Skocz do zawartości

Sztuka wybaczania


caliah

Rekomendowane odpowiedzi

Wybaczanie Amiszów

Onet Kiosk

Religia

Marek Osiecimski/23.10.2006 06:00

"I zobacz. Przebaczyli!"

Amisze: jak było, tak jest i będzie.

Kilka dni po zamordowaniu pięciu uczennic w szkole w Nickel Mines w Pensylwanii, życie w okolicznych miejscowościach, zamieszkanych przez amiszów, toczy się dalej normalnym trybem.

Trafić do Nickel Mines lub Georgetown nie jest łatwo. Od głównej trasy prowadzi tu wąska asfaltowa ścieżka. To tak, jakby wjazd do garażu ciągnął się przez kilka mil. O tym, że jest to region zamieszkany przez amiszów, można dowiedzieć się już choćby ze znaków drogowych, zwracających uwagę na małe kolaski. Znaków jest coraz więcej w miarę zbliżania się do celu. Uwagę zwracają też domy, do których nie poprowadzono żadnych kabli elektrycznych ani telefonicznych. Na gankach suszą się czarne i granatowe ubrania: tu kilkanaście par skarpet, tam pończochy, spodnie, koszule i spódnice, powieszone obok siebie na lince. Tracimy orientację, gdy nasz "wjazd do garażu" przecina kolejną, identyczną drogę.

- Jedziecie dobrze - zapewnia 25-letni Jessie Wiggins, kierowca autobusu szkolnego, który od amiszów wynajmuje dom. - Ich szkoła jest jeszcze parę mil stąd.

Kiedy pytam o tragedię sprzed kilku dni, Wiggins podchodzi bliżej do samochodu i ściszonym głosem mówi: - Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. On wybrał ich szkołę, bo wiedział, że tam wejdzie bez problemu. Amisze nie zasługują na to, żeby przeżywać coś takiego. To tacy spokojni, mili ludzie. Mam siostrę w wieku dziewczynek, które zginęły. Traktuję tę tragedię jak swoją.

W pewnym momencie obok nas przejeżdża kolaska amiszów. Czarna, zakryta buda, z szybami z przodu i po bokach, ciągnięta przez jednego konia. Przez przednią szybę przechodzą lejce, które trzyma brodaty mężczyzna w jasnym, słomkowym kapeluszu. Patrzy na nas. Skinął lekko głową, podnosi rękę w geście pozdrowienia, cmoka na konia i jedzie dalej. Z tyłu na pace siedzi dwóch kilkuletnich chłopców, zapewne synów. Jeden z nich macha nam na pożegnanie.

Człowiek, o którym mówił Jessie Wiggins - to morderca.

Stojąca przy głównej drodze w Nickel Mines szkoła, do której 2 października wszedł 32-letni mleczarz Charles Roberts i zastrzelił pięć uczennic, jest tak niepozorna, że za chwilę miniemy ją bezwiednie.

Dziś już jej nie ma. W nocy z 11 na 12 października buldożery zrównały ją z ziemią. Ziemię amisze zaorali.

Dojeżdżamy do pobliskiego Georgetown. Pierwszym większym budynkiem jest tu kościół metodystyczny, za którym znajduje się cmentarz. Uwagę zwraca zielony namiot ustawiony w miejscu, w którym kończy się nekropolia, a zaczyna pole kukurydzy. Jedziemy jednak dalej, szukamy parkingu i znajdujemy go przed starym drewnianym domem, w którym mieści się sklep. Nie jest to jednak parking dla samochodów, ale dla kolasek. Sklep należy do amiszów.

Można w nim kupić wszystko to, co w Polsce dostaniemy w pasmanterii. Asortyment mają jednak większy. Oprócz różnobarwnych materiałów, nici i bawełnianych motków są też naczynia, a także świece, najniezbędniejsze narzędzia i gwoździe. Wystrój sklepu przypomina czasy, których u nas nikt żywy pamiętać nie może. Wnętrze oświetla kilka małych gazowych lampek. Drewniana podłoga skrzypi, jakby się miała zaraz zawalić.

Jedna z lamp oświetla twarz młodej amiszki za ladą. Ubrana jest jak reszta pań: w suknię szczelnie zakrywającą całe ciało, solidne buty i czepek. Wszystko czarne, z wyjątkiem białych falbanek okalających czepek.

Podchodząc do niej, po raz pierwszy tego dnia czuję się jak intruz. Nie wiem, jak zacząć rozmowę o zdarzeniu, które musiało wywołać w niej nieporównywalny z niczym innym szok. Nie wiem też, czy w ogóle będzie chciała ze mną rozmawiać. Ona jednak, nie przerywając zwijania beli materiału, podnosi wzrok i powoli rozwija swój sympatyczny uśmiech. Nic nie mówi. Czeka tylko, ale w oczach widać, że przeczuwa, o czym będziemy za chwilę rozmawiać.

