się gorąco o nawrócenie pogan.

Prusowie zebrani wokoło sądzili, iż używa on czarów na zgubę ich bogów,

a poduszczeni przez swych kapłanów, rzucili się na biskupa i zamordowali

go. Stało się to w piątek 23 kwietnia anno domini 997. Dla większego

urągowiska ciało biskupa poćwiartowali, a głowę odcięli i powiesili na

sąsiednim dębie, gdzie pozostawała przez trzy dni. Ale oto orzeł biały

siadł na drzewie i strzegł jej pilnie przed drapieżnym ptactwem. Potem

zwłoki zakopali do ziemi i straż postawili przy grobie. Towarzyszy zaś

biskupa, obiwszy ich i poturbowawszy, przepędzili z kraju, grożąc im

śmiercią, gdyby ośmielili się powrócić.

 

Gdy wieść o męczeńskiej śmierci biskupa Wojciecha dotarła do Gniezna,

książę Bolesław wpadł w gniew wielki. Wysłał posłów do Prusów, grożąc im

wojną straszliwą, jeśli nie wydadzą ciała męczennika.

 

Prusowie widząc, iż księciu Bolesławowi bardzo zależy na odzyskaniu zwłok

biskupa, dali posłom polskim odpowiedź wielce pyszną i urągliwą:

 

"Dowiadujemy się, że Bóg twój, Wojciech, któregośmy zabili, jest drogi

twemu sercu i pragnąc posiadać jego ciało usiłujesz nas atakować zbrojnie

i wypowiedzieć nam wojnę. Zbrojnie nie możesz pozyskać ciała twego

Boga, ponieważ jest pochowany w miejscu nieznanym i niedostąpnym dla

ciebie i dla innych; natomiast jeśli pragniesz je mieć, jest to sprawa nie

miecza, lecz srebra. Oddamy ciało, jeśli w zamian zgodzisz się zapłacić

tyle srebra, ile zaważy".

 

Bolesław Chrobry wysłuchał z wielką przykrością bezczelnego oświadczenia

posłów pruskich, pragnąc jednak odzyskać ciało świętego męczennika,

powściągnął gniew swój i na warunki Prusów przystał. Wysłał też

niezwłocznie do pogan swych duchownych i rycerzy, przydawszy im ze

skarbca książęcego potrzebną ilość srebra. Prusowie tedy przywieźli do

swej stolicy Romowy ciało zabitego męczennika, nasycone wonnymi

olejkami. Zaczęto ważyć zwłoki świętego.

 

Posłowie polscy złożyli na szalę wagi wszystko przywiezione srebro, a było

go na miarę najtęższego rycerza w zbroi. Lecz szala z ciałem świętego

męczennika ani drgnęła.

 

- Toć to jakiś niegodziwe czary pruskie - szemrali coraz głośniej Polanie.

 

Księża i rycerze polscy, kto jeno miał co ze srebra, dokładali na wagę,

lecz nic to nie pomagało: szala z ciałem świętego Wojciecha spoczywała

wciąż na ziemi, jak gdyby ją kto wmurował.

 

A właśnie przechodziła tamtędy uboga wdowa. Ta widząc, co się dzieje,

przystanęła i rzekła:

 

- Pozwólcie, zacni mężowie, że i ja złożę swój dar ubogi na wykup

świętego męczennika.

 

To mówiąc wyjęła z torby ostatni swój srebrny grosik i złożyła na wadze.

 

I o dziwo! Szala ze srebrem opadła gwałtownie w dół, a ciało męczennika

uniosło się w górę. Zaczęto ku powszechnemu zdumieniu odejmować z

szali jedną sztukę srebra po drugiej, ale wciąż było go za dużo. Wreszcie

na wadze został tylko jeden srebrny grosz wdowi. I wówczas obie szale

zrównoważyły się.

 

Przelękli się Prusowie na widok tak wielkiego cudu i teraz dopiero

zrozumieli, kogo zabili. Wziąwszy więc, zgodnie z umową jedynie grosz

okupu za zwłoki świętego, odeszli ze wstydem.

