Skocz do zawartości

Jan Brzechwa - Dla dzieci


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Androny

 

"Pan Marcin plecie androny!"

"Z czego plecie?"

"Ano - z łyka.

Taki andron upleciony

Jest podobny do koszyka.

Po cichutku się wymyka,

Niespodzianie psa nastraszy,

Wrzuci stary gwóźdź do kaszy,

Wszystkie jabłka zerwie z drzewa,

Z garnków wodę powylewa,

W oknach szyby powybija,

Wysamruje miodem stryja,

Ciotkę weĄmie na barana,

Sad posypie śniegiem w lecie...

Nie wierzycie?"

"Proszę pana,

Takie pan androny plecie!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Arbuz

 

W owocarni arbuz leży

I złośliwie pestki szczerzy;

Tu przygani, tam zaczepi.

"Już byś przestał gadać lepiej,

Zamknij buzię,

Arbuzie!"

 

Ale arbuz jest uparty,

Dalej sobie stroi żarty

I tak rzecze do moreli:

"Jeszcześmy się nie widzieli,

Pani skąd jest?"

"Jestem Serbka..."

"Chociaż Serbka, ale cierpka!"

 

Wszystkich drażnią jego drwiny,

A on mówi do cytryny:

"Pani skąd jest?"

"Jestem Włoszka..."

"Chociaż Włoszka, ale gorzka!"

 

Gwałt się podniósł na wystawie:

"To zuchwalstwo! To bezprawie!

Zamknij buzię,

Arbuzie!"

 

Lecz on za nic ma owoce,

Szczerzy pestki i chichoce.

Melon dość już miał arbuza,

Krzyknął: "Głupiś! Szukasz guza!

Będziesz miał za swoje sprawki!"

Runął wprost na niego z szafki,

Potem stoczył go za ladę

I tam zbił na marmoladę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Atrament

 

Nikt opisać nie potrafi,

Jaki w szkole powstał zamęt,

Gdy na lekcji geografii

Nagle rozlał się atrament.

 

Porozlewał się po mapie,

Co leżała na katedrze,

Tutaj cieknie, tam znów kapie,

Wnet do różnych miast się wedrze.

 

W Kocku, Płocku, Radzyminie

Czarne kleksy się rozprysły

I atrament dalej płynie,

I już wlewa się do Wisły.

 

Pewien strażak dla ochłody

Miał się kąpać w tym momencie,

Zdjął ubranie, wszedł do wody,

Lecz się znalazł w atramencie.

 

Strażakowi zrzedła mina:

"Cóż to znowu za pomysły!"

I czarniejszy od Murzyna

Wyszedł strażak z nurtów Wisły.

 

Długo martwił się i smucił:

"W straży tak się nie pokażę..."

Więc do straży nie powrócił,

Tylko został kominiarzem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Atrament i kreda

 

Wzdychała kreda: "Wciąż jestem biała,

Nie chcę być biała!..." No i - sczerniała.

 

Jęczał atrament: "O, losie marny,

Wciąż jestem czarny, kompletnie czarny,

 

Jak gdyby we mnie kto smołę przelał.

Nie chcę być czarny! Dość już!" I zbielał.

 

W szkole straszliwy zrobił się zamęt:

Ładna historia! Biały atrament!

 

Któż go na białym dojrzy papierze?

Nikną litery i kleksy świeże,

 

Nie zda się na nic wypracowanie,

Gdy z liter nawet ślad nie zostanie.

 

Zbladł nauczyciel i bladolicy

Przez chwilę z kredą stał przy tablicy,

 

Lecz nic napisać na niej się nie da:

Czarna tablica i czarna kreda!

 

Jak tu rozwiązać można zadanie,

Gdy cyfr odróżnić nikt nie jest w stanie.

 

Rzekł nauczyciel zakłopotany:

"Dziwne to, bardzo dziwne przemiany!

 

Kreda jest czarna, atrament biały...

Wiemy, kto robi takie kawały!"

 

Mówiąc to palec przytknął do czoła,

GroĄnym spojrzeniem powiódł dokoła

 

I mnie, choć ja się winnym nie czuję,

Ze sprawowania postawił dwóję.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Babulej i Babulejka

 

Pod Oszmianą nad Wilejką

Żył Babulej z Babulejką,

Ona była czarodziejką,

On - rzecz prosta - czarodziejem

I jadali mak z olejem

Babulejka z Babulejem.

 

Babulejka raz powiada:

"Babuleju, tak się składa,

Że mam starą koźlą skórę

Odwieźć dziś na Łysą Górę."

 

Więc Babulej z Babulejką

Pojechali taradejką.

 

Nagle koń okulał w drodze,

Aż Babulej zaklął srodze.

"Jeśli kuleć chcesz, to kulej!" -

Rezolutnie rzekł Babulej

I zostawił konia w tyle.

 

Taradejka jedzie milę,

Jedzie drugą, wtem na trzeciej

Koło wprost do rowu leci,

Aż Babulej parsknął śmiechem:

"Ładna jazda z takim pechem,

Cóż - na miotle jeżdżą wiedźmy,

To my na trzech kołach jedźmy!"

 

Jadą dalej, wtem na szosie

Pogubili obie osie.

"Mocniej siedź na taradejce" -

Rzekł Babulej Babulejce

I ze śmiechem ściągnął lejce.

 

Tym sposobem znów przebyli

Siedem mil. Na ósmej mili

Taradejka się rozpadła,

Babulejka tylko zbladła,

A Babulej tak powiada:

"Zawsze jest na wszystko rada -

Bat nam został w tej podróży,

Niech w podróży dalszej służy."

 

Więc na bacie siedli wierzchem,

Pojechali, a przed zmierzchem

Byli już na Łysej Górze

I na koźlej siedząc skórze

Zajadali mak z olejem

Babulejka z Babulejem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Bajka o królu

 

Daleko stąd, daleko,

W stolicy, lecz nie w naszej,

Był król, co pijał mleko

I jadał dużo kaszy.

 

Martwili się kucharze:

"O, rety! Co się dzieje?

Król kaszę podać każe,

Król nic innego nie je!

 

Jak tu pracować można

I jak takiemu służ tu?

Król nie chce kaczki z rożna

Ani łososia z rusztu,

 

Król nie tknie nawet jaja,

Król nie zje nawet knedli,

Które we wszystkich krajach

Królowie zwykle jedli."

 

A król się śmiał: "Mnie wasze

Nie wzruszą narzekania,

Ja jadam tylko kaszę,

Zabierzcie inne dania!

 

Niech zbliży się podczaszy,

A choć i on narzeka,

Niech z flaszy mi do kaszy

Naleje szklankę mleka!"

 

Wzdychała Wielka Rada:

"Jadamy niczym chłopi,

Bo państwem naszym włada

Kaszojad i Mlekopij.

 

Codziennie nam na tacy

Podają miskę kaszy -

Tak mogą jeść biedacy

Z suteren lub z poddaszy,

 

Lecz my, Królewska Rada,

Narodu straż najstarsza,

Nam nawet nie wypada,

By kiszki grały marsza!"

 

A król wciąż rósł i mężniał,

Był coraz zdrowszy z wiekiem,

I mężniał, i potężniał

Jadając kaszę z mlekiem.

 

Lecz nie był zawadiaką

I nienawidził wojen,

A miał zasadę taką:

Co twoje, to nie moje.

 

Wróg trzymał się daleko,

Bo wroga król odstraszył.

A ty czy pijesz mleko?

Czy jadasz dużo kaszy?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Baran

 

Przyszedł baran do barana

I powiada: "Proszę pana,

Nogi bolą mnie od rana,

Pan mnie weźmie na barana."

 

Baran tylko głową kręci:

"Nosić pana nie mam chęci,

Ale znam pewnego wilka,

Który nosił razy kilka."

 

Trwoga padła na barany:

"Dobrze pomyśl, mój kochany,

Wiesz, co było swego czasu?

Nie wywołuj wilka z lasu!"

 

Baran słysząc to zbaraniał,

Baran dłużej się nie wzbraniał,

I - choć rzecz to niesłychana -

Wziął barana na barana.

Edytowane przez Niezarejestrowany
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Baśń o korsarzu Palemonie

 

I

 

Kiedy król Fafuła Czwarty

Zachorował nie na żarty,

Do doktora rzekł: Doktorze,

Nic mi widać nie pomoże,

Przeznaczenie jest nieczułe,

Przyszła kreska na Fafułę.

Muszę umrzeć - wola boża.

Niechaj zbliżą się do łoża

Królewicze i królewny,

Do nich mam interes pewny.

 

Przed królewskie więc oblicze

Przyszli czterej królewicze

I królewny przyszły cztery,

Tłumiąc w sercach smutek szczery.

Król powiedział: Już dogasam

Z dziećmi zostać chcę sam na sam.

Proszę wszystkich wyjść z pokoju

I zostawić nas w spokoju.

 

Gdy nie było już nikogo,

Król przemówił z miną srogą:

Drogie dzieci, trudna rada,

Żyć bez końca nie wypada,

Trzeba umrzeć na ostatku.

Dostaniecie po mnie w spadku

Złotych monet dziesięć garnków,

Dwieście wiosek i folwarków,

Wszystkie stada, psiarnie, stajnie,

Pola żyzne nadzwyczajnie,

Lasów obszar niezmierzony,

Wszystko, wszystko - prócz korony.

Bo korona przeznaczona

Jest dla tego, kto pokona

Kapitana Palemona.

Ma on okręt nad okręty,

Nie zwyczajny - lecz zaklęty.

Od stu lat żeglarzy płoszy,

Wszystko niszczy i pustoszy,

Kto go ujrzy choć z daleka,

Tego śmierć niechybna czeka,

Kto się za nim w pogoń puści,

Znajdzie śmierć na dnie czeluści,

Kto go schwyta i pokona,

Temu tron mój i korona!

 

Ledwie rzekł to król Fafuła,

Zła gorączka go zatruła,

Strasznych drgawek dostał potem

I zmarł z piątku na sobotę.

No, a już w niedzielę rano

Króla godnie pochowano.

Dzieci ojca opłakały,

Płakał z nimi naród cały,

A gdy minął rok z kawałkiem,

Zapomniano o nim całkiem.

 

II

 

Płynie okręt przez odmęty,

Nie zwyczajny - lecz zaklęty:

Pokład pusty, burta pusta,

Poprzez burtę fala chlusta,

Wicher pędzi go i nagli,

Chociaż nie ma na nim żagli.

 

Lecz co dzień koło południa

Pokład nagle się zaludnia:

Dźwięczą głosy, dudnią buty,

Ukazuje się z kajuty

Twarz przepita i czerwona

Kapitana Palemona...

Jego broda rozwichrzona,

Oczy ostre jak sztylety,

Dwa za pasem pistolety,

Jednym słowem - postać dzika

Kapitana - rozbójnika.

Ukazuje się załoga

Rozbójnicza i złowroga:

A więc sternik-kuternoga,

Pięćdziesięciu marynarzy,

Starszych zbójów i korsarzy,

A na końcu kucharz-Chińczyk

I kudłaty pies pekińczyk.

 

Gdy zaczyna szaleć burza,

Okręt w nurtach się zanurza

I na morskim dnie osiada,

Gdzie niejedna śpi armada.

To kraina niezmierzona

Kapitana Palemona.