- Jestem z Europy - zagajam nieśmiało, nie wdając się w szczegóły. - Bardzo dużo czytałem o waszej społeczności, o zwyczajach...

Dziewczyna odkłada belę i patrzy badawczo na swoją znacznie starszą towarzyszkę. Gdy ta kiwa z przyzwoleniem głową, znacznie śmielej zwraca się do mnie: - O tak? To pięknie.

- Oczywiście, że strasznie to przeżyliśmy, ale pomaga nam modlitwa - odpowiada na cisnące mi się na usta pytanie. - Znałam niektóre z tych dziewczynek. Znacznie lepiej znałam jednak ich rodziców. Przetrwamy - mówi, znów uśmiechając się łagodnie. - Przetrwamy, bo już przebaczyliśmy - dodaje i w tym momencie woła ją jakiś głos z zaplecza.

Nie dosłyszałem jej imienia, więc spytałem o nie tę drugą. - Ona nie chciałaby go wam podawać, a więc i ja tego nie zrobię - mówi kobieta koło czterdziestki. Uśmiecha się również, ale w sposób dający do zrozumienia, że jeśli chcielibyśmy już wyjść, to na pewno nikt nas nie będzie zatrzymywać. Media są obecne w tej okolicy już od kilku dni i zdążyły zaprezentować amiszom swą natrętną naturę. Chcąc nie chcąc, musimy pogodzić się z tym i wychodzimy.

Pod sklep rozklekotaną mazdą podjeżdża 70-letni Don Reese, który do Georgetown przyjechał na urlop z Arizony. - Znam ich od dziecka. Wychowywałem się w tych okolicach. Oczywiście, że przetrwają. Powiem więcej: to ich umocni. W nich nie ma gniewu, jest sama dobroć i pogodzenie się z wyrokami Boga. Modlą się, kiedy jest ciężko, a ludziom, którzy wyrządzają im krzywdę, po prostu przebaczają. I tak też jest teraz - mówi z przekonaniem. - Life goes on!

Reese zaznacza, że gdy doszło do tragedii, poczuł wielki wstyd za cywilizację, której jesteśmy reprezentantami. Zwraca uwagę, że "oni", amisze, nigdy niczego nie chcieli. Jedyne, czego pragnęli i dalej pragną, to móc spokojnie żyć po swojemu. A w zamian dają czystą dobroć.

- I nagle nasza cywilizacja weszła w ich życie z butami w najgorszej z możliwych postaci. Taka zbrodnia, taka zbrodnia... - głos mu się załamuje, ale ciągnie dalej: - I zobacz. Przebaczyli!

Łatka natrętów stała się najwyraźniej tak silna, że gdy tylko panie w sklepie zorientowały się, że wciąż tkwimy na parkingu, w dodatku zawracając głowę staremu klientowi, natychmiast wyszły, chwyciły ogromny znak z betonową podstawą i ustawiły go przy wjeździe, od ulicy. Potem zamaszystym krokiem, otrzepując ręce, jak zwykło się czynić po wykonaniu dobrej roboty, wróciły do sklepu. Z twarzy nie znikał im uśmiech. A na znaku widniał napis: "Parking tylko dla klientów".

Jakby na potwierdzenie słów Reese'a, że "życie toczy się dalej", kilkadziesiąt metrów od parkingu, w przydrożnym garażu trwa aukcja. Słychać monotonny głos mężczyzny przyjmującego kolejne propozycje cen. Twenty five dollars, twenty five, twenty five, six, I got twenty six, twenty six - powtarza liczby z niewyobrażalną prędkością. Licytuje stół. Jeden z mieszkańców sprzedaje dom. Zdecydował, że sprzeda go ze wszystkim w środku, a jeśli nie da się tego wszystkiego spieniężyć, to po prostu rozda ludziom, jak leci. Najliczniejszą grupę nabywców stanowią amisze. - Nie, mnie to nie dziwi - mówi 27-letni Brian Givler, sąsiad amiszów. - Tak jak nie zdziwiło mnie, że tuż po morderstwie dziewczynek utworzyli własną delegację, poszli do domu wdowy po Robertsie i złożyli jej kondolencje. A potem zaczęli zbierać pieniądze, żeby jej pomóc. Oni tacy są.

Givler informuje, że na cmentarzu za kościołem metodystów, który widzieliśmy wjeżdżając do George-

town, dziś chowają Robertsa. Okazuje się, że zielony namiot przy polu kukurydzy ustawiono po to, by rodzina mogła go spokojnie pożegnać.