 

Posłowie Bolesława zdjęli ciało męczennika z wagi i złożyli do wielkiej

rzeźbionej szkatuły, a zabrawszy ze sobą wszystko przywiezione srebro,

powrócili do kraju. Ciało męczennika spoczęło najpierw w klasztorze Św.

Augustyna w Trzemesznie, a następnie 20 października, przeniesiono je

uroczyście do katedry w Gnieźnie. Tu zaczęły się dziać wkrótce liczne

cuda: ślepi odzyskiwali wzrok, niemi-mowę, a paralitycy-władzę w chorych

członkach.

 

Wieść o tych cudach rozeszła się szeroko po świecie i dotarła aż na dwór

cesarza niemieckiego, Ottona III, który był właśnie chory. Cesarz tedy

złożył ślubowanie, że zaraz po wyzdrowieniu odbędzie pielgrzymkę do

grobu świętego męczennika, a gdy istotnie powrócił do zdrowia, wybrał się

w uroczystą podróż do Gniezna. Chciał przy tym poznać księcia polskiego,

Bolesława, którego imię powtarzano ze czcią w wielu zachodnich krajach.

 

A było to w roku tysięcznym, kiedy na świecie działy się dziwne rzeczy.

Najpierw nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi, a potem ukazała się kometa.

Zjawiła się ona na niebie w dniu 14 lutego i przerażała ludzi swoim

widokiem. Zaczęto wśród gminu głośno mówić o zbliżającym się końcu

świata.

 

Bolesław Chrobry, dowiedziawszy się o podróży cesarza do Polski, wyjechał

ku granicy na spotkanie dostojnego gościa i razem przybyli do Poznania,

skąd boso wraz z całym dworem polskim i niemieckim udali się w

pielgrzymkę do Gniezna. Książę polski, chcąc uczcić należycie cesarza,

polecił wysłać całą drogę do Gniezna barwnym suknem, a lud okoliczny

witał serdecznie idących monarchów.

 

Podziwiał cesarz Otton zamożność kraju polskiego i piękną postawę jego

rycerstwa i ludu.

 

Gdy przybyli do Gniezna, obaj władcy złożyli uroczysty hołd świętemu

Wojciechowi, a cesarz ofiarował również dziękczynienie i dary za

odzyskane zdrowie. Otton III, chcąc okazać obecnym, iż uznaje Bolesława

za władcę niezależnego i godnego korony królewskiej, zdjął diadem

cesarski ze swej skroni i włożył go uroczyście na głowę władcy polskiego,

po czym wręczył mu włócznię św. Maurycego, jako symboliczną broń do

walki z pogaństwem.

 

A potem przez wiele dni odbywały się w Gnieźnie igrzyska, śpiewy, pląsy

oraz uczty wspaniałe, a po każdej z nich Bolesław kazał rozdawać złote i

srebrne naczynia dworzanom i rycerzom cesarza Ottona. Na pożegnanie

Bolesław Chrobry odprowadził cesarza aż do granicy państwa swego.

 

Biskup Wojciech stał się odtąd pierwszym świętym polskim i patronem

Gniezna oraz gnieźnieńskiej katedry.

 

Tak oto spełnił się sen jego o dwóch orszakach duchów: śnieżnobiałym i

purpurowym. Stał się uczestnikiem orszaku w purpurowych szatach, czyli

męczennikiem za wiarę.

 

Śpięcy rycerze

 

W Tatrach jest za Kościeliskami taka turnia, czyli skała, którą nazywają: Pisana. Mówią o niej górale, że tam w głębi leży wojsko uśpione, a to wojsko kiedyś się zbudzi.

 

Skąd się o tym dowiedzieli? Opowiem.

 

Młody kowal miał kuźnię niedaleko Zakopanego. Był to porządny człowiek, wszyscy lubili go i szanowali. Nazywał się Fakla.

 

Miał on znajomego juhasa, który pasał owce na halach. Siedli sobie kiedyś przed kuźnią i rozmawiali. Fakla powiedział:

 

- Patrzy człowiek na te góry i turnie, patrzy, ale co w nich jest w środku, nikt nie wie.

 

Juhas pyknął z fajeczki i zauważył:

 

- Wiesz co, o Pisanej gadają, ze w niej jest złota kaczka. Słyszałeś ?