Tam z kryształu są pałace,

Tam korsarze kończąc pracę

Odbywają uczty swoje,

Tam planują swe rozboje,

Tam chowają swe zdobycze,

Tam małżonki rozbójnicze

Śpią na skórach rozciągniętych,

Pośród złotych ryb zaklętych.

Ośmiornice straż tam pełnią,

Księżyc złotą swoją pełnią

Koralowy gaj oblewa,

W którym chór rusałek śpiewa.

 

Płynie okręt przez odmęty,

Nie zwyczajny - lecz zaklęty,

Z dna wypływa na powierzchnię,

A gdy tylko dzień się zmierzchnie,

Okręt wznosi się do góry

Nad obłoki i nad chmury

I zawisa niespodzianie

W lazurowym oceanie.

To kraina niezmierzona

Kapitana Palemona.

Tam gdzie mleczna biegnie droga,

Schodzi sternik-kuternoga,

I kapitan, i załoga.

Z grubej blachy księżycowej

Wykuwają pancerz nowy

I gwiazdami z firmamentu

Przybijają do okrętu.

 

Tam na szczycie srebrnej góry

Mieszka ptak ognistopióry,

Żeby w jego piór pożodze

Ciepło było spać załodze.

Błyskawice straż tam pełnią,

Księżyc srebrną swoją pełnią

Szmaragdowy mrok oblewa,

W którym ptak ognisty śpiewa.

 

III

 

Już w tronowej wielkiej sali

Królewicze się zebrali,

Siadły obok nich królewny

Tłumiąc w sercach smutek rzewny.

W oddaleniu, jak wypada,

Stanął rząd i dumna rada,

Stary kanclerz z twarzą czerstwą,

Poczet książąt i rycerstwo.

Z królewiczów wstał najstarszy,

Piękne czoło groźnie zmarszczy,

Słucha rząd i dumna rada,

A królewicz tak powiada:

My, waleczni królewicze,

Przez odmęty tajemnicze

Wyruszamy jutro w drogę.

Mamy okręt i załogę,

Rusznikarzy mamy dzielnych,

Dziesięć armat szybkostrzelnych,

Nurków zastęp wyćwiczony,

Broń, latawce i balony,

I latarnię czarnoksięską,

Która chronić ma przed klęską.

Siostry z nami się zabiorą,

A więc jedzie nas ośmioro.

Cały świat przewędrujemy,

Aż w kajdanach przywieziemy

Kapitana Palemona.

Sprawa jest postanowiona.

Niech tymczasem dumna rada

Mądrze państwem naszym włada,

Rząd niech pieczę ma nad ludem,

Niechaj kanclerz zbożnym trudem

Dla zwycięzcy tron zachowa,

Król to będzie czy królowa!

 

Całą noc i dzień bez małą

Pożegnalna uczta trwała.

Rzeką lał się miód stuletni

I bawiono się najświetniej.

 

A w przystani na kotwicy,

Walcząc z wichrem nawałnicy,

Stał, jak delfin rozpostarty,

Okręt Król Fafuła Czwarty.

Królewicze i królewny

Pożegnali wszystkich krewnych,

Rząd i radę pożegnali

I na okręt się udali.

Świszczą liny okrętowe

Do podróży już gotowe,

Furczą żagle, skrzypią reje,

Wyjąc - wiatr pomyślny wieje.

Płynie okręt przez odmęty

W świat nieznany, niepojęty.

Fale pienią się i ryczą,

Biją serca królewiczom,

A królewnom w tajemnicy

Śnią się morscy rozbójnicy.

 

IV

 

Mija tydzień, drugi, trzeci,

Okręt lotem wichru leci,

Niecierpliwi się załoga,

Że nie widać nigdzie wroga.

Królewicze z bezczynności

Na pokładzie grają w kości,

A królewny w swych kajutach

Robią ciepły szal na drutach.

Naraz jedna z nich powiada:

Ja bym była bardzo rada,

Gdyby postać wymarzona

Kapitana Palemona

Ukazała się w kajucie.

A ja dziwne mam przeczucie -

Rzecze druga - że z nas jedna

Z tym korsarzem się pojedna

I zostanie pokochana

Przez strasznego kapitana.

Rzecze trzecia: Jako żona

Kapitana Palemona

Jedna z nas królową będzie.

Czwarta na to: Niech przybędzie,

Niech podejmie walkę z braćmi

I odwagą wszystkich zaćmi.

 

Ledwie rzekły to królewny,

Runął z nieba wicher gniewny.

Porwał liny, stargał żagle,

Ciemna noc zapadła nagle,

Skotłowały się bałwany

I w ten odmęt skotłowany

Uderzyła nawałnica.

Mrok rozdarła błyskawica

I jej światło zielonkawe

Ukazało dziwną nawę,

Która w mrokach, na obłokach

W dół spuszczała się z wysoka.

 

Królewicze patrzą z trwogą

I zrozumieć nic nie mogą:

Płynie okręt przez odmęty,

Nie zwyczajny - lecz zaklęty,

Wicher pędzi go i nagli,

Chociaż nie ma na nim żagli,

I z daleka już dolata

Jego srebrnych blach poświata.

Rozhukały się armaty,

Biją w środek tej poświaty,

Przez latarnię czarnoksięską

Jasność sączy się zwycięsko,

Rozpryskują się pociski

Po spienionej fali śliskiej.

Odrzucono pistolety.

Królewicze przez lunety

Patrzą w ciemną dal i sami

Już kierują armatami,

 

Płynie okręt przez odmęty,

Nie zwyczajny - lecz zaklęty,

Niby stwór niesamowity

W zielonkawą mgłę spowity.

Pokład pusty, burta pusta,

Poprzez burtę fala chlusta,

A on płynie jak na skrzydłach

Prosto z bajki o straszydłach

W ciemność, w burzę i w zawieję

I w ciemności olbrzymieje.

Kto go ujrzy choć z daleka,

Tego śmierć niechybna czeka.

 

Królewicze więc od razu

Dali rozkaz. W myśl rozkazu,

By móc patrzeć w tamtą stronę,

Każdy włożył szkła zaćmione,

Szkła przedziwnie szlifowane,

Czarem snu zaczarowane.

W królewiczach zapał płonie:

Kapitanie Palemonie,

Nie bądź tchórzem, wyjdź z ukrycia,

Walcz, nie żałuj swego życia!

 

Ale okręt pustką zieje.

Przez odmęty, przez zawieje

Lekko mknie po fali śliskiej,

Nie trafiają weń pociski,

Maszt nietknięty w górze sterczy,

I jedynie śmiech szyderczy,

Straszliwego kapitana

Dźwięczy w wichrach i bałwanach.

 

V

 

Z królewiczów jeden rzecze:

Na nic kule, na nic miecze.

Kapitana Palemona

Oręż zwykły nie pokona.

A to dla nas kwestia tronu!

Wsiądźmy razem do balonu,

Wieje właśnie wiatr północny,

Wiatr ten będzie nam pomocny.

Napadniemy okręt wraży,

Uderzymy na korsarzy

Granatami, latawcami,

Nie poradzą sobie z nami!

 

Projekt został wnet przyjęty:

Balon wzniósł się nad odmęty,

Wicher pognał go przed siebie

I pogrążył w mrocznym niebie.

Lecą dzielni królewicze

W dale mgliste i zwodnicze.

Zimny wiatr napełnia płuca,

Balon szarpie i podrzuca,

I nad wrogi niesie statek.

Dobywając sił ostatek,

Królewicze w jednej chwili

Na piratów uderzyli.

Przebiegają pokład żwawo,

Patrzą w lewo, patrzą w prawo:

Pokład pusty, burta pusta,

Poprzez burtę fala chlusta.

Z kim tu walczyć? Gdzie załoga?

Na okręcie nie ma wroga!

I okrętu nie ma wcale,

Jeno płynie poprzez fale

Księżycowa mgła zielona,

Której oręż nie pokona.

 

Królewicze byli wściekli,

Że w tę mgłę się przyoblekli

I że wiatr ich niesie żwawo

Z tą zaklętą, dziwną nawą.

Ale już koło południa

Nawa nagle się zaludnia.

Ukazuje się załoga

Rozbójnicza i złowroga:

A więc sternik-kuternoga,

Pięćdziesięciu marynarzy,

Strasznych zbójów i korsarzy,

A na końcu kucharz-Chińczyk

I kudłaty pies pekińczyk.

Nie ma tylko kapitana.

Cóż za sprawa niezbadana?

Gdzie przebywasz? W jakiej stronie,

Kapitanie Palemonie?

 

Przybliżyli się korsarze,

Królewiczom patrzą w twarze.

Co za jedni? Skąd się wzięli?

Czy zjawili się z topieli?

Szczerzy zęby kucharz-Chińczyk,

Obwą****e ich pekińczyk,

Każdy milczy, każdy czeka,

Nawet pies - i ten nie szczeka.

 

Nagle sternik śmiechem parska,

Parska śmiechem brać korsarska,

Aż za brzuch się trzyma kucharz,

Nawet pies ze śmiechu spuchł aż.

Wreszcie sternik tak powiada:

Jest to zwykła maskarada!

Myśmy rząd i dumna rada.

Król Fafuła w testamencie

Zlecił takie przedsięwzięcie,

By wybadać wasze męstwo.

Osiągneliście zwycięstwo

I pochwały, i zdobycze,

Wielce dzielni królewicze.

Właśnie są królewny cztery,

Które mają zamiar szczery

Ofiarować wam swe trony,

Wybór jest postanowiony.

Cztery statki stoją w porcie -

Z wygodami i w komforcie

Do swych królestw pojedziecie,

By zasłynąć w całym świecie!

Tak już czeka lud stęskniony,

Złote berła i korony.

 

Gdy to sternik rzekł, korsarze

Odmienili swoje twarze,

Zdjęli wąsy, zdjęli brody

I wrzucili je do wody.

 

Królewicze są jak we śnie:

Spoglądają jednocześnie

Na sternika, co zamierza

Przeistoczyć się w kanclerza,

Przyglądają się obliczom

Dobrze znanym królewiczom,

Członków rady obejmują,

Z ministrami się całują.

Zaraz kanclerz na okręcie

Wydał na ich cześć przyjęcie

I rzekł żartem w swej przemowie:

Czterech królów piję zdrowie:

Karowego, Kierowego,

Pikowego, Treflowego.

Zmarły król Fafuła Czwarty

Bardzo lubił zagrać w karty.

 

Uczta była znakomita,

Każdy najadł się do syta,

Rzeką lał się miód stuletni

I bawiono się najświetniej.

 

VI

 

A w kajutach swych królewny

Rozważają los niepewny:

Odlecieli królewicze

W dale mroczne i zwodnicze,

Może już nie żyją, może

Powpadali wszyscy w morze?

A tu przyjdą rozbójnicy,

Tacy straszni, tacy dzicy,

I królewny uprowadzą,

I do ciemnych lochów wsadzą.

Jak się bronić przed tą zgrają?

Gdy tak smutnie rozmyślają,

Nagle drzwi się otwierają,

Wchodzi młodzian bardzo zgrabny,

Bardzo młody i powabny,

I królewnom ukłon składa.

Żadna z nich nie odpowiada,

Jednocześnie wszystkie zbladły

I jak stały, tak usiadły.

Wyciągają drżące dłonie:

Nie zabijaj, Palemonie!

 

Młodzian znowu ukłon składa,

Po czym śmiejąc się powiada

Wprost bez żadnej ceremonii:

Jam jest władcą Palemonii,

Król Palemon, proszę bardzo,

Niechaj panie mną nie gardzą,

Łagodnego jestem serca

I nikogo nie uśmiercam.