Na przykościelnym parkingu jesteśmy sami. Koło namiotu kręci się dwóch pracowników, kończą przygotowania do ceremonii. Podjeżdża samochód z dwiema dziennikarkami z "Philadelphia Inquirer". Za nimi kolejny, z którego wyskakuje David Cox, Brytyjczyk, właściciel małej agencji prasowej i "wolny strzelec" polujący na sensacje, a potem sprzedający newsy tym, którzy zapłacą najwięcej. - Weź skumaj cwaniaków. Normalnie próbują mnie oszukać - mówi z angielskim akcentem, żując nerwowo gumę i paląc jednocześnie papierosa. Patrzy na mnie zdziwiony, gdy pytam, o kogo mu chodzi. - No jak to? - odpowiada. - Wzięli jednego dzieciaka z dziurą w głowie ze szpitala, żeby sobie spokojnie umarł w domu. A teraz mówią, że nagle mu się poprawiło, i zawieźli go z powrotem do szpitala. Taki wykręt. Żeby mogli go spokojnie pochować. No mówię, cwaniaki, ale ja się nie dam.

Zaczynam rozumieć Reese'a i jego wstyd za naszą cywilizację. Zwłaszcza że naprzeciwko kościoła do jednego z drzew ktoś przymocował kawałek kartonu z odezwą do mediów: "Prosimy was. Uszanujcie ich spokój. Pozwólcie im godnie pożegnać te dzieci".

Poczułem się jak intruz po raz drugi, kiedy jeszcze przed pogrzebem Robertsa pojechaliśmy pod szkołę, w której zamordował dziewczynki. Chwilę po nas zjechali się tam inni reporterzy. Było też kilka ekip telewizyjnych. W pewnym momencie z domu naprzeciw wybiegła zapłakana kobieta, zwykła Amerykanka. Krzyczała: - Jak wam nie wstyd kalać w ten sposób to miejsce? Kiedy będziecie mieli dosyć? Zakradacie się tu nawet przez pola. Tu zginęły małe dzieci!

Nie wytrzymała. Przez kilka dni widziała swój dom we wszystkich programach telewizyjnych. Widział go zresztą cały świat. Czuła, że tragedia tego miejsca, tej okolicy i ludzi, którzy tam mieszkają, zeszła na drugi plan, ustępując pogoni za sensacją.

Pod kościół metodystów podjeżdża policja stanowa. Za nią straż pożarna. Z wozu wyskakują strażacy i wolontariusze, wśród nich młodzi amisze. Zasłaniają fotoreporterom pole widzenia. Wkrótce od strony Lancaster (skąd dwa dni wcześniej nadjechał eskortowany przez policję konną i składający się z kilkudziesięciu powozów kondukt żałobny amiszów, odwożący na pobliski cmentarz jedną z zamordowanych dziewczynek) nadjeżdża kondukt składający się z czarnych mercedesów i bmw.

Pierwszy jedzie karawan z ciałem człowieka, którego czyn wstrząsnął światem, który dla wielu stał się wcieleniem diabła. Za nim w samochodach podąża rodzina tego, który po zamordowaniu dzieci strzelił sobie w głowę. Policja odpycha natrętnych fotoreporterów. Starszy pan, wolontariusz ze straży pożarnej, upatrzył sobie jednego z nich i bawiąc się w kotka i myszkę zasłania jego obiektyw.

Nagle ktoś krzyczy: - Idą od strony pola!

Chodzi o grupę kilkudziesięciu amiszów. Całe rodziny, w milczeniu i z daleka od kamer, zbliżają się do zielonego namiotu. Jeden wysuwa się na czoło i jako pierwszy podchodzi do przedstawiciela rodziny Robertsa. Wymieniają kilka słów, a potem padają sobie w ramiona.

Mężczyzna, który ich przywitał, gestem ręki zaprasza wszystkich do środka.

MAREK OSIECIMSKI jest dziennikarzem nowojorskiego "Nowego Dziennika".

Skuteczne Wybaczanie - Wybaczanie Amiszów

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

KAMIENNA PALMA

 

 

(opowiadanie według legendy z Sahary)

 

Było późne popołudnie i nadszedł wiatr, który lekko głaskał włosy i pozostawiał na twarzy uczucie chłodu.

Był to czas, który skłaniał do mówienia i ochota do mówienia była tak wielka, że wszyscy prosili mądrego Ramana, aby opowiedział jedną ze swoich cudownych historii.

Mądry, stary mężczyzna uśmiechnął się. Zastanawiał się chwilę, a potem zawołał:

- „Spotkamy się przy kamiennej palmie, gdzie zapalimy ogień".

- „Kamienna Palma? Co to znaczy?" - zawołali za starym człowiekiem. „Poszukajcie jej" -powiedział odchodząc. „Poszukajcie jej. Tego drzewa nie da się nie zauważyć".