 

- Nie wiem nic - zdziwił się kowal. - Jakaż to kaczka?

 

- A no, powiedziałem ci: złota kaczka. Pływa po jeziorze, tam w środku skały. Z tego jeziora wypływa Dunajec. Ta kaczka znosi diamentowe jaja, ale tylko jedno na rok.

 

- Ej, zęby tak wiedzieć, którego dnia ta kaczka się niesie! Żeby tak podebrać diamentowe jajo! - zakrzyknął Fakła.

 

Juhas na to:

 

- Myślisz, ze nie próbowałem? Wlazłem już raz w ten żleb, z którego woda wypływa. Dobierałem się w głąb, ile mogłem, ale nie dałem rady. Woda była taka zimna, jakbym wpadł w przerębel. A tu mrok, żleb coraz węższy, skały po bokach coraz wyższe...

 

- Ja bym przelazł!

 

- Tak ci się zdaje, boś nie próbował. Wiesz przecie, że ze mnie chłopak mocny, po skałach chodzić przywykłem i byle czego się nie ulęknę, a nie udało się.

 

Pomilczeli chwilę, potem juhas dodał:

 

- Był podobno taki, co wlazł w głąb Pisanej. Ale i on też nie doszedł aż do jeziora z kaczką. Bo strzegą jej młode boginki, a one tak tego chłopaka wabiły i tumaniły, że gonił za nimi to tu, to tam i ani się spostrzegł, jak go wyprowadziły z powrotem do żlebu. Wtedy skała się zatrzasnęła i musiał zawrócić.

 

Po tej rozmowie kowal myślał nad tym, jak by się dostać w głąb turni. Ale przynoszono mu wciąż nową robotę, więc tę wyprawę odkładał.

 

Aż tu pewnego ranka, kiedy był w kuźni sam, przyszedł do niego nieznany gość, cały w żelazną zbroję zakuty, nawet na głowie miał hełm stalowy. Twarz jego była młoda i dziwnie piękna, ale długa broda zwisała mu aż po pas.

 

Pochwalił Pana Boga, położył na ławie ciężką sakwę i powiedział :

 

- Chciałbym, żebyś mi waść wykuł złote podkowy i klińce do ich przybijania. Czy podejmiesz się tej roboty?

 

- Czemu nie - odpowiedział Fakla - od tego jestem kowalem. Tylko musielibyście dać złoto na podkowy, bo skąd bym je wziął?

 

Wojak otworzył sakwę, a tam były złote dukaty i połamane złote podkowy.

 

Zabrali się do pracy. Fakla kuł, wojak poruszał miech. Robota szła tak wartko, że słońce stało jeszcze wysoko, kiedy skończyli.

 

Wtedy tamten kazał Fakli złożyć to wszystko do torby i pójść z nim w góry. Wojak szedł przodem, a Fakla z podkowami za nim.

 

Minęli Kościeliska, zaszli pod Pisaną, aż tu wojak obraca się ku Fakli i mówi:

 

- Teraz się nie bój, ale pamiętaj, żebyś mi się cicho sprawował. I niech cię Bóg broni, żebyś miał zakląć, bo mogłaby z tego wyniknąć bieda.

 

Weszli między głazy i szczeliny, a skały jakby się przed nimi rozstępowały.

 

Po mozolnej wędrówce znaleźli się wreszcie w głębi turni. Mroczno tam było, tylko gdzieś z boku trochę światła wpadało do pieczary przez mały otwór w skale.

 

Fakla rozejrzał się ostrożnie dookoła, a tam tyle ludzi! Wszyscy leżą, głowy mają oparte o siodła, na sobie zbroje, a brody po pas.

 

- Co to za jedni ? - zapytał szeptem tego wojaka, co go tu wprowadził.

 

Tamten odpowiedział:

 

- To jest polskie wojsko uśpione. Przyjdzie czas, że ci rycerze się pobudzą i pójdą walczyć za wiarę. Będzie wtedy okrutna wojna. Zacznie się gdzieś daleko, ale skończy się tutaj, koło Zakopanego, na żelaznym mostku w Kuźnicach.

 

Były w tej pieczarze także konie. Należało niektóre z nich przekuć. Kowal dobierał podkowy i wbijał klińce, a wojak trzymał koniom nogi.