A historia o piracie

To jest bajka, czy ją znacie?

Choć to bajka nieprawdziwa -

Sens ukryty w bajce bywa.

 

Zapłoniły się królewny

Tłumiąc w sercach smutek rzewny:

Wymarzyły w snach pirata,

A tu król jest! Taka strata.

Los niekiedy figle płata.

Król Palemon się przywitał,

Siadł, o zdrowie grzecznie pytał

I rozwodził się nad statkiem,

I rozglądał się ukradkiem.

 

Trzy królewny były cudne:

Zgrabne, gładkie, białe, schludne,

Czwartej zaś los figla spłatał:

Czwarta była piegowata,

Niepozorna i brzydula.

Uśmiechnęła się do króla.

A ślicznotki trwały dumnie.

Brzyduleńko, zbliż się ku mnie -

Rzecze król Palemon czule. -

Chcę za żonę mieć brzydulę!

A ślicznotki klaszczą w dłonie:

Świetnie, królu Palemonie!

Choć siostrzyczka nie jest ładna,

Ale dobra tak jak żadna.

Niezrównana będzie żona

I królowa wymarzona!

 

Ucałował król brzydulę,

Pierścień dał, co miał w szkatule -

Bo tak zawsze robią króle.

 

VII

 

Połączono dwa okręty:

Ten zwyczajny i zaklęty.

 

Wszyscy są już na pokładzie,

Stoi rząd przy dumnej radzie,

Królewicze i królewny,

Król Palemon, poczet krewnych,

Nawet stary kucharz-Chińczyk

I kudłaty pies pekińczyk.

 

Gdy skończyła się parada,

Wyszedł kanclerz i powiada:

Król Fafuła w testamencie

Zlecił taki przedsięwzięcie,

Że korona przeznaczona

Jest dla tego, kto pokona

Kapitana Palemona.

Pokonała go królewna,

A więc rzecz jest całkiem pewna,

Że jej miejsce jest na tronie

Przy małżonku Palemonie.

 

Zaraz kanclerz na okręcie

Wydał na ich cześć przyjęcie

I rzekł żartem w swej przemowie:

Czterech dam wypijmy zdrowie:

Bo to jasne jest, że mamy

Na pokładzie cztery damy:

Jest Kierowa, jest Karowa,

I Pikowa, i Treflowa.

Zmarły król Fafuła Czwarty

Bardzo lubił zagrać w karty!

 

Uczta była znakomita:

Każdy najadł się do syta,

Rzeką lał się miód stuletni

I bawiono się najświetniej.

 

Choć to bajka nieprawdziwa -

Sens ukryty w bajce bywa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Baśń o rudobrodym koźle

 

Za siedmioma rubinami,

Za siedmioma turkusami,

Za siedmioma uśpionymi

Zielonymi jeziorami

Mieszka Kozioł Rudobrody,

Który pił ze srebrnej wody.

 

Kozioł szklane ma kopyta,

Kto go ujrzy, ten go pyta:

Z jakich pastwisk, z jakiej trzody

Jesteś, Koźle Rudobrody?

 

Kozioł tylko nogą wierzga:

Stoi w polu siwa wierzba

Pod tą wierzbą - moje państwo,

Chodź, to wezmę cię w poddaństwo!

 

Stoi w polu wierzba siwa,

Tam się bajka ta rozgrywa.

 

Za siedmioma jeziorami

Kozioł dzwoni kopytami.

Kiedy pierwszy raz zadzwoni,

Biegnie siedem białych koni.

Gdy zadzwoni po raz drugi,

Przepływają srebrne strugi,

Gdy zadzwoni po raz trzeci,

Paw o siedmiu piórach leci,

Siedem srebrnych strug wypija,

Potem siedem nocy mija

I z każdego pióra pawia

Młody jeździec się pojawia.

 

Gdy dosiądą jeźdźcy koni,

Kozioł po raz czwarty dzwoni,

Wtedy paw na wierzbie siada,

Taką bajkę opowiada:

 

Pędzi Kozioł Rudobrody,

Za nim jeźdźcy mkną w zawody,

Pędzą jeźdźcy w siedem koni,

Żaden Kozła nie dogoni.

Już minęli bramę z tęczy,

Siedem jarów i przełęczy,

Cztery stawy i dwa mosty -

Jeden krzywy, drugi prosty -

I znów dalej popędzili,

Aż ujrzeli w pewnej chwili

Niebotyczną złotą wieżę

Malowaną na papierze,

A na wieży wśród mozaiki

Lśniły takie słowa bajki:

 

Oto Kozioł Rudobrody

Dudniąc wbiegł na złote schody,

Na spienionych koniach rześcy

W cwał ruszyli za nim jeźdźcy,

Aż im w pędzie tym wichura

Pozrywała pawie pióra.

 

Sadził w górę Kozioł chyży,

Mknęli jeźdźcy coraz wyżej,

Coraz wyżej na szczyt wieży,

Gdzie się mur ząbczasty jeży.

 

A na szczycie tym w koronie

Sam Szczur-Praszczur spał na tronie.

Stary był, miał lat ze dwieście,

Lecz go tętent zbudził wreszcie.

Szczur na tronie dumnie siedział,

Taką bajkę opowiedział:

 

Stoi w polu wierzba siwa,

Tam się bajka ta rozgrywa.

I tam kończy się, gdyż wątek

Miał pod wierzbą swój początek.

 

Wrócił Kozioł Rudobrody

Jak niepyszny do swej trzody,

Tylko jeźdźcy jeszcze stali,

Jeszcze stali i czekali,

I czekały konie rącze,

Kiedy wreszcie wiersz ten skończę.

 

A ja go skończyłem w piątek

Właśnie tam, gdzie bajki wątek

Miał pod wierzbą swój początek

I gdzie nieraz się rozgrywa

Ta historia żartobliwa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Baśń o stalowym jeżu

 

Na ulicy Czterech Wiatrów

Niedaleko Bonifratrów

Do zachodnich ścian przytyka

Sklep Magika Mechanika.

Sklep ten zawsze jest zamknięty,

Lecz przez okno wystawowe

Widać różne dziwne sprzęty,

Różne części metalowe,

Tajemnicze instrumenty,

Automaty, lalki, skrzynki,

Nakręcane katarynki,

Śpiewające psy i świnki.

 

Z głębi sklepu znad stolika

Patrzą oczy Mechanika.

Widać jego twarz niemłodą,

Okoloną rudą brodą,

Duże uszy, nos spiczasty

I krzaczaste brwi jak chwasty

 

Całe noce Magik siedzi

Pośród zwojów drutu z miedzi,

Warzy zioła, praży kwasy

I uciera kuperwasy.

Kto zobaczy Mechanika,

Tego zaraz lęk przenika,

Ten ucieka od wystawy,

Choćby nawet był ciekawy.

 

Dnia pewnego w październiku

Napłynęło chmur bez liku,

Runął wicher porywiście,

Poleciały żółte liście,

Zaciemniły się błękity,

Zgęstniał mrok niesamowity.

Snadź żałosny śpiew jesieni

Albo napływ nocnych cieni,

Albo gwiazd zupełny zanik

Sprawił właśnie, że Mechanik

Usnął nagle przy stoliku

Dnia pewnego, w październiku.

 

Spał jak kamień. A tymczasem

Drzwi rozwarły się z hałasem

I ze sklepu na ulicę

W noc, w jesienną nawałnicę

Wybiegł z chrzęstem jeż stalowy

Miał przyłbicę zamiast głowy,

Od przyłbicy aż po pięty

W stal hartowną był zaklęty.

Miał też pancerz - z każdej strony

Mnóstwem igieł najeżony,

Nadto miecz ze stali twardej,

Tarczę tudzież halabardę.

 

Jeż przez chwilę nasłuchiwał,

Coś wspominał, coś przeżywał.

Spojrzał w noc październikową

I zacisnął pięść stalową.

W krąg ulica była pusta.

Mrok narastał, wiatr nie ustał,

Deszcz jesienny w szyby chlustał.

 

Co się stało, to się stało,

Widać tak się stać musiało,

Jeż więc naprzód ruszył śmiało,

Pędził w dal opustoszałą,

Pod murami się przemykał

I w zaułkach ciemnych znikał.

A gdy biła jedenasta,

Jeż opuścił mury miasta.

 

Minął sady i ogrody,

Przebiegł szybko gaik młody,

Aż wydarłszy się zawiei

Jeż stalowy dopadł kniei.

Tu odetchnął. Leśne zmory

W dziuplach jadły muchomory,

W opuszczonym jarze strzygi

Odprawiały na wyścigi

Swoje pląsy i podrygi,

Wiedźmy spały w gniazdach wronich,

Sowy piały, a koło nich,

Wyskoczywszy na wierzchołek,

Na piszczałce grał Dusiołek.

 

Jeż przez chwilę odpoczywał,

Coś wspominał, coś przeżywał,

Lecz niebawem ruszył dalej,

Budząc wiedźmy chrzęstem stali.

 

Brzask od wschodu jaśniał złudnie,

A Jeż zdążał na południe,

Stanął właśnie na polanie,

Gdy znienacka, niespodzianie

Ujrzał tam, gdzie rzednie knieja,

Czarodzieja Babuleja.

 

Miał Babulej łeb jak skała,

Z nozdrzy para mu buchała,

Wylatywał ogień z gęby,

Miał ramiona jak dwa dęby,

Każdą nogę miał jak wieża.

Gdy się ocknął, spostrzegł Jeża.

 

Był Babulej tak potężny,

Że Jeż mężny i orężny

Zbladł - o ile jeże bledną,

Ale to jest wszystko jedno.

Rzekł Babulej: "Hej, rycerzu,

Hej, stalowy dzielny Jeżu,

Jaka moc i jaka władza

Do tej kniei cię sprowadza?

Czy przybywasz do mnie w gości,

Czy chcesz zabrać moje włości,

Czy też cel masz niedościgły,

Aby we mnie wbić swe igły?"

 

Jeż zawołał: "Dobrodzieju,

Czarodzieju Babuleju,

Od przyłbicy aż po pięty

Jam stalowy Jeż - zaklęty

Przez Magika Mechanika -

I wprost żałość mnie przenika,

Kiedy patrzę na mą zbroję,

Na stalowe igły moje.

Twoja mądrość jest bez miary,

Powiedz, jak mam zrzucić czary?

Dokąd iść mam? Wskaż mi drogę,

Bo tak dłużej żyć nie mogę."

 

Zastanowił się Babulej

I do Jeża rzekł już czulej:

"Z tej krynicy wody ulej.

Kiedy nią przemyjesz oczy,

Wnet przed tobą się roztoczy

Gładka droga. Idź nią żwawo,

Byle w prawo, zawsze w prawo!

Gdy dotrzymasz tego święcie,

Spadnie z ciebie złe zaklęcie."

Jeż uściskał Babuleja.

"W tobie cała ma nadzieja"-

Rzekł z wdzięcznością. Bez przeszkody

Nalał w dłoń cudownej wody,

Wodą plusnął sobie w oczy,

Aż tu nagle się roztoczy

Droga gładka, lecz zawiła:

Cała we mgle się gubiła,

Porośnięta przy tym była

Migotliwą srebrną trawą.

Jeż tą drogą ruszył w prawo.