Zanim zapadła noc, znaleźli drzewo. Obok wielu palm na plaży, które w swojej wiotkości wydawały się być podobne do machających kobiet. stała ta jedna trochę na uboczu, jednakże tak, że jej silne, ciemno-zielone liście dotykały lekko stojących obok drzew.

Była to osobliwa palma! Masywna, z potężnym pniem i silnymi liśćmi, które w swoich ruchach wydawały się pokazywać umiar i nie miały nic z wesołości, która inne palmy czyniła tak kobiecymi.

Najosobliwszą była jedna korona palmy! Drzewo wydawało się skłaniać swoimi liśćmi do środka. „Przypatrzcie się dokładnie" - powiedział stary mężczyzna, który usiadł wśród słuchaczy. „Czekajcie na następny powiew wiatru" - i wtedy mogli to zobaczyć.

Gdy wiatr rozwiał trochę liście palmy, zobaczyli, że w sercu palmy, tam gdzie zazwyczaj pną się do góry nowe, jasnozielone pędy, leżał kamień. Ogromny czerwony kamień, taki, jakich wiele leżało na plaży. Ramana nie zostawił czasu na pytania. Ruchem ręki wskazał, aby usiedli dookoła. Rozpalono po środku ogień, a noc nadeszła szybko i ogarnęła wszystko jak ciemna chusta. Blask ognia dosięgał pnie wielkiej palmy i malował na jej łuskach dziwaczne znaki. Gdy płomień rozpalał się jaśniej, można było wyczuć koronę potężnego drzewa.

„Chcecie wiedzieć, jak ten duży kamień dostał się tam na górę" - zaczął Ramana swoje opowiadanie. „Zdarzyło się to przed wielu, wielu laty, gdy ta ogromna palma była jeszcze niewielkim drzewkiem. Nie było tu wówczas żadnych domów, nie było studni. Na plaży stało tylko kilka palm. Wszystkim im i temu małemu drzewku palmowemu również wystarczało to, co czerpały z gruntu i wilgoć, która spływała z nieba.

Mała palma kochała morze i muzykę wody, kochała cichy wiatr. W późne popołudnia i nagle nadchodzącą, często zimną noc kochała księżyc, którego światło malowało ostre zarysy przedmiotów, a na morzu przeciągało długie pasma, które dawały wyobrażenie nieskończoności.

Małe drzewko wiedziało, że kilka metrów za nim była pustynia Nie miało jednak wyobrażenia o niej, nie wiedziało co oznaczapustka i susza. Był to silny, szczęśliwy pęd palmy, aż do dnia, kiedy nadszedł ten mężczyzna. Szedł przez pustynię, błądził całymi dniami, stracił cały swój dobytek, a z upału i pragnienia prawie odchodził od zmysłów.

 

Jego ręce piekły go od daremnego szukanie wody i wszystko wokół niego i w nim było bezgranicznym bólem.

W tym stanie stanął przed wodą, nieskończoną, daleką, słoną wodą. Mężczyzna rzucił swoje wysuszone ciało do wody, ale słona woda nie mogła ugasić jego pragnienia. Wtedy oganiał go gniew. „Mam prawo do wody!" - krzyczał. „Chcę żyć, bo mam do tego prawo!" Chwycił duży kamień, jego gniew dodał mu sił, i krzyczał, krzyczał o nieskończoności wody, krzyczał przeciw słońcu, przeciw pustyni i w górę do nieosiągalnych koron palm.

Grożąc, podniósł kamień. Jego ręce drżały i wydawało się, jakby siły chciały go ostatecznie opuścić. Wtedy zobaczył, obok dużych palm, miedzy żwirem a piaskiem stojący pęd palmy, w jasnej zieleni i pełnej nadziei na każdy nowy dzień. „Dlaczego ty żyjesz?" -krzyczał mężczyzna. „Dlaczego znajdujesz pożywienie i wodę, kiedy ja umieram z pragnienia? Dlaczego jesteś młoda i piękna, dlaczego masz wszystko, a ja nic? Ty nie powinnaś żyć!"

I całą siłą jaką jeszcze miał, rzucił kamień, w środek serca korony młodego drzewka. Zaskrzypiało ono i złamało się. A potem nastąpiła przerażająca cisza. Mężczyzna załamał się obok małej palmy. Dwa dni później znaleźli go poganiacze wielbłądów. Opowiadano potem, że został uratowany.

Nikt z poganiaczy nie martwił się o małe drzewko palmowe. Było ono prawie pogrzebane pod ciężarem kamienia. Jego śmierć wydawała się nie do uniknięcia. Jego jasnozielone wachlarze liści były złamane i szybko schły w gorącym żarze słońca. Miękkie serce palmy było ściśnięte, a duży kamień tak bardzo ciążył na delikatnym pniu, że groził złamaniem przy lekkim podmuchu wiatru.