 

Kiedy ukończyli robotę, wojak nabrał strużyn z kopyt, nasypał ich pełno kowalowi do torby i mówi:

 

- Masz tu waść zapłatę.

 

Fakla pomyślał, że rycerz z niego kpi. Ale nie sprzeczał się, choć markotno mu było, że cały dzień stracił darmo. Co prawda widział za to coś jeszcze ciekawszego niż złota kaczka, bo całe starodawne wojsko uśpione.

 

Słyszał już od niektórych górali, że takie wojsko gdzieś śpi w Tatrach pod ziemią, ale nikt nie wiedział, w którym miejscu. Dopiero teraz się okazało, że ono śpi pod Pisaną.

 

Byli i tacy, co powiadali, że to sam król Chrobry ze swoją drużyną i że jak oni się zbudzą i pójdą w bój, to zwyciężą wszystkich wrogów, a Polska stanie się taka potężna jak nigdy przedtem.

 

Rozmyślając o tym wszystkim wyszedł Fakla z pieczary. Kiedy nikt go już nie mógł widzieć, wysypał strużyny do potoku. "Po co mam to dźwigać, co mi po tym", myślał.

 

Wtem poczuł, gdy wyszedł na pole, że coś mu się w torbie kołacze. Zajrzał - a to kilkanaście złotych dukatów! Nie wszystkie strużyny wytrzepał przedtem dokładnie z torby, a te, które w niej uwięzły, zamieniły się w złoto.

 

Jakże teraz żałował, że wytrząsł ich przedtem pełny worek! Gdyby tego nie zrobił, stałby się od razu bogatym człowiekiem.

 

Wrócił do domu, a żona przyjęła go wymówkami:

 

- Gdzieżeś to się podziewał przez całe trzy dni? Czemużeś nie powiedział, że cię w domu nie będzie? Takem się bała, czyś gdzie w górach nie przepadł!

 

Zdziwił się Fakla. Jemu się zdawało, że tylko niedługą chwilę zabawił w pieczarze.

 

Nie powiedział żonie, gdzie był, bo mu wojak zabronił. Tylko pokazał jej dukaty, a żona, jak zobaczyła, że mąż tyle zarobił, uspokoiła się zaraz i nie miała już do niego żalu.

 

Minęło kilka lat. Kowal kuł nadal to kosy, to lemiesze, to podkowy - co mu się trafiło.

 

Wtem pojawił się znowu ten sam rycerz i poprosił o złote podkowy. I znów zabrał Faklę w głąb Pisanej.

 

"Tym razem nie będę taki głupi i nie wyrzucę strużyn", pomyślał kowal.

 

Zabrał się do kucia koni. Wtem zaciął się w palec i zaklął głośno:

 

- Bodaj cię czart!

 

A tu nagle budzą się naokoło niego uśpieni rycerze, podnoszą się, a kowala aż dreszcz przechodzi ze strachu. Jeden z rycerzy pyta:

 

- Bracie, czy już czas?

 

Na to odpowiada ten, co przychodził po podkowy:

 

- Nie czas jeszcze, śpij dalej.

 

Tamci pokładli się z powrotem, a on spojrzał ostro na kowala i palcem mu pogroził.

 

Kiedy podkuli konie, wojak nasypał strużyn do torby kowala i wyprowadził go z pieczary.

 

Fakla czekał, żeby mu torba ociężała - byłby to znak, ze strużyny zamieniły się już w dukaty. Ale torba wciąż pozostawała lekka i nic w niej nie pobrzękiwało. Zajrzał do niej: same strużyny...

 

Z gniewem wyrzucił strużyny do potoka. Ale zaraz się opamiętał. Zrozumiał, że to kara za przekleństwo.

 

Było mu jednak markotno, bo miał nadzieję, że tym razem zdobędzie bogactwo. W powrotnej drodze wstąpił do karczmy, żeby się rozweselić w kompanii, a tam nie wytrzymał i wygadał się przed karczmarzem o swojej przygodzie. Ten rozpowiedział o niej szeroko i w taki to sposób wszyscy się dowiedzieli, gdzie śpi podziemne wojsko.