 

Szedł bez przerwy aż do zmroku,

Nie zwalniając nawet kroku,

Ani nie jadł, ani nie pił,

Tylko chłodem się pokrzepił.

Dziwne dziwy widział z lewa:

Migdałowe kwitły drzewa,

Kolorowych słońc ulewa

Oblewała piękne place,

Na nich domy i pałace,

A w pałacach rajskie ptaki,

A w ogrodach złote maki,

A wokoło mleczne rzeki

Zdążające w świat daleki.

 

Jeża złudy nie skusiły.

Wytężając wszystkie siły,

Ciągle w prawo szedł po drodze,

Pamiętając o przestrodze.

I po stronie właśnie prawej

Ujrzał Jeż rtęciowe stawy.

Falowała rtęć srebrzyście

I srebrzyła się faliście,

I jaśniała uroczyście,

Blask rzucając na wybrzeża,

Na dal mroczną i na Jeża.

 

Jeż przed siebie śmiało dążył,

W żywym srebrze się pogrążył

I przez rtęci śliskie fale

Płynął silnie i wytrwale.

Stoczył przy tym bój zajadły,

Bowiem zewsząd go opadły

Wygłodniałe, złe trytony,

Ale on, niezwyciężony,

Mieczem rąbał i wywijał,

Aż je wszystkie pozabijał.

Gdy Jeż stawy wreszcie przebrnął,

Połyskiwał zbroją srebrną.

 

Kroczył naprzód niestrudzony,

Rtęcią złudnie posrebrzony,

Miecz wyostrzył, jak należy,

A gdy mrok się rozlał szerzej,

Zszedł w Dolinę Nietoperzy.

Czuł, że bój nie będzie błahy:

Nietoperze z kutej blachy,

Z metalicznym skrzydeł chrzęstem,

Uderzyły rojem gęstym,

Ćmy blaszane o północy

Przyleciały do pomocy,

A ze szczelin pełzły strachy,

Nocne strachy z kutej blachy.

 

Jeż odważnie się najeżył,

Halabardą się zamierzył,

Wpadł w sam środek nietoperzy

I na oślep ciął z rozmachem

Napastliwą groźną blachę.

Ciem padały całe stosy,

A on wciąż zadawał ciosy,

Nietoperzy chmary tępił,

Tarczę pogiął, miecz przytępił,

Deptał blachę pokonaną,

A gdy bój się skończył rano,

Stwierdził Jeż swój tryumf świeży,

Więc z Doliny Nietoperzy,

W której posiał śmierć i trwogę,

Wyszedł znów na gładką drogę.

 

Mgła, jak zwykle, drogi strzegła,

Droga prawą stroną biegła.

A gdy świt był niedaleko,

Stanął Jeż nad wielką rzeką.

Nurt burzliwy i spieniony

Tworzył wiry z prawej strony.

Jeż to zoczył, lecz nie zboczył,

Tylko w środek wirów skoczył.

Płynął śmiało jak na połów,

A gdy przemógł moc żywiołów,

 

Ujrzał Wyspę Trzech Bawołów.

Był na wyspie las potężny,

Nie drewniany, lecz mosiężny,

Z lasu, sadząc przez wądoły,

Wyskoczyły trzy bawoły

I ruszyły wprost na Jeża,

Który dotknął już wybrzeża.

Ziemia drżała, tratowana

Przez bawoły. Gęsta piana

Wystąpiła im na pyski,

W ślepiach drgały krwawe błyski,

A kopyta ich potężne,

Nie zwyczajne, lecz mosiężne,

I mosiężne wielkie rogi

W sposób groźny i złowrogi

Skierowały się na Jeża:

Tylko bawół tak uderza.

Jeż, do walki już gotowy,

Wyjął z pochwy miecz stalowy,

W bok uskoczył i zawzięcie

Rąbnął mieczem. Straszne cięcie

Zmiotło sześć bawolich rogów,

Które spadły wśród rozłogów.

Ich mosiężny dźwięk rozbrzmiewał,

O mosiężne tłukł się drzewa

I przez echo powtórzony,

Brzmiał i grzmiał na wszystkie strony.

 

A bawoły chyląc głowy

Legły rzędem. Jeż stalowy

Stał podparty halabardą

I przyglądał się z pogardą

Pokonanym swoim wrogom

I mosiężnym wielkim rogom,

Po czym w prawo ruszył drogą.

 

Dziwne dziwy widział z lewa:

Z białych skał sfrunęła mewa

Trzepotliwa, śnieżnobiała,

W dziobie złoty klucz trzymała,

Kluczem skały otwierała,

Otwierała złote bramy,

Skarbce, zamki i sezamy.

 

On szedł w prawo, ciągłe w prawo,

Gardził złotem, gardził strawą,

Szedł bez przerwy, aż do zmroku,

Nie zwalniając nawet kroku.

Ani nie jadł, ani nie pił,

Tylko chłodem się pokrzepił.

 

Kiedy tak przez piachy kroczył,

Z pochwy naraz miecz wyskoczył

I pofrunął w dal z łoskotem,

Tarcza za nim w ślad, a potem

Halabarda, mknąc przed siebie,

Znikła szybko w nocnym niebie.

 

Jeż oniemiał, Jeż się zdumiał,

Ale zanim coś zrozumiał,

Jakaś siła niebywała

Nagle z ziemi go porwała

I poniosła jak źdźbło słomy

W świat daleki, niewiadomy.

 

Jeż w niezwykłym swoim locie

Widział gwiazd jarzących krocie,

A pod sobą czarną chmurę,

A przed sobą wielką górę

Niebotyczną i wyniosłą -

Do niej właśnie Jeża niosło.

 

Jeż wytężył wyobraźnię,

Wzrok wytężył i wyraźnie

Widział teraz i miarkował,

Że to Góra Magnesowa

Z dali ciemnej się wyłania,

Że jej siła przyciągania,

Nieodparta i straszliwa,

Stal unosi i porywa.

 

Leciał Jeż jak srebrna kula,

Brzęczał tak jak pszczoła z ula,

Góra przed nim w oczach rosła

Niebotyczna i wyniosła,

Wreszcie gniewny i ponury

Przylgnął Jeż do zbocza góry.

 

Stał bezbronny, pełen trwogi,

Magnes więził jego nogi

I krępował wszystkie ruchy,

Tak jak muchę lep na muchy.

 

Chcąc się wydrzeć z tej niewoli,

Jął poruszać się powoli,

Jął powoli piąć się w górę,

Nie zważając na wichurę.

Szedł pięć godzin, aż o świcie

Wreszcie znalazł się na szczycie.

 

Był tam pałac z gwiazd wysnuty

I był człowiek w złocie kuty

I obuty w złote buty.

A dokoła w barwnej śniedzi

Stali ludzie z brązu, miedzi

I z mosiądzu, i z ołowiu -

Stali wszyscy w pogotowiu.

Władca Góry Magnesowej

 

Do zdobyczy swojej nowej

Krzyknął: "Jam jest w złocie kuty

I obuty w złote buty,

Bezprzykładna dzielność twoja

Ani pancerz, ani zbroja

Nie uchronią cię przede mną.

Ja mam taką moc tajemną,

Że się tylko stalą żywię

I na górze tej szczęśliwie

Miedzią, brązem i mosiądzem

Jak posłusznym ludem rządzę.

Broń się, Jeżu! Mam ochotę

Stal twą przebić ostrzem złotym!"

 

Jeż zawołał: "Niech się stanie!

Chodź, przyjmuję twe wyzwanie.

Nie mam miecza ani tarczy,

Ale igieł mi wystarczy!"

Po tych słowach pięść zacisnął,

Złoty rycerz tarczą błysnął,

Błysnął złotym swym pancerzem,

A gdy stanął tuż przed Jeżem,

Porwał szybko w dłoń waleczną

Złotą klingę obosieczną.

 

Zawrzał bój. I brzęk metali,

Naprzód złota, potem stali,

Dookoła się rozlegał

I wraz z echem w dal wybiegał.

Nagle dopadł Jeż rycerza

I straszliwa igła Jeża

W pancerz wbiła się ze zgrzytem.

Rycerz zachwiał się, a przy tym

Krwi czerwonej kropla spadła,

Krew trysnęła na wiązadła,

Na napierśnik, na przyłbicę,

Na stalowe rękawice.

 

Właśnie krwi tej kropla świeża

Złe zaklęcie zdjęła z Jeża.

Pękła stal, przyłbica spadła

I dziewczyny twarz pobladła

Wyłoniła się ze stali,

A tu stal pękała dalej,

Opadała jak łupina -

Wyszła z niej na świat dziewczyna

Jawiąc wdzięki swe dziewczęce

I dziewczęce białe ręce,

I kibici kształt powabny,

Obleczony w strój jedwabny.

Rycerz patrzał ze zdumieniem,

Podszedł, objął ją ramieniem

I na jego pierś złocistą

Łza jej spadła kroplą czystą.

 

I - o Boże! - łza ta świeża

Zdjęła czary złe z rycerza,

Złoto spadło zeń. Okowy

Władcy Góry Magnesowej

Nie zdołały już się ostać

I młodzieńca piękna postać

Przed dziewczyną kornie stała,

A dziewczyna promieniała,

Biale ręce wyciągała.

 

Świat spowiła mgła róźowa,

W mgle tej Góra Magnesowa

Rozpłynęła się, przepadła,

Tak jak nikną złe widziadła

I dokoła zaszła zmiana

Niewidziana, niespodziana:

Migdałowe kwitły drzewa,

Kolorowych słońc ulewa

Oblewała piękne place,

Na nich domy i pałace,

A w pałacach rajskie ptaki,

A w ogrodach złote maki,

A dokoła mleczne rzeki

Zdążające w świat daleki.

 

Cały bezmiar grał i śpiewał.

Z białych skał sfrunęła mewa,

Trzepotliwa, śnieżnobiała,

W dziobie złoty klucz trzymała,

Kluczem skały otwierała,

Otwierała złote bramy,

Skarbce, zamki i sezamy.

 

A młodzieniec rzekł najczulej:

"Zaczarował mnie Babulej,

Zakuł w złoto swym zaklęciem,

A ja jestem sławnym księciem,

Dzielnym księciem Złotowojem,

Właśnie jesteś w państwie moim."

 

"A ja - rzekła mu dziewczyna -

Jestem panna Klementyna,

Pasierbica Mechanika -

Śledziennika i magika.

Ach, to złośnik jest nieczuły,

Jego słowa mnie zakuły

W stal okrutną, w postać Jeża,

Który nie wie, dokąd zmierza."

"Porzuć troskę nadaremną -

Rzekł Złotowój. - Zostań ze mną.

Mowie serca chciej uwierzyć,

Pragnę z tobą życie przeżyć,

Będziesz dobrą moją żoną,

Szanowaną i wielbioną,

Mieszkać będziesz w tych ogrodach,

Wchodzić będziesz po tych schodach,

Siedzieć będziesz na tym tronie,

Jak przystało mojej żonie!"

 

Klementyna się zgodziła,

Była dobra, była miła,

Z mężem dużo lat przeżyła

W wielkim szczęściu i bez waśni -

I to właśnie koniec baśni.

 

Na ulicy Czterech Wiatrów

Niedaleko Bonifratrów

Do zachodnich ścian przytyka

Sklep Magika Mechanika.

Sklep, zamknięty na trzy spusty,

Jest od dawien dawna pusty,

Lecz przez szybę wystawową,

Gdy do szyby przylgnąć głową,

Widać wielką pajęczynę.