Jednakże mężczyzna nie mógł zabić małej palmy. Mógł ją zranić, ale nie zabić. Gdy w młodym drzewku zgromadził się okropny szum łamiących się gałęzi, rozdzielenia młodych pędów i piekący ból, gdy wszystko było ogromną masą bólu, ożywiła się równocześnie pierwsza mała fala siły. Fala to powiększała się, wpadła w ruch fal bólu, rosła. Przemy między bólem i ponownym bólem robiły się coraz dłuższe, aż siła stała się większa niż ból.

Drzewko próbowało strząsnąć kamień. Prosiło wiatr, aby mu pomógł. Ale nie było żadnej pomocy. Kamień pozostał w koronie, w sercu małej palmy i nie poruszył się.

„Przestań walczyć" - powiedziała sobie mała palma, „To jest zbyt trudne. To jest twój los - umrzeć tak wcześnie. Poddaj się! Pozbądź się samej siebie. Kamień jest za ciężki."

Ale był też i inny głos, który mówił: „Nie, nic nie jest za trudne. Musisz tylko spróbować, musisz to uczynić."

„Co mam uczynić?" - pytała palma. „Wiatr nie może mi pomóc. Jestem sama w swojej słabości. Nie mogę zrzucić kamienia".

„Nie musisz go zrzucać" - powiedział głos. „Możesz przyjąć ciężar kamienia. Zobaczysz wtedy jak rosną twoją siły".

I młode drzewko przyjęło ciężar, przestało marnować siły na staranie aby strząsnąć kamień. Wzięło go w środek swojej korony.

Wczepiło się swoimi długimi, coraz mocniejszymi korzeniami w ziemię, bo potrzebowało przez swój podwójny ciężar podwójnego oparcia.

A potem nadszedł dzień, w którym korzenie palmy zagłębiły się tak bardzo, że natknęły się na żyłę wody. Uwolnione źródło wytrysnęło i zrobiło w tym miejscu oazę radości i dobrobytu. Teraz gdy drzewko miało silne oparcie w podłożu i znajdowało tam stale pożywienie, zaczęło rosnąć w górę. Rozkładało swoje silne, szerokie gałęzie wokół kamienia. Można było niekiedy sądzić, że go chroni.

Jego pień rósł i rósł i wkrótce drzewko palmowe, które ludzie nazwali kamienną palmą, stało się bez wątpienia najpotężniejszym drzewem. Jego ciężar wyzwał je do tego i podjęło ono walkę ze swoją trwożliwością. Wygrało tę walkę. Uwolniło źródło, które od tamtej pory gasi pragnienie wielu, i co z pewnością było najważniejsze, drzewo przyjęło swój ciężar i wyniosło go wysoko. Leży on ciągle jeszcze na jego sercu, ale został on przesunięty w miejsce, które czyni go możliwym do uniesienia. Tylko zewnętrzny ciężar wydaje się nam nie do zniesienia. Jeżeli jest przyjęty staje się częścią nas samych.

Ramana, opowiadając, położył obie ręce na pniu palmy. Ogień prawie wygasł, słuchacze, jeden po drugim opuszczali to miejsce. Tylko jeden pozostał. Przybył późno i siedział trochę na uboczu. Przysiadł się do Ramana i obydwaj siedzieli długo bez słów.

„Ja jestem mężczyzną, który rzucił kamień w palmę" - powiedział. „Zapomniałem o tym, jednak twoje opowiadanie obudziło wszystko na nowo. Co mam uczynić? Czuję się winny."

„Zatem nieś tę winę, jak drzewo kamień" - odpowiedział Ramana. „Przyjmij winę. Spróbuj o ile możesz, zamienić ją w miłość. Nie zapomnij przy tym, że miłość jest czymś, co trzeba czynić. Nic nie da jedynie poznanie jej i świadomość, że jest niezbędna. Miłość jest życiem i wyrasta tylko z czynu."

Mężczyźni siedzieli jeszcze długo pod palmą. Był lekki wiatr, który znów rozpalił ogień.

Edytowane przez caliah
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 miesiące temu...

Wybaczanie Amiszów

Onet Kiosk

Religia

Marek Osiecimski/23.10.2006 06:00

"I zobacz. Przebaczyli!"

Amisze: jak było, tak jest i będzie.

Kilka dni po zamordowaniu pięciu uczennic w szkole w Nickel Mines w Pensylwanii, życie w okolicznych miejscowościach, zamieszkanych przez amiszów, toczy się dalej normalnym trybem.