 

Kowal wyrzucał sobie, że nie umiał utrzymać języka za zębami, jak mu rycerz nakazał. "Będzie się na mnie gniewał i jak mu się wytłumaczę?" zastanawiał się strapiony.

 

Widać rycerz tozgniewał się bardzo, bo w ogóle nie zjawił się już u Fakli. Mijał rok za rokiem, a Fakla czekał go daremnie. Kowalowi było bardzo przykro, że zawiódł zaufanie rycerza. Kiedy go ludzie wypytywali o jego przygodę, nie chciał nic o niej mówić, czasem nawet płakał z żalu.

 

Jedni powiadali, że konie śpiącego wojska stoją nie podkute, a kiedy wybije najważniejsza godzina, nie będą gotowe do boju.

 

Inni mówili, że to nieprawda. Bo tamten wojak nadal pilnuje porządku. Przekonał się, że Fakla nic umie dochować tajemnicy, więc poszedł do innego kowala i tamten mu konie kuje, ale się tym nie chwali. Mówili jeszcze - a nie wiadomo, skąd się o tym dowiedzieli - że wojak nie wrócił do Fakli dlatego także, ponieważ konie tamtego rycerstwa może kuć tylko taki kowal, który ma czyste serce. A Fakla w przekleństwie wspomniał diabła i później podpił sobie w karczmie.

 

To wszystko działo się dawno, może ze sto lat temu. Odtąd niejeden śmiałek próbował dotrzeć w głąb Pisanej, ale nie udało się to nikomu. Rycerze śpią w Tatrach nadal i czekają wielkiej godziny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 1 rok później...

Żyli w Wiślicy chłop z babą. Bezdzietni byli, bo im matka natura pożałowała potomka. Już starawi byli i stracili wszelką nadzieję na potomstwo. Chłop nieraz marzył sobie w zimowe wieczory jakby to było dobrze mieć syna. Pewnego zimowego popołudnia, w straszliwą zamieć, do wrót ich gospodarstwa zakołatał nieznany wędrowiec. Chłop przyjął przybysza. Baba zrobiła gorącego piwa z miodem, upiekła udziec zajęczy i uraczyła gościa. Mężczyźni pogadali trochę. Chłop zwierzył się ze swego pragnienia, a żona jego tylko podszlochiwała i dziękowała bogom za to, co ma. Gość, chwile pomyślał, podumał i rzekł z uśmiechem: - W następnym roku o tej porze będzie na czworakach biegało dziecko. Przyjdę tu wtedy by sprawdzić. Chłop spojrzał na babę, ona na niego i nic. Pomyśleli, że gość jest pod wpływem piwa i mu się w głowie miesza. Rankiem wędrowiec podziękował za gościnę, zostawił zapłatę i jeszcze podarował kobiecie dziwne ziarnko, z przykazaniem by do końca zimy, trzymała je w ciepłym miejscu, a gdy będzie po święcie Dziewanny, by je zasadziła w ogrodzie i pielęgnowała jakby swe dziecię. Baba przyrzekła, że to uczyni, po czym cisnęła ziarno w kont i ani myśląc je sadzić. Dopiero chłop, będąc świadkiem rozmowy jego żony z przybyszem, włożył ziarenko do woreczka i schował woreczek w zanadrze, blisko serca. Wiosną uczynił tak jak radził gość. Kiedy nadeszło święto Kupały, w nocy posłyszeli płacz dziecka. Pierwszy wstał chłop i nasłu****ąc kwilenia doszedł do miejsca gdzie posadził ziarenko. Na wonnych płatkach nieznanego kwiatu leżał nagi noworodek, chłopiec. Ucieszyli się wielce z tego daru, a kobieta padła do ziemi ze łzami przepraszając za swoje niedowiarstwo i dziękowała za dar od bogów. Przybysz spełnił swoją obietnicę. Kobieta zaczęła go wypytywać, kim jest i skąd przybywa. Gość zmuszony objawił swoje prawdziwe oblicze. Okazało się, że był to sam Światowid. Chłopcu przy postrzyżynach nadano imię Światomił, na cześć Kniazia Bogów.