Pająk wątłą swą tkaninę

Utkał z nudów i z nawyku

Dnia pewnego, w październiku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Brudas

 

Józio oświadczył: "Woda mi zbrzydła,

Dość już mam szczotki, wstręt mam do mydła!"

I odtąd przybrał wygląd straszydła.

 

Płakała matka i ojciec gryzł się:

"Ten Józio wszystkie soki z nas wyssie,

Od dwóch tygodni już się nie myje,

Czarne ma ręce, nogi i szyję,

Twarz ma od ucha brudną do ucha,

Czy kto takiego widział smolucha?

Poradzcie ludzie, pomóżcie, ludzie,

Przecież nie można żyć w takim brudzie!"

 

Józiona prośby wszelkie był głuchy,

Lepił się z brudu jak lep na muchy,

Czego się dotknął, tam była plama,

Wołał: "Niech mama myje się sama,

Tato niech kąpie się nieustannie,

Stryjek i wujek niech siedzą w wannie,

Niech się szorują, a ja tymczasem

Będę brudasem! Chcę być brudasem!"

 

Przezwał go stryjek "Józio - niemyjek",

Wujek doń mówił "niemyty ryjek",

Błagała ciotka: "Józiu mój złoty,

Myj się!" Lecz Józio nie miał ochoty.

Wyniósł się w końcu z domu na Czystem

I zawiadomił rodziców listem,

Że myć się nie ma zamiaru, trudno!

I poszedł mieszkać - dokąd? - na Bródno.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Cap na grapie

 

Wlazł kotek

Na płotek,

Ujrzał capa na grapie.

- Zmykaj, capie,

Bo cię podrapię!

A cap nic - tylko sapie.

 

Na grapie zebrali się gapie,

Wszyscy patrzą na capa,

A kota aż świerzbi łapa.

- Zmykaj, capie,

Bo cię podrapię!

A cap nic - tylko sapie.

 

Patrzą na kota gapie.

- Daj mu, capie, po czapie!

A cap nic - tylko sapie.

I nie dziwota,

Bo cap nie złapie

Kota,

A kot podrapie

Capa,

Jako że cap jest gapa.

 

Kot mu wciąż grozi i grozi:

- Zmykaj, capie,

Bo cię podrapię!

Więc wziąwszy na rozum kozi,

Do domu umknął cap.

Teraz go, kocie, łap!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Chrzan

 

Płacze chrzan na salaterce,

Aż się wszystkim kraje serce.

"Panie chrzanie,

Niech pan przestanie!"

 

Chudy seler płacze także,

Mówiąc czule: "Panie szwagrze,

Panie chrzanie,

Niech pan przestanie!"

 

Rozpłakała się włoszczyzna:

"Jak to można? Pan mężczyzna,

Panie chrzanie,

Niech pan przestanie!"

 

Pochlipuje bochen chleba:

"No, już dosyć! No, nie trzeba!

Panie chrzanie,

Niech pan przestanie!"

 

Ścierka łka nad salaterką:

"Niechże pan nie będzie ścierką,

Panie chrzanie,

Niech pan przestanie!"

 

Wszystkich żal ogarnął wielki,

Płaczą rondle i rondelki:

"Panie chrzanie,

Niech pan przestanie!"

 

A chrzan na to: "Wolne żarty,

Płaczę tak, bo jestem tarty,

Lecz mi nie żal tego stanu,

A łzy wasze są do chrzanu!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Chrząszcz

 

W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie

I Szczebrzeszyn z tego słynie.

 

Wół go pyta: "Panie chrząszczu,

Po co pan tak brzęczy w gąszczu?"

 

"Jak to - po co? To jest praca,

Każda praca się opłaca."

 

"A cóż za to pan dostaje?"

"Też pytanie! Wszystkie gaje,

 

Wszystkie trzciny po wsze czasy,

Łąki, pola oraz lasy,

 

Nawet rzeczki, nawet zdroje,

Wszystko to jest właśnie moje!"

 

Wół pomyślał: "Znakomicie,

Też rozpocznę takie życie."

 

Wrócił do dom i wesoło

Zaczął brzęczeć pod stodołą

 

Po wolemu, tęgim basem.

A tu Maciek szedł tymczasem.

 

Jak nie wrzaśnie: "Cóż to znaczy?

Czemu to się wół prożniaczy?!"

 

"Jak to? Czyż ja nic nie robię?

Przecież właśnie brzęczę sobie!"

 

"Ja ci tu pobrzęczę, wole,

Dosyć tego! Jazda w pole!"

 

I dał taką mu robotę,

Że się wół oblewał potem.

 

Po robocie pobiegł w gąszcze.

"Już ja to na chrząszczu pomszczę!"

 

Lecz nie zastał chrząszcza w trzcinie,

Bo chrząszcz właśnie brzęczał w Pszczynie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ciaptak

 

Siedzi Ciaptak na dachu

I wszystkim napędza strachu.

Ludzie patrzą, brednie plotą,

Bo żaden z nich nie wie. co to.

 

- Widzieliście Ciaptaka?

Czy to jest odmiana ptaka?

Czy może roślina taka?

Czy może garnek, czy bania?

Czy może głowa barania?

A może to rodzaj grzyba?

A może po prostu ryba?

A może zwyczajny płaz?

 

Ktoś go gdzieś widział już raz,

Ale też nie na pewno,

Bo wtedy wyglądał jak drewno

Pomalowane z dwóch stron,

Więc chyba to nie był on.

 

Sprowadzono z drabiną strażaka,

Żeby ściągnął z dachu Ciaptaka.

Rzekł strażak: - To rzecz nieklawa,

Nie mój dach i nie moja sprawa...

 

Wezwali wójta sąsiedzi,

A Ciaptak na dachu siedzi,

Syczy, burczy i prycha.

A cóż to za stwór, do licha?

 

Wójt do urzędu wszedł i

Zagłębił się w encyklopedii.

- Ce... Ciaptak... Nie ma Ciaptaka...

A może to rodzaj buraka,

Ogórka albo ziemniaka?

 

A ciaptak na dachu siedzi,

Natrząsa się z gawiedzi.

 

Tłum rośnie, gapią się gapie,

No, kto go za ogon złapie?

- Też mądry! Ciaptak nie wrona,

On wcale nie ma ogona!

- Co ty tam wiesz, patałachu?!

 

A Ciaptak siedzi na dachu,

Nabzdyczył się i nadął.

Aż nagle zleciał na dół.

 

Ludzie za nim pognali w te pędy,

A on kluczył tędy, owędy,

Przez pole, przez rzeczkę, przez las,

Tam szybko na drzewo wlazł

I wskoczył do dziupli w drzewie.

 

A co to jest Ciaptak - nikt nie wie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Ciotka Danuta

 

Chuda ciotka Danuta

Robi swetry na drutach.

 

Już po pięciu minutach

Dowiedziały się o tym jaskółki,

Gwałt podniosły do spółki:

"Jak to? Ciotka Danuta

Robi swetry na drutach?

Na drutach siadają ptaki,

Lecz ciotka? Skąd pomysł taki?

A lećcież do niej gromadnie,

Bo wam ciotka z drutów spadnie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Czarodziejski pies

 

Przed laty

Żył pies kudłaty.

Nie pokojowy, nie podwórzowy,

Nie miejski, nie wiejski,

Ale od ogona do głowy

Całkowicie czarodziejski.

 

Był mistrzem Polski w dominie,

I to nie są bynajmniej przechwałki,

Grał na pianinie,

Chodził po linie

I sam zapalał zapałki.

 

Powiecie pewnie, że to żadna sztuka,

Że tego uczy dowolna psia szkółka,

Ale zważcie, że pies ten nie szczekał,

Lecz kukał -

Jak rodowita kukułka.

 

A grał w ping-ponga? Grał!

A znał arytmetykę? Znał!

Rozumiał po czesku? Rozumiał!

I tylko szczekać nie umiał.

 

Miał pies swego pana,

Nazywał się Kołodziejski.

Raz w poniedziałek z rana

Powiedział pan: - Panie dziejski,

Po diabła mi pies czarodziejski?

Potrzeba mi kundla, co szczeka,

A taki pies - to kaleka.

 

I żeby dłużej nie zwlekać,

Oddał psa do pewnego maga,

Który nauczył go szczekać -

Bo się więcej od psa nie wymaga.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Czy to prawda

 

Źle się w oliwie poczuły szprotki.

Cukier się martwił, że jest za słodki,

 

Czapla wzdychała: "Mam grube nogi",

Mól na suficie szukał podłogi.

 

Kreda się gryzła, że taka biała,

Krowa nad własnym mlekiem biadała,

 

Sól uważała, że jest nie słona,

Wąż biegł i wołał: "Nie mam ogona!"

 

Atrament płakał, że jest w żałobie,

Zegar rzekł stojąc: "Pójdę już sobie",

 

Ślimak zapewniał, że nie jest brzydki,

Woda jęknęła: "Zmokłam do nitki".

 

Wierzba zdębiała. Dąb się zaperzył.

Jeż się okocił, a kot najeżył.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Depesza

 

Miasto Klouszki

Ulica Kościuszki

Numer dwadzieścia,

U swego teścia

Mieszka

Leszek Kulesza.

Do Leszka

Przyszła depesza:

 

OB

KULESZA KOŚCIUSZKI KOLUSZKI

STOP

PRZYJEŻDŻAJ DO KIELC NA RACUSZKI

BOB

 

Listonosz depeszę bierze

I spieszy

I spieszy

I spieszy

 

Na rowerze

Na rowerze

Na rowerze

 

Z tą depeszą do Leszka Kuleszy.

 

"Czy tu mieszka pan Leszek Kulesza?

Jest do pana Kuleszy, depesza."

 

"Nie ma go, proszę pana.

Właśnie we wtorek z rana

Wyjechał do Warszawy

Załatwić ważne sprawy.

Zamieszkał pod piątym na Bema,

A tu go, niestety, nie ma."

 

Listonosz z rozpędu na rower - hops!

Przyjeżdża do urzędu zziajany jak mops,

Biegnie do naczelnika

I ze słów jego właśnie wynika,

Że nie doręczył depeszy,

Gdyż nie ma w Koluszkach Kuleszy.

 

Naczelnik telegrafu, człek obowiązkowy,

Rzekł, nie wdając się w zbędne rozmowy:

"Co? Kulesza wyjechał? Znajdziemy Kuleszę!

Do Warszawy w ślad za nim wyślemy depeszę."

 

Dwaj telegrafiści przy dwóch aparatach

Tę samą depeszę ślą do adresata:

Wystukują kolejne litery

Stuk-stuk-stuk

Jedna, dwie, trzy, cztery...

Litery

 

Biegną po drucie

Stuk-stuk-stuk

W Warszawie w tej samej minucie

Telegrafista odbiera:

Ka - litera, U - litera, eL - litera

Kul... Kule... Kulesza...

Układa się z liter depesza:

 

KULESZA BEMA WARSZAWA

JEST WAŻNA NIEZMIERNIE SPRAWA

STOP

PRZEKAZUJĄ DEPESZĘ KOLUSZKI

STOP

PRZYJEŻDŻAJ DO KIELC NA RACUSZKI

BOB

 

Listonosz depeszę bierze

I spieszy

I spieszy

I spieszy

 

Na rowerze

Na rowerze

Na rowerze

 

Z tą depeszą do Leszka Kuleszy.