Trafić do Nickel Mines lub Georgetown nie jest łatwo. Od głównej trasy prowadzi tu wąska asfaltowa ścieżka. To tak, jakby wjazd do garażu ciągnął się przez kilka mil. O tym, że jest to region zamieszkany przez amiszów, można dowiedzieć się już choćby ze znaków drogowych, zwracających uwagę na małe kolaski. Znaków jest coraz więcej w miarę zbliżania się do celu. Uwagę zwracają też domy, do których nie poprowadzono żadnych kabli elektrycznych ani telefonicznych. Na gankach suszą się czarne i granatowe ubrania: tu kilkanaście par skarpet, tam pończochy, spodnie, koszule i spódnice, powieszone obok siebie na lince. Tracimy orientację, gdy nasz "wjazd do garażu" przecina kolejną, identyczną drogę.

- Jedziecie dobrze - zapewnia 25-letni Jessie Wiggins, kierowca autobusu szkolnego, który od amiszów wynajmuje dom. - Ich szkoła jest jeszcze parę mil stąd.

Kiedy pytam o tragedię sprzed kilku dni, Wiggins podchodzi bliżej do samochodu i ściszonym głosem mówi: - Do tej pory nie mogę w to uwierzyć. On wybrał ich szkołę, bo wiedział, że tam wejdzie bez problemu. Amisze nie zasługują na to, żeby przeżywać coś takiego. To tacy spokojni, mili ludzie. Mam siostrę w wieku dziewczynek, które zginęły. Traktuję tę tragedię jak swoją.

W pewnym momencie obok nas przejeżdża kolaska amiszów. Czarna, zakryta buda, z szybami z przodu i po bokach, ciągnięta przez jednego konia. Przez przednią szybę przechodzą lejce, które trzyma brodaty mężczyzna w jasnym, słomkowym kapeluszu. Patrzy na nas. Skinął lekko głową, podnosi rękę w geście pozdrowienia, cmoka na konia i jedzie dalej. Z tyłu na pace siedzi dwóch kilkuletnich chłopców, zapewne synów. Jeden z nich macha nam na pożegnanie.

Człowiek, o którym mówił Jessie Wiggins - to morderca.

Stojąca przy głównej drodze w Nickel Mines szkoła, do której 2 października wszedł 32-letni mleczarz Charles Roberts i zastrzelił pięć uczennic, jest tak niepozorna, że za chwilę miniemy ją bezwiednie.

Dziś już jej nie ma. W nocy z 11 na 12 października buldożery zrównały ją z ziemią. Ziemię amisze zaorali.

Dojeżdżamy do pobliskiego Georgetown. Pierwszym większym budynkiem jest tu kościół metodystyczny, za którym znajduje się cmentarz. Uwagę zwraca zielony namiot ustawiony w miejscu, w którym kończy się nekropolia, a zaczyna pole kukurydzy. Jedziemy jednak dalej, szukamy parkingu i znajdujemy go przed starym drewnianym domem, w którym mieści się sklep. Nie jest to jednak parking dla samochodów, ale dla kolasek. Sklep należy do amiszów.

Można w nim kupić wszystko to, co w Polsce dostaniemy w pasmanterii. Asortyment mają jednak większy. Oprócz różnobarwnych materiałów, nici i bawełnianych motków są też naczynia, a także świece, najniezbędniejsze narzędzia i gwoździe. Wystrój sklepu przypomina czasy, których u nas nikt żywy pamiętać nie może. Wnętrze oświetla kilka małych gazowych lampek. Drewniana podłoga skrzypi, jakby się miała zaraz zawalić.

Jedna z lamp oświetla twarz młodej amiszki za ladą. Ubrana jest jak reszta pań: w suknię szczelnie zakrywającą całe ciało, solidne buty i czepek. Wszystko czarne, z wyjątkiem białych falbanek okalających czepek.

Podchodząc do niej, po raz pierwszy tego dnia czuję się jak intruz. Nie wiem, jak zacząć rozmowę o zdarzeniu, które musiało wywołać w niej nieporównywalny z niczym innym szok. Nie wiem też, czy w ogóle będzie chciała ze mną rozmawiać. Ona jednak, nie przerywając zwijania beli materiału, podnosi wzrok i powoli rozwija swój sympatyczny uśmiech. Nic nie mówi. Czeka tylko, ale w oczach widać, że przeczuwa, o czym będziemy za chwilę rozmawiać.

- Jestem z Europy - zagajam nieśmiało, nie wdając się w szczegóły. - Bardzo dużo czytałem o waszej społeczności, o zwyczajach...

Dziewczyna odkłada belę i patrzy badawczo na swoją znacznie starszą towarzyszkę. Gdy ta kiwa z przyzwoleniem głową, znacznie śmielej zwraca się do mnie: - O tak? To pięknie.