*

O niewinnym młodzieńcu

 

Zdarzyło się raz w górskiej wiosce, że czarownica zakochała się w młodzieńcu Paprzycy. Chłopak był ulubieńcem rusałek. Władca grodu widział w nim męża swej najstarszej córki i następcę tronu. Ceniono Paprzycę za odwagę, którą wykazał się wobec przyszłego teścia. Uratował go przed rozwścieczonym niedźwiedziem. Młodzian postrzegany był za pełnego cnót i niewinności wojownika. Tuż przed zaślubinami do grodu wbiegła wrzeszcząca czarownica – ta sama, której zaloty zostały odrzucone przez Paprzycę. Kobieta miała porwane suknie, węzły na nadgarstkach, posiniaczone piersi. Oskarżyła przed władcą młodzieńca o to, że ją zgwałcił poprzedniej nocy przybierając postać półczłowieka i półdemona. Kniaź po zastanowieniu uznał winę wojownika i kazał go żywcem rozczłonkować. Najstarsza córka władcy wpadła w szał i wskoczyła w przepaść. Rusałki, które obserwowały tok wydarzeń i wiedziały, co naprawdę się stało czarownicy podniosły lament ku niebu. Usłyszał je Prawe. Zszedł na ziemię, jako stary druid. Wszedł do grodu. Jako gość miał prawo do udziału w procesie. Nikt, bowiem nie mógł mu zarzucić stronniczości. Korzystając z tego przywileju bóstwo kazało oskarżonemu i pokrzywdzonej zrobić po osełce masła. Kiedy zadanie zostało wykonane młodzieńca i czarownicę poproszono by masło rzucili do fosy. Osełka wiedźmy utonęła. Tym samym udowodniono niewinność Paprzycy. Czarownica zaczęła uciekać. Prawe przybrał swój naturalny wygląd na dowód tego, że on sam dokonał osądu. Bóg spostrzegł uciekającą wiedźmę, zamienił się w olbrzymiego sokoła i podążył za uciekinierką. Szponami i dziobem rozszarpał kobietę na drobne kawałki. Wilki pochwyciły szczątki i pożarły. Paprzyca po okresie żałoby po ukochanej wziął za żonę młodszą córkę władcy.

*

Stumił i Dusia

 

Był chłopak i dziewczyna. Bardzo się miłowali. Jego zwali Stumił a ją Dusia. Chłopak był synem podgrodnego i obiecany pannie, starszej od niego, przez ojca. Nie podobała mu się wybranka rodzica i bez ceremonialnie gardził nią. Powtarzała mu matka, że może mieć Dusię jako drugą żonę lub kochankę. Z kmiotków pochodziła, a oni chłopa bogacić nie będą, a swej straty nie zdzierżą. Stumił spotykał się nocami po borach ze swą ukochaną. Prosili bogów o błogosławieństwo. Dusia przysięgła na słońce i księżyc że pierwsze jej dziecię odda do świątyni na dożywotnią służbę. Ale jakoś tak się złożyło, że żadne bóstwo nie usłyszało przysięgi, zajęte radami u Światowida. Pewnej jednak nocy, podczas pełni, kiedy, młodzi wzdychali ku sobie i ku bogom drogą szedł zawiany jakby kapłan. Gdy dotarł do polany, gdzie kochankowie strwożeni czekali na wszystko co złe, tak rzekł: - Dusiu, rychtuj się a szybko, na swe gody .Ubożęta i boginki suknię ci utkały i wieniec uwiły. A obmyj się i uczesz na stronie. - zaraz pojawiły się ubożęta i rusałki z przybraniem. Poprowadzili dziewczynę za buki do ruczaju i uczesały jej włosy wodne boginki, a ciało osuszył Halny. Rzekł też kapłan do chłopaka: - A biegnij no po rodziców swych, a nie martw się o nic. - Stumił pobiegł co sił w nogach do chaty. Nim księżyc całkiem wyśrodkował się na niebie, polana zaroiła się od gości weselnych. Rodzice młodych stali zdumieni patrząc jak sam Goduz błogosławi ich dzieci. Kiedy młodzi opróżnili złoty róg i zakosztowali kołacza, Stumił zdjął z głowy żony wianek i nałożył złotą obręcz, ona zaś zdjęła z nadgarstka bransoletę i podarowała mężowi. Potem bawiono się wspólnie aż do świtu.