 

"Czy tu mieszka pan Leszek Kulesza?

Jest do pana Kuleszy, depesza."

 

"Owszem, mieszkał na Bema,

Lecz go od wczoraj już nie ma.

Wyjechał do Krakowa,

Adres: ulica Basztowa,

Numer domu piętnaście,

Tam mu depeszę przekażcie."

 

Listonosz wraca, rzecz oczywista,

Znów wystukuje telegrafista

Szereg tych samych liter i znaków:

 

KULESZA BASZTOWA KRAKÓW...

 

Znów listonosz depeszy doręczyć nie może,

Bo Kulesza wyjechał nad morze.

I znów aparat stuka,

I znów listonosz szuka:

 

KULESZA SŁONECZNA SOPOT...

 

I znowu z Kuleszą kłopot,

Bo wyjechał do Łomży, do stryja.

Znów telegraf litery wybija,

Za Kuleszą depesza podąża:

 

KULESZA TRAUGUTTA ŁOMŻA...

 

Ale w Łomży ta sama nowina -

Wyjechał do Szczecina!

Depesza w ślad za nim leci:

 

KULESZA PORTOWA SZCZECIN...

 

A w Szczecinie ta sama nowina -

Wyjechał do Lublina.

Z Lublina do Olsztyna,

Z Olsztyna do Raszyna,

Z Raszyna do Cieszyna...

 

Taką miał z nim telegraf robotę!

Wreszcie wrócił do domu w sobotę.

Ledwo wrócił, przychodzi depesza:

 

OB

KULESZA KOŚCIUSZKI KOLUSZKI

WARSZAWA KRAKÓW SOPOT

ŁOMŻA SZCZECIN LUBLIN

OLSZTYN RASZYN CIESZYN KOLUSZKI

STOP

PRZYJEŻDŻAJ DO KIELC NA RACUSZKI

BOB

 

Ledwo przyszła depesza,

Skoczył Leszek Kulesza

I po chwili już był w autobusie,

Bo bardzo spieszyło mu się.

 

Przyjechał do Kielc w samą porę

Wieczorem,

Kiedy na stół wnoszono racuszki.

A racuszki - wprost lizać paluszki,

Takich nigdzie i nikt wam nie poda!

 

Nie proszono was?

A szkoda!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Drzewa

 

Drzewo jest mocniejsze niż lew i niż wół,

Drzewo nawet przerasta żyrafę,

A człowiek jak zechce, to zrobi z drzewa stół

Albo drzwi, albo nawet szafę.

 

Kiedy się przebiega aleją,

Widać drzewa potężne i masywne,

Ale chodzić drzewa nie umieją -

Czy to nie dziwne?

 

A gdyby nawet poszły, to gdzieżby?

Gdzieżby poszły, powiedzmy, wierzby?

Nad rzekę? I tak są nad rzeką,

A nad morze iść - za daleko.

 

Topole pobiegłyby drogą,

Bo najłatwiej przy drodze stąc mogą,

Sosny ruszyłyby do Jeziorny,

Gdzie z nich robi się papier wyborny.

 

Brzozy poszłyby do Sierpca, gdzie z brzóz

Ludzie robią i koła i wóz...

Do Sierpca? A może do Nieszawy?

Brzozy lubią dalekie wyprawy.

 

Dęby udałyby się do Piły

I szukały tam pił w niemałym trudzie.

A jawory by się bawiły

W "Jawor, jawor, jaworowi ludzie."

 

I tylko nikt nie wie,

Dokąd poszłyby sobie modrzewie,

Bo modrzewie to takie drzewa,

Które myślą o tym, czego się nikt nie spodziewa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dwa koguty

 

W Lututowie pod Sieradzem

(Zresztą wieść tę sprawdzić radzę)

Żyły niegdyś dwa koguty,

Dwa koguty-kałakuty.

Każdy pięknie był obuty

I na obie nogi kuty,

Każdy miał ostrogę złotą,

Miał ostrogę właśnie po to,

By ją mieć, gdy szedł piechotą.

 

Cóż to były za koguty!

Każdy z nich miał grzebień suty,

Każdy piał co do minuty,

Trząsł grzebieniem. Gdy zaś ucichł,

Wracał do swych spraw kogucich.

 

Lecz rozumu dwa koguty

Miały mało - ze dwa łuty,

Zresztą, miały czy nie miały,

Nadzwyczajnie pięknie piały,

Aż się panny zachwycały,

Gdy na różne piały nuty

Dwa koguty-bałamuty.

 

Szły koguty ulicami

Pobrzękując ostrogami,

Bardzo godnie, bardzo zgodnie,

W pas kłaniali się przechodnie,

Każdy ich się bał, rzecz prosta,

Nawet burmistrz i starosta,

Nawet wszelka inna władza

Ze Złoczewa i z Sieradza.

 

A już jeśli o tym mowa,

Straż ogniowa z Lututowa,

Chociaż była pełna buty,

Drżała widząc dwa koguty,

Dwa koguty-kałakuty.

 

Miała straż orkiestrę dętą,

Która grała w każde święto

Niezależnie od pogody,

Lecz kapelmistsz, choć niemłody,

Nie śmiał podnieść swej batuty,

Kiedy piały dwa koguty.

 

Miały taki plan uknuty

Dwa koguty-kałakuty,

Że na wiosnę oraz w lecie

Sprawowały straż w powiecie.

Więc na targach i jarmarkach

Próbowały mleko w garnkach,

Skoro świt budziły ludzi,

A kto w porę się nie zbudził,

Ten miał cały dzień zatruty,

Tak mu piały dwa koguty.

 

Już o siódmej głośne pianie

Zwoływało na śniadanie,

Ściśle kwadrans przed dwunastą

Jadło obiad całe miasto,

Potem znów koguty piały

Dając pianiem tym sygnały,

By się sklepy zamykały.

A wieczorem o dziewiątej

Rozbrzmiewały wszystkie kąty

Powtarzanym wprost bez liku:

Kukuryku! Kukuryku!

I natychmiast cała dziatwa

Spać się kładła gasząc światła.

 

Dużo lat koguty piały,

Piejąc władzę sprawowały.

Aż któregoś piątku z rana

Zaszła rzecz niespodziewana:

Jeden z miejskich szałaputów

Był niegrzeczny dla kogutów.

"Cóż to - wołał - za zwyczaje,

Że mi drób na drodze staje?

Ja kogutów nie uznaję,

Ja mam każdy dzień zatruty

Przez koguty-kałakuty!"

 

Rozgniewały się koguty,

Podciągnęły tylko buty,

Jeden śmiałka kopnął w nogę,

Drugi w łydkę wbił ostrogę,

I walczyły z nim dopóty

Dwa koguty-kałakuty,

Aż pobity i pokłuty

Uciekł w pole klnąc koguty.

 

Ale im poprzysięgł zemstę,

Więc się zaszył w krzaki gęste,

A że był to sam Boruta,

Znał się dobrze na kogutach.

 

W czas jesiennych, złych niepogód

Szedł na spacer jeden kogut,

A gdy miał już dość szarugi,

Szedł na spacer kogut drugi.

 

Więc Boruta raz wieczoram

Za drzewami stanął z worem,

A gdy kogut szedł, Boruta

Wór narzucił na koguta

I przydeptał jeszcze butem,

Po czym wór zawiązał drutem.

 

Gdy się drugi kogut zjawił,

Z nim tak samo się rozprawił,

I ten drugi wór w kogutem

Też zakręcił mocno drutem.

 

Mruknął: "To mi się podoba!"

Wziął na plecy worki oba

I do Łodzi, na Bałuty

Zaniósł w workach dwa koguty,

Dwa koguty-kałakuty.

Tam na targu się wychytrzył

I jak drób najpospolitszy

Sprzedał je handlarzom z Łaska,

Którzy dali, ile łaska.

 

Ot, i koniec. A Lututów

Wnet podupadł bez kogutów.

Odtąd nikt nie wstawał w porę,

Obiad jadło się wieczorem,

Straż o cały dzień bez mała

Do pożaru się spóźniała,

Nawet mleko na odmianę

Było stale fałszowane.

 

Odtąd z rzadka w Lututowie

O kogutach ktoś opowie:

"Były sobie dwa koguty,

Dwa koguty-kałakuty..."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dwa razy dwa

 

Niech mi powie, kto ma chęć

I kto chce być ze mną szczery,

Czy dwa razy dwa jest pięć,

Czy dwa razy dwa jest cztery.

 

Kot zamruczał: "Chyba kpisz,

Czy to dla mnie jest robota?

Mnie obchodzi jedna mysz,

A rachunki - nie dla kota."

 

Pies wykonał dziwny ruch:

"Ja nie jestem na usługi!

Umiem liczyć, lecz do dwóch."

Po czym warknął raz i drugi.

 

Koń powiedział jednym tchem:

"Łeb mam duży, lecz ubogi.

I to tylko dobrze wiem:

Każdy koń ma cztery nogi."

 

Wół najpewniej z nich się czuł,

Rzekł: "Sprawdziwszy cztery kąty,

Stwierdzam fakt, że jako wół

W mej oborze jestem piąty."

 

Kogut zapiał: "Ja mam raj -

Macham tylko pióropuszem,

Lecz nie znoszę przecież jaj,

A więc liczyć też nie muszę."

 

Rzekła kaczka: "Kwa-kwa-kwa,

Z dziećmi chadzam na spacery,

Mam ich tu dwa razy dwa,

Czyli mam kaczątka cztery."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dwa widelce

 

Szły sobie dwa widelce

Zarozumiałe wielce.

Rzekł jeden: "Widzę woła,

Wół dwóm nam nie podoła,

Wół dla mnie nie nowina,

Bo wół - to wołowina,

To zwykła sztuka mięsa,

Co w polu się wałęsa."

Odrzecze na to drugi:

"Znam dobrze twe zasługi,

Ja także, bez przesady,

Przebijam funt sztufady,

A ile to już razy

Kłułem wołowe zrazy,

Rumsztyki, antrykoty -

Miałem z tym dość roboty."

Rzekł pierwszy szczerząc zęby:

"Ja do niejednej gęby

Wpychałem polędwicę,

Czym po dziś dzień się szczycę.

Wołową pieczeń stale

Przebijam na trzy cale

I jestem dosyć mądry,

By zmóc najtwardsze szpondry."

Rzekł drugi: "Dość złorzeczeń,

Wiadomo już, raz pieczeń,

Raz befsztyk, raz sztufada -

To świetnie nam się składa,

Bo z faktów tych wynika,

Że bijąc przeciwnika

Kawałek za kawałkiem,

Pobiliśmy go całkiem!"

A wół kopnięciem nogi

Zrzucił widelce z drogi

I wobec późnej pory

Spać poszedł do obory.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dwie gaduły

 

Ponoć dotąd ziemski padół

Nie znał jeszcze takich gaduł,

Jak dwie panie: Madalińska

Z Gadalińską z miasta Młyńska.

 

W domu, w sklepie czy na rynku

Językami, tak jak w młynku,

Mielą wciąż bez odpoczynku;

Każda gada - byle długo,

Jedna z drugą i przez drugą,

A gdy zasną, nawet we śnie

Rozmawiają jednocześnie:

O tym, co się z wiatrem dzieje,

Wtedy, kiedy wiatr nie wieje,

Że na poczcie wybuchł pożar,

Że się mydlarz z praczką pożarł,

Że aptekarz dostał pryszczy,

Że sędzinie nos się błyszczy,

Że kokoszka od sąsiadki

Zniosła cztery jajka w kratki,

Że cioteczna spod Piaseczna

Okazała się stryjeczna,

Bo kuzynka z Ciechocinka

Zamiast córki miała synka,

Po czym właśnie znikła z Młyńska

Ciechocińska Madalińska.