- Oczywiście, że strasznie to przeżyliśmy, ale pomaga nam modlitwa - odpowiada na cisnące mi się na usta pytanie. - Znałam niektóre z tych dziewczynek. Znacznie lepiej znałam jednak ich rodziców. Przetrwamy - mówi, znów uśmiechając się łagodnie. - Przetrwamy, bo już przebaczyliśmy - dodaje i w tym momencie woła ją jakiś głos z zaplecza.

Nie dosłyszałem jej imienia, więc spytałem o nie tę drugą. - Ona nie chciałaby go wam podawać, a więc i ja tego nie zrobię - mówi kobieta koło czterdziestki. Uśmiecha się również, ale w sposób dający do zrozumienia, że jeśli chcielibyśmy już wyjść, to na pewno nikt nas nie będzie zatrzymywać. Media są obecne w tej okolicy już od kilku dni i zdążyły zaprezentować amiszom swą natrętną naturę. Chcąc nie chcąc, musimy pogodzić się z tym i wychodzimy.

Pod sklep rozklekotaną mazdą podjeżdża 70-letni Don Reese, który do Georgetown przyjechał na urlop z Arizony. - Znam ich od dziecka. Wychowywałem się w tych okolicach. Oczywiście, że przetrwają. Powiem więcej: to ich umocni. W nich nie ma gniewu, jest sama dobroć i pogodzenie się z wyrokami Boga. Modlą się, kiedy jest ciężko, a ludziom, którzy wyrządzają im krzywdę, po prostu przebaczają. I tak też jest teraz - mówi z przekonaniem. - Life goes on!

Reese zaznacza, że gdy doszło do tragedii, poczuł wielki wstyd za cywilizację, której jesteśmy reprezentantami. Zwraca uwagę, że "oni", amisze, nigdy niczego nie chcieli. Jedyne, czego pragnęli i dalej pragną, to móc spokojnie żyć po swojemu. A w zamian dają czystą dobroć.

- I nagle nasza cywilizacja weszła w ich życie z butami w najgorszej z możliwych postaci. Taka zbrodnia, taka zbrodnia... - głos mu się załamuje, ale ciągnie dalej: - I zobacz. Przebaczyli!

Łatka natrętów stała się najwyraźniej tak silna, że gdy tylko panie w sklepie zorientowały się, że wciąż tkwimy na parkingu, w dodatku zawracając głowę staremu klientowi, natychmiast wyszły, chwyciły ogromny znak z betonową podstawą i ustawiły go przy wjeździe, od ulicy. Potem zamaszystym krokiem, otrzepując ręce, jak zwykło się czynić po wykonaniu dobrej roboty, wróciły do sklepu. Z twarzy nie znikał im uśmiech. A na znaku widniał napis: "Parking tylko dla klientów".

Jakby na potwierdzenie słów Reese'a, że "życie toczy się dalej", kilkadziesiąt metrów od parkingu, w przydrożnym garażu trwa aukcja. Słychać monotonny głos mężczyzny przyjmującego kolejne propozycje cen. Twenty five dollars, twenty five, twenty five, six, I got twenty six, twenty six - powtarza liczby z niewyobrażalną prędkością. Licytuje stół. Jeden z mieszkańców sprzedaje dom. Zdecydował, że sprzeda go ze wszystkim w środku, a jeśli nie da się tego wszystkiego spieniężyć, to po prostu rozda ludziom, jak leci. Najliczniejszą grupę nabywców stanowią amisze. - Nie, mnie to nie dziwi - mówi 27-letni Brian Givler, sąsiad amiszów. - Tak jak nie zdziwiło mnie, że tuż po morderstwie dziewczynek utworzyli własną delegację, poszli do domu wdowy po Robertsie i złożyli jej kondolencje. A potem zaczęli zbierać pieniądze, żeby jej pomóc. Oni tacy są.

Givler informuje, że na cmentarzu za kościołem metodystów, który widzieliśmy wjeżdżając do George-

town, dziś chowają Robertsa. Okazuje się, że zielony namiot przy polu kukurydzy ustawiono po to, by rodzina mogła go spokojnie pożegnać.

Na przykościelnym parkingu jesteśmy sami. Koło namiotu kręci się dwóch pracowników, kończą przygotowania do ceremonii. Podjeżdża samochód z dwiema dziennikarkami z "Philadelphia Inquirer". Za nimi kolejny, z którego wyskakuje David Cox, Brytyjczyk, właściciel małej agencji prasowej i "wolny strzelec" polujący na sensacje, a potem sprzedający newsy tym, którzy zapłacą najwięcej. - Weź skumaj cwaniaków. Normalnie próbują mnie oszukać - mówi z angielskim akcentem, żując nerwowo gumę i paląc jednocześnie papierosa. Patrzy na mnie zdziwiony, gdy pytam, o kogo mu chodzi. - No jak to? - odpowiada. - Wzięli jednego dzieciaka z dziurą w głowie ze szpitala, żeby sobie spokojnie umarł w domu. A teraz mówią, że nagle mu się poprawiło, i zawieźli go z powrotem do szpitala. Taki wykręt. Żeby mogli go spokojnie pochować. No mówię, cwaniaki, ale ja się nie dam.