*

Zemsta Swaroga

 

Było w zwyczaju starej gospodyni kłaniać się, co rano słońcu. Kiedy nastały rządy Marzanny, Hospyrę dopadła silna gorączka. Poprosiła swoją synową by ta wyręczyła ją w rytuale. Synowa obiecała chorej, lecz przez urazę, jaką do niej czuła nie spełniła prośby teściowej. Powtórzyło się to kilka razy. Słońce zaniepokoiło się swoją czcicielką. Zaglądną do chaty gospodyni i spostrzegł, że leży chora. Zmienił się w sikorkę i wleciał przez komin do chatki. Zapytał się Hospyry, czemu to nikt w jej imieniu nie składa Swarogowi czci? Kobieta się przeraziła. Była przekonana, że synowa spełnia jej życzenie. Powiedziała o tym sikorce. Ptak się zamyślił poczym poprosił żeby gospodyni następnym razem rzekła tak synowej: <<Oddaj cześć słońcu miast mnie, bom jeszcze w pełni sił nieodzyskana. Przysięgnij na cztery strony świata, że to uczynisz.>> Ptaszek odleciał tą samą drogą, którą wleciał. Kolejnego poranka Hospyra poprosiła synową tak jak ją nauczyła sikorka. Synowa przysięgła, ale wcale miała wypełnić woli teściowej. Bóg słońca czekał tylko na to. Kiedy przysięga się nie dopełniła, bóg stanął w całej okazałości swojej przed występną kobietą i spalił ją. Wiatry z czterech stron świata rozwiały proch zakłamanej synowej, a słońce swym uzdrowicielskim spojrzeniem uleczył gospodynię.

*

Szukając imienia

 

Było raz tak: Przemożna bogini Makosz strasznie się zagniewała na ród ludzki. Zabrała glebie wilgoć i siłę rodzenia. Mąż jej suszył wszystko na wiór. Straszny głód nawiedził grody wszystkie. Zrobiło się Jaryle żal ludzi niewinnych. Poszedł do matki swej Makoszy i błaga o łaskę dla ludu wiernego i bogobojnego. Bogini zlitowała się i dała synowi po ziarnku z każdego zboża z tym jednak zaleceniem: Oddasz te ziarna tej osobie, która będzie stara, lecz młodą się stanie, obuta, lecz bosa, bez imienia, choć zwana. Dasz wtedy ziarna by je ta osoba starła i w samo południe rozdmuchała na cztery strony świata. Wtedy minie głód i ziemia na nowo stanie się płodna. Jaryło ucałował stopy matki i odszedł z ziarnem zasmucony. Zszedł na ziemię i szuka po grodach i podgrodziach osoby, jaką matka kazała znaleźć. Tu go wyśmieją, tam znów psem poszczują. Ludzie nie poznali boga, bo tak się urobił, by nikt go nie poznał. Udając starego dziada, zmęczony kołataniem do niewdzięcznych ludzi, usiadł na głazie opodal drogi leśnej i gorzkie łzy leje. Żal mu było ludzi niewinnych. Z występnymi to on sobie da radę, byle by sprawiedliwi nie ucierpieli. Kiedy tak siedział i zawodził posłyszał szelest na drodze. Szła ścieżką postać niewielka, szczelnie odziana w łachmany, podpierająca się kijem. Zatrzymała się przy starcu i zapytała:

- Czemu to dziadku tak szlochacie?

- Biadam nad ludem nieszczęsnym. A ciebie starowinko, co po lesie gna?

- Oj, ja to starowinka taka nie jestem. – zrzuca łachmany – Mam dopiero dwanaście wiosen. Idę szukać swego imienia. Szukam już tak długo, żem podeszwy zdarła i boso już chodzę, choć z wierzchu wygląda jakbym buty miała.

Uradował się Jaryło, że znalazł to, czego szukał. Bóg przyrzekł pomóc dziewczynie odnaleźć imię, jeśli ta wykona dla niego zadanie, o którym opowiedział. Akurat zbliżało się południe. Dziewczyna spełniła prośbę boga i dostatek wypełnił gumna. Ziemia na nowo stała się płodna. Jaryło dotrzymał danego słowa i poszedł z sierotą na poszukiwania. Po drodze gnębił występnych.