 

Madalińska rada gada,

Gadalińskiej opowiada:

Kto, dlaczego, jak i kogo.

A sąsiedzi spać nie mogą.

 

Krzyczy piekarz: "Moje panie,

Czas już skończyć to gadanie!"

Doktor także lubi ciszę,

Do milicji skargę pisze.

 

Przyszła władza, jak to władza,

Upomina i doradza:

"Dość już, pani Madalińska,

Dość już, pani Gadalińska,

Bo wyjadą panie z Młyńska!"

 

Lecz to dla nich rzecz nienowa,

Niechaj wobec nich się schowa

Cała Rada Narodowa.

 

Gadalińska rada gada,

Madalińskiej opowiada:

"Mówią w maglu, moja pani,

Że na wiosnę będzie taniej,

A po drugie, że już w lecie

Będzie wojna, a po trzecie,

Że się wszystko jeszcze zmieni,

Jak śnieg spadnie na jesieni."

 

Tak już siedem lat bez przerwy

Wszystkim w mieście szarpią nerwy

Dwie plotkarki: Gadalińska

Z Madalińską z miasta Młyńska.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dwie krawcowe

 

Wędrowały dwie krawcowe,

Szyły piękne suknie nowe.

 

Szyły suknie w groszki, w kwiatki,

W paski, w kratki i w zakładki,

 

W krążki, w prążki oraz w cętki,

Aż cieszyły się klientki.

 

Kiedy przyszły do Skierniewic,

Zobaczyły osiem dziewic,

 

Osiem panien burmistrzanek

Różowiutkich jak poranek.

 

Wezwał burmistrz dwie krawcowe:

"Dla mych córek zróbcie nowe,

 

Piękne suknie w różny deseń,

Niech wystroją się na jesień!"

 

Rozłożyły dwie krawcowe

Materiały kolorowe.

 

Siedem panien skromny gust ma,

A kaprysi właśnie ósma:

 

Nie chce krążków, prążków, kratek

Ani groszków na dodatek,

 

Na desenie wciąż się dąsa,

Oczy we łzach, buzia w pąsach.

 

Burmistrz łamie sobie głowę,

Wreszcie woła dwie krawcowe:

 

"W magistracie, jak to bywa,

Dokumenty mam w archiwach,

 

Mogę dać wam z dokumentów

Pięćset kropek z atramentu,

 

Dość już mam tej całej szopki,

Niechaj będzie suknia w kropki!"

 

Burmistrzanka się uśmiecha:

"Z kropek może być pociecha!"

 

Bardzo długo trwało szycie,

Lecz wypadło znakomicie

 

I na balach tym ślicznościom

Przyglądano się z zazdrością.

 

Odtąd panny w Skierniewicach

Mają kropki na spódnicach.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dziura w moście

 

Na obiad jadą goście.

- Uwaga! Dziura w moście!

 

Pod mostem płynie rzeka,

Wiadomo, że z daleka.

 

Do morza wpada rada,

Inaczej nie wypada.

 

- Uwaga! Dziura w moście!

Lecz goście, jak to goście,

 

Czy dziura, czy też woda -

To dla nich nie przeszkoda.

 

Więc pierwszy wpadł do wody

Aptekarz niezbyt młody,

 

A za nim w ślad sędzina

I doktor z Krotoszyna.

 

Następnie z mostu leci

Dentystka z trojgiem dzieci,

 

Mierniczy, pisarz gminny

I rejent niezbyt zwinny,

 

I burmistrz, smakosz wielki,

I dwie nauczycielki.

 

Płynęli, jak umieli,

Od środy do niedzieli,

 

Do Płocka dopłynęli,

Dość mieli tej kąpieli.

 

Więc pierwszy wyszedł z wody,

Aptekarz niezbyt młody,

 

A za nim w ślad sędzina,

Dentystka cała sina,

 

A potem jej rodzina

I doktor z Krotoszyna,

 

Mierniczy cały drżący

I rejent kichający,

 

I burmistrz, smakosz wielki,

I dwie nauczycielki,

 

I w końcu pisarz gminny,

A obiad zjadł kto inny.

 

Bo czyż potrzebni goście?

Owszem. Jak dziura w moście!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Dziurawe buty

 

Dwa dziurawe buty szły po podłodze,

W każdym bucie było po jednej nodze,

A na dwóch nogach ubranych w spodnie

Jan Marcin Szancer przechadzał się godnie.

To ten artysta, słynny ilustrator,

Znany od Amsterdamu aż po Ułan-Bator.

Jan Marcin Szancer psa rudego miał,

Pies ten był rasy, do zwie się czau-czau

I nie używa języka hau-hau,

Gdyż na przekór psim obyczajom

Psy czau-czau mruczą, ale nie szczekają.

 

Otóż pies ten codziennie od rana

Mruczał u nóg swego pana

I łasił się do niego dopóty,

Aż z miłości zaczynał obgryzać mu buty.

Taką sobie wymyślił zabawę!

 

Dlatego właśnie buty te były dziurawe.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Entliczek-pentliczek

 

Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek,

A na tym stoliczku pleciony koszyczek,

 

W koszyczku jabłuszko, w jabłuszku robaczek,

A na tym robaczku zielony kubraczek.

 

Powiada robaczek: "I dziadek, i babka,

I ojciec, i matka jadali wciąż jabłka,

 

A ja już nie mogę! Już dosyć! Już basta!

Mam chęć na befsztyczek!" I poszedł do miasta.

 

Szedł tydzień, a jednak nie zmienił zamiaru,

Gdy znalazł się w mieście, poleciał do baru.

 

Są w barach - wiadomo - zwyczaje utarte:

Podchodzi doń kelner, podaje mu kartę,

 

A w karcie - okropność! - przyznacie to sami:

Jest zupa jabłkowa i knedle z jabłkami,

 

Duszone są jabłka, pieczone są jabłka

I z jabłek szarlotka, i kompot, i babka!

 

No, widzisz, robaczku! I gdzie twój befsztyczek?

Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Foka

 

Mole foce zjadły futro.

"W czym na spacer wyjdę jutro?"

Poszła foka do oposa:

"Jestem naga jestem bosa,

Co ja teraz, biedna, pocznę?

Daj choć futro zeszłoroczne".

Opos tylko drzwi zatrzasnął:

"Każdy nosi odzież własą!"

 

Poszła foka między bobry:

"Może będzie kto tak dobry

I ponosić futro da mi?

Futro przecież się nie splami"

Bobry rzekły na to: "Foko,

Bieda u nas jest w tym roku,

Może jednak ci niedzwiedzie

Dopomogą w twojej biedzie".

 

Ale niedzwiedz tylko mlasął:

"Każdy nosi odzież własą!"

Borsuk zmierzył ją z wysoka:

"Z pani jest po prostu - foka!"

Nie pomogły również lisy-

Lis przeważnie sam jest łysy.

Nie zastała gronostajów,

Szynszyl kazał przyjść jej w maju,

Jeszcze gorzej poszło z lutrą,

Skunks miał w pralni swoje futro.

Poszła foka w złym humorze:

"Nikt mi, widzę, nie pomoże".

Pozbierała na dnie szafki

Zniszczonego futra skrawki

I zaniosła do kuśnierza.

Kuśnierz mierzy i przymierza.

Poupinał skrawki modnie,

Potem szył przez dwa tygodnie,

Lecz by dziury zaszyć w futrze,

Musiał futro zrobić krótsze.

Jak tu foka w złość nie wpadnie!

"Ależ mnie pan ubrał ładnie!

Przód jest krótszy o trzy cale,

Moich rąk nie widać wcale,

Pan mi zeszył nogi obie,

Co ja teraz, biedna zrobię?"

Kuśnierz zmrużył jedno oko:

"Trudno. Będzie pani foką"

Odtąd foka nieszczęśliwa

Już nie chodzi, tylko pływa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Fruwająca krowa

 

Wszystkie krowy na świecie, jak wiecie,

Obyczaje miewają jednakie,

Ale żyła w skowrońskim powiecie

Taka krowa, co chciała być ptakiem.

 

Zazdrościła gawronom i srokom,

Że tak sobie latają wysoko,

 

Spoglądała z pastwiska na szczygły

I na szpaki, co lot mają śmigły,

 

Zazdrościła wesołym jaskółkom,

Że nad ziemią fruwają wciąż w kółko.

 

Pomyślała: "Polecę do nieba,

Bo mi tego dla zdrowia potrzeba,

 

Jestem ciężka i trochę opasła,

Ale kocham ten bezmiar szeroki,

Będę odtąd na chmurkach się*pasła,

Będę jadła soczyste obłoki."

 

Weszła tedy na górę pobliską,

A ujrzawszy pod sobą*urwisko,

Wnet zabrała się mądrze do dzieła:

Wzięła rozpęd, pobiegła przed siebie,

I wysoko jak ptak pofrunęła,

A po chwili znalazła się w niebie.

 

Zjadła kilka obłoków ze smakiem,

Gdy zaś wreszcie już dość miała jadła,

Rzekła: "Wolę być krową niż ptakiem."

I na ziemię wolniutko opadła.

 

Wy mi zaraz na pewno powiecie,

Że historia ta jest niebywała,

A ja wiem, że w skowrońskim powiecie

Była krowa, co fruwać umiała.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Globus

 

W szkole

Na stole

Stał globus -

Wielkości arbuza.

Aż tu naraz jakiś łobuz

Nabił mu guza.

Z tego wynikła

Historia całkiem niezwykła:

 

Siedlce wpadły do Krakowa,

Kraków zmienił się w jezioro,

Nowy Targ za San się schował,

A San urósł w górę sporą.

 

Tatry, nagle wywrócone,

Okazały się w dolinie,

Wieprz popłynął w inną stronę

I zawadził aż o Gdynię.

 

Tam gdzie wpierw płynęła Wisła,

Wyskoczyła wielka góra,

Rzeka Bzura całkiem prysła,

A powstała góra Bzura.

 

Stary Giewont zląkł się wielce

I przykucnął pod parkanem,

Każdy myślał, że to Kielce,

A to było Zakopane.

 

Łódź pobiegła pod Opole

W jakichś bardzo ważnych sprawach -

Tylko nikt nie wiedział w szkole,

Gdzie podziała się Warszawa.

 

Nie było jej na Śląsku ani w Poznańskim,

Ani na Pomorzu, ani pod Gdańskiem,

Ani na Ziemiach Zachodnich,

Ani na północ od nich,

Ani blisko, ani daleko,

Ani nad żadną rzeką,

Ani nad żadnym z mórz.

Po prostu przepadła - i już!

 

Trzeba prędko oddać globus do naprawy,

Bo nie może Polska istnieć bez Warszawy!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Głowa w piasku

 

Dla uniknięcia domowych

niesnasek

Struś schował głowę w piasek.

Tymczasem szła pani strusiowa.

- A któż to ukrywa tu się?

A któż to przede mną się chowa?

Poznaję pióra strusie,

A po piórach poznaję osobę.

I mówiąc to kolnęła strusia dziobem.