Zaczynam rozumieć Reese'a i jego wstyd za naszą cywilizację. Zwłaszcza że naprzeciwko kościoła do jednego z drzew ktoś przymocował kawałek kartonu z odezwą do mediów: "Prosimy was. Uszanujcie ich spokój. Pozwólcie im godnie pożegnać te dzieci".

Poczułem się jak intruz po raz drugi, kiedy jeszcze przed pogrzebem Robertsa pojechaliśmy pod szkołę, w której zamordował dziewczynki. Chwilę po nas zjechali się tam inni reporterzy. Było też kilka ekip telewizyjnych. W pewnym momencie z domu naprzeciw wybiegła zapłakana kobieta, zwykła Amerykanka. Krzyczała: - Jak wam nie wstyd kalać w ten sposób to miejsce? Kiedy będziecie mieli dosyć? Zakradacie się tu nawet przez pola. Tu zginęły małe dzieci!

Nie wytrzymała. Przez kilka dni widziała swój dom we wszystkich programach telewizyjnych. Widział go zresztą cały świat. Czuła, że tragedia tego miejsca, tej okolicy i ludzi, którzy tam mieszkają, zeszła na drugi plan, ustępując pogoni za sensacją.

Pod kościół metodystów podjeżdża policja stanowa. Za nią straż pożarna. Z wozu wyskakują strażacy i wolontariusze, wśród nich młodzi amisze. Zasłaniają fotoreporterom pole widzenia. Wkrótce od strony Lancaster (skąd dwa dni wcześniej nadjechał eskortowany przez policję konną i składający się z kilkudziesięciu powozów kondukt żałobny amiszów, odwożący na pobliski cmentarz jedną z zamordowanych dziewczynek) nadjeżdża kondukt składający się z czarnych mercedesów i bmw.

Pierwszy jedzie karawan z ciałem człowieka, którego czyn wstrząsnął światem, który dla wielu stał się wcieleniem diabła. Za nim w samochodach podąża rodzina tego, który po zamordowaniu dzieci strzelił sobie w głowę. Policja odpycha natrętnych fotoreporterów. Starszy pan, wolontariusz ze straży pożarnej, upatrzył sobie jednego z nich i bawiąc się w kotka i myszkę zasłania jego obiektyw.

Nagle ktoś krzyczy: - Idą od strony pola!

Chodzi o grupę kilkudziesięciu amiszów. Całe rodziny, w milczeniu i z daleka od kamer, zbliżają się do zielonego namiotu. Jeden wysuwa się na czoło i jako pierwszy podchodzi do przedstawiciela rodziny Robertsa. Wymieniają kilka słów, a potem padają sobie w ramiona.

Mężczyzna, który ich przywitał, gestem ręki zaprasza wszystkich do środka.

MAREK OSIECIMSKI jest dziennikarzem nowojorskiego "Nowego Dziennika".

Skuteczne Wybaczanie - Wybaczanie Amiszów

och chciałabym sama tak umieć przebaczac i świat by był inny.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

owszem zgadzam sie z Tobą ale czasam bardzo cięzka jest zrozumiec czyjes motywy postępowania jęśli krzywda dotyczy bliskiej nam osoby.Oczywiście jesli dotyczy to obcej nie znanej osoby człowiek jest bardziej obiektywny.Wówczas jest dużo łatwiej zrozumieć bo nie podchodzi się do sprawy zbyt emocjonalnie.Wiem,wiem odpowiedź jest prosta - emocje trzeba kontrolować.W tej dziedzinie już dużo osiągnęłam ale jeśli chodziłoby o morderstwo osoby mi bliskiej nie wierzę w moja obiektywność.Chyba że wcześniej już wiedziałabym ze jej postępowanie i życie może zakończyć się tragicznie.Myślę że to samo jest z innymi ludźmi.Dużo jeszcze musimy się nauczyć.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W tym zrozumieniu nie chodzi o rozkładanie na czynniki pierwsze postępowania danej osoby. Chodzi o poszanowanie tego, że ona zachowała/zachowuje się w taki, a nie inny sposób i zaakceptowanie tego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tu są dwie tragedie;rodzin zamordowanych dziewczynek i tragedia rodziny mordercy,której równie ciężko pojąc dlaczego tak się stało...?

Piękne jest to, że ta społeczność potrafiła to zrozumieć i jeszcze to okazać...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

straszną rzeczą w naszych czasach są media i to jak potrafią działać na emocję widzów, z drugiej strony jakby nie ci widzowie to nie byłoby mediów.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...