*

O szanowaniu staraszych

 

Żyła na Podhalu śliczna dziewczyna imieniem Diva. Młodzieńcy spoglądali na nią lubieżnym okiem. Diva wiedziała o tym i wykorzystywała zauroczonych. Ojciec dziewczyny zginą w walce z Tatarami pod Targiem a matkę zabił niedźwiedź, kiedy dziewczyna miała siedem lat. Została sama. Zaopiekowała się nią siostra matki Hubia, która była uważana za czarownicę. Diva żyła z dnia na dzień i była coraz to piękniejsza. Mimo odpowiedniego wieku nie zamierzała być niczyją żoną ani kapłanką. Uwodziła każdego mężczyznę. Matka jednego z dojrzałych i żonatych mężczyzn poszła do dziewczyny by ją upomnieć. Diva rozzłoszczona złapała staruszkę za włosy i wyrzuciła ją z chaty. Kobieta z obolałą głową udała się na drugi dzień do świętego gaju poświęconego Jessy. Upadła na kolana przed kapliczką z posążkiem bogini i wołała jej pomocy. Bogini wysłuchała skarg kobiety. Przybrała postać owej staruszki i udała się do domu występnej. Dziewczyna skoro tylko spostrzegła kobietę zaczęła ją wymyślać i obrażać. Bogini przepowiedziała Divie: Nim księżyc w pełni zajaśnieje ty będziesz podobna mnie. Dziewczyna się roześmiała i poszczuła staruszkę wilkiem, którego czarownica znalazła w ostępach i wychowała ku swej obronie. Minął jakiś czas a Diva źle się poczuła i nie schodziła z posłania. Na dzień przed pełnią dziewczyna odmieniła się niemiłosiernie. Zestarzała się, pomarszczyła i posiwiała. Wilk czarownicy jej nie poznał i rozszarpał pomimo zaklinań Hubi i lamentów Divy.

Edytowane przez Angelus_Vericarita
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O Doli i Rodnicach

 

Stara niania opowiadała jak to jednemu bogatemu kmiotkowi urodził się syn. W pierwszą noc po narodzinach zwykły do kolebki noworodka przybywać Rodnice, trzy siostry zwiastujące los i wolę swych rodziców. Stawiano dla owych zwiastunek przyszłości trzy naczynia wypełnione: mlekiem, miodem i chlebem. Pojawiały się pod różnymi postaciami. Były białymi kotami, sowami, gackami a także ukazywały się w całej swej okazałości spływając po promieniach gwiazdy północnej. Matka dziecka była bardzo ciekawa, co też pisana jest jej synkowi. Skryła się za kotarą, która oddzielała kolebkę od reszty izby obserwowała. Łódź Chorsa była już wysoko na niebie, kiedy przez okno spuściły się po świetle gwiazdy północnej trzy przecudne dziewki. Odziane w srebrno-złote suknie z diademami na głowach i żarzącymi się pieczęciami stanęły nad kołyską. Każda miała inny kolor włosów: lniany, kruczy i rdzawy oraz troje oczu. Już miały snuć losy i pieczętować dziecię, gdy kmiecina kichnęła. Spłoszone Rodnice rozpłynęły się bezpowrotnie. Dziecko się rozpłakało, matka poczęła lamentować. Nie może wszak być tak by noworodek bez przeznaczenia żył dłużej niż siedem dni. Nim nastał dzień matka z noworodkiem ruszyła w drogę do świątyni i wyroczni losu. Daleka była droga. Przeszła przez ziemię Mazowszan i dopiero u Goplan znalazła świątynię Roda i Doli. Złożyła ofiarę przebłagalną i czekała na decyzję bóstw. Kapłani i kapłanki zanosili modły przez cały dzień. Wieczorem u podnóża posągów ustawiono kołyskę z nieszczęśnikiem. Około północy świątynia wewnętrzna pojaśniała błękitną poświatą. Nastąpiła cisza. Po pewnym czasie dało się słyszeć delikatne mlaskanie, potem widzenie zniknęło. Rankiem uradowana matka wracała do domu, dziękując bogom za łaskę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 lata później...

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...