- Tuś, mój mężusiu, tuś!

Struś skoczył jak oparzony,

Bo to wcale nie był mąż tej żony,

Tylko zupełnie inny struś.

 

Strusiowa widząc nieporozumienie

Przepraszała strusia szalenie,

On zaś jęknął: - Rozumiem pomyłkę, rzecz prosta,

Ale com dostał, tom dostał.

 

No widzisz, kochany głuptasku,

Pomyśl, czy watro chować głowę w piasku?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Grzebień i szczotka

 

Jurek bardzo był niedbały,

Aż się ciotki zamartwiały,

Aż ze złości ciotki chudły:

"Masz nie włosy, tylko kudły,

Potargane, rozczochrane,

To są rzeczy niesłychane!

Raz się uczesz, raz przynajmniej,

Dużo czasu to nie zajmie,

Masz tu szczotkę, masz tu grzebień,

Musisz zacząć dbać o siebie."

 

Grzebień zęby szczerzy,

A szczotka się jeży:

"Czesz się, Jerzy, jak należy,

Czesz się, Jerzy, jak należy!"

 

Poszedł Jurek raz przy święcie

Do kolegów na przyjęcie,

Oczywiście - nieczesany,

Potargany, rozczochrany,

Dzwoni - chciałby wejść do środka -

Patrzy: grzebień, patrzy: szczotka!

 

Grzebień zęby szczerzy,

A szczotka się jeży:

"Czesz się, Jerzy, jak należy,

Czesz się, Jerzy, jak należy!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Grzyby

 

Król Borowik Prawdziwy szedł

lasem

Postukując swym jedynym obcasem,

A ze złości brunatny był cały,

Bo go muchy okrutnie kąsały.

Tedy siadł uroczyście pod dębem

I rozkazał na alarm bić w bęben:

"Hej, grzyby, grzyby,

Przybywajcie do mojej siedziby,

Przybywajcie orężnymi pułkami.

Wyruszamy na wojnę z muchami!"

 

Odezwały się*pierwsze opieńki:

"Opieniek jest maleńki,

A tam trzeba skakać na sążeń,

Gdzie nam, królu, do takich dążeń?!"

 

Załkały surojadki:

"My mamy maleńkie dziatki,

Wolimy życie spokojne,

Inne grzyby prowadź na wojnę."

 

Zaszemrały modraczki:

"Mamy całkiem zniszczone fraczki,

Mamy buty wśród grzybów najstarsze,

Nie dla nas wojenne marsze."

 

Zastękały czubajki:

"Wpierw musimy wypalić fajki,

Wypalimy je, królu, do zimy,

W zimie z tobą na wojnę ruszymy."

 

A król siedzi niezmiennie pod dębem,

Każe znowu na alarm bić w bęben:

"Przybywajcie, pieczarki, maślaki,

Trufle, gąski, purchawki, koźlaki,

Bedłki, rydze, bielaki i smardze,

Przybywajcie, bo tchórzami pogardzę!"

 

Ledwo rzekł to, wtem patrzy, a z boru

Maszeruje pułk muchomorów:

"Przychodzimy z muchami wojować,

Ty nas, królu, na wojnę prowadź!"

 

Wojowały grzybowe zuchy,

Pokonały aż cztery muchy.

Król Borowik winszował im szczerze

I dał wszystkim po grzybowym orderze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Hipopotam

 

Zachwycony jej powabem

Hipopotam błagał żabę:

"Zostań żoną moją, co tam,

Jestem wprawdzie hipopotam,

Kilogramów ważę z tysiąc,

Ale za to mógłbym przysiąc,

Że wzór męża znajdziesz we mnie

I że ze mną żyć przyjemnie.

Czuję w sobie wielki zapał,

Będę ci motylki łapał

I na grzbiecie, jak w karecie,

Będę woził cię po świecie,

A gdy jazda już cię znuży,

Wrócisz znowu do kałuży.

Krótko mówiąc - twoją wolę

Zawsze chętnie zadowolę,

Każdy rozkaz spełnię ściśle.

Co ty na to?"

"Właśnie myślę...

Dobre chęci twoje cenię,

A więc - owszem. Mam życzenie..."

 

"Jakie, powiedz? Powiedz szybko,

Moja żabko, moja rybko,

I nie krępuj się zupełnie,

Twe życzenie każde spełnię,

Nawet całkiem niedościgłe..."

 

"Dobrze, proszę: nawlecz igłę!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Indyk

 

Szedł indyk ulicą Wolską.

"Czy umie pan mówić po polsku?"

"Nie umiem." "A po jakiemu?"

"Po indyczemu,

A jeszcze po gęsiemu, po kaczemu i po kurzemu."

"A czemu pan jest taki srogi?"

"Bo chodzę po ulicy i mokną mi nogi."

"A ile pan ma nóg?"

"Miałbym cztery, gdybym mógł,

Ale że czterech nie mam,

Więc zadowalam się dwiema."

"A gdzie pan ma swoje kalosze?"

"Ja kaloszy w ogóle nie noszę."

"A może mieszkania pan nie ma?"

"Owszem, mam. Na ulicy Bema."

"A wysoko mieszka pan indyk?"

"Na piątym piętrze, bez windy."

"Tak wysoko? Mój Boże,

Toteż pewno pan zdążyć na obiad nie może?"

"No właśnie! A w domu zamieszanie,

Wszyscy zaczynają narzekać,

Towarzystwo do stołu zasiadło..."

"A czy muszą na pana czekać?"

"Cóż za pytanie:

Przecież nie ja będę jadł, tylko się mnie będzie jadło."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Jajko

 

Było sobie raz jajko mądrzejsze od kury.

Kura wyłazi ze skóry,

Prosi, błada, namawia: "BądĄ głupsze!"

Lecz co można poradzić, kiedy ktoś się uprze?

 

Kura martwi się bardzo i nad jajkiem gdacze,

A ono powiada, że jest kacze.

 

Kura prosi serdecznie i szczerze:

"Nie trzęś się, bo będziesz nieświeże."

A ono właśnie się trzęsie

I mówi, że jest gęsie.

 

Kura do niego zwraca się z nauką,

Że jajka łatwo się tłuką,

A ono powiada, że to bajka,

Bo w wapnie trzyma się jajka.

 

Kura czule namawia: "ChodĄ, to cię wysiedzę."

A ono ucieka za miedzę,

Kładzie się na grządkę pustą

I oświadcza, że będzie kapustą.

 

Kura powiada: "Nie chodĄ na ulicę,

Bo zrobią z ciebie jajecznicę."

A jajko na to najbezczelniej:

"Na ulicy nie ma patelni."

 

Kura mówi: "Ostrożnie! To gorąca woda!"

A jajko na to: "Zimna woda! Szkoda!"

Wskoczyłu do ukropu z miną bardzo hardą

I ugotowało się na twardo.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Jak rozmawiać trzeba z psem

 

Wy nie wiecie, a ja wiem,

Jak rozmawiać trzeba z psem,

 

Bo poznałem język psi,

Gdy mieszkałem w pewnej wsi.

 

A więc wołam: - Do mnie, psie!

I już pies odzywa się.

 

Potem wołam: - Hop-sa-sa!

I już mam przy sobie psa.

 

A gdy powiem: - Cicho leż!

Leżę ja i pies mój też.

 

Kiedy dłoń wyciągam doń,

Grzecznie liże moją dłoń.

 

I zabawnie szczerzy kły,

Choć nie bywa nigdy zły.

 

Gdy psu kość dam - pies ją ssie,

Bo to są zwyczaje psie.

 

Gdy pisałem wierszyk ten,

Pies u nóg mych zapadł w sen,

 

Potem wstał, wyprężył grzbiet,

Żebym z nim na spacer szedł.

 

Szliśmy razem - ja i on,

Pies postraszył stado wron,

 

Potem biegł zwyczajem psim,

A ja biegłem razem z nim.

 

On ujadał. A ja nie.

Pies i tak rozumie mnie,

 

Pies rozumie, bo ja wiem,

Jak rozmawiać trzeba z psem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Jaś i Małgosia

 

Narrator:

Posłuchajcie, oto bajka,

Stara bajka-samograjka,

Ale dla was, daję słowo,

Wymyśliłem ją na nowo.

Jeśli nie znacie jej, to poznacie.

A było tak:

W małej chacie,

Od ludzkich osiedli z dala

Mieszkała rodzina drwala

Z czterech osób złożona.

Był więc drwal, jego żona

I - jak to się w bajkach kleci -

Było także dwoje dzieci,

W waszym wieku, mniej więcej.

Ja piosenkę im poświęcę,

Przysłuchajcie się piosence:

 

Jaś:

My mieszkamy w chatce drwala.

 

Razem:

Trala-lala, trala-la.

 

Małgosia:

Naszą chatkę las okala.

Trala-lala, trala-la.

 

Jaś:

A nazywamy się,

Jaś i Małgosia.

 

Małgosia:

Bardzo kochamy się,

Jaś i Małgosia.

 

Razem:

Razem trzymamy się,

Mamy słuchamy się,

Tralala-la!

 

Matka:

Dzieci kochane, śpiewacie cudnie,

Ale już minęło południe,

Ojciec czeka na obiad w lesie,

Dziś Małgosia kobiałkę zaniesie.

 

Małgosia:

Pójdziemy z Jasiem we dwoje,

Bo ja troszeczkę się boję.

 

Jaś:

Dlaczego puszczać ją samą?

Pójdę z Małgosią, mamo.

 

Matka:

A kto mi w domu pomoże?

A kto uprzątnie w oborze?

A kto zamiecie w komorze?

No, dobrze już. Tym razem

Pozwalam iść wam razem.

To zresztą niedaleko.

W kobiałce jest chleb, jest mleko,

A tu gorące pierogi.

Nie zbaczajcie więc z drogi,

Lećcie szybko jak dwa szczygły,

By pierogi nie wystygły.

 

Jaś:

Już biegniemy, mamo droga,

Pamiętamy o pierogach!

 

Każdy ptak nam w lesie śpiewa.

Trala-lala, trala-la.

 

Małgosia:

Znamy w lesie wszystkie drzewa.

 

Razem:

Trala-lala, trala-la.

 

Jaś:

A nazywamy się

Jaś i Małgosia.

 

Małgosia:

Razem trzymamy się,

Jaś i Małgosia.

 

Razem:

Borem skradamy się.

Wilkom nie damy się,

Tralala-la!

 

Jaś:

Spójrz, Małgosiu, jakieś zwierzę!

 

Małgosia:

Ojej, Jasiu, strach mnie bierze,

Wszak to wilk. Jest pewno zły,

Bo okropnie szczerzy kły.

Uciekajmy.

 

Jaś:

Wilk jest prędszy,

On po śladach nas wywęszy.

 

Wilk:

Wilk jest panem w lesie,

A gdy jeść my chce się,

Idzie sobie w lasu głąb,

Żeby znaleźć coś na ząb.

Trzeba szybko jeść -

I cześć!

 

Oto widzę jadło,

Co mi z nieba spadło.

Idzie jakiś smaczny kęs,

Idzie para świeżych mięs,

Trzeba szybko jeść -

I cześć!

 

Ruszam prosto na nie,

Będę miał śniadanie,

Chyba to są owce dwie,

Do nich język aż się rwie,

Trzeba szybko jeść -

I cześć!

 

Nie, to dzieci! Mam więc pecha!

Cóż mi z dzieci za pociecha?

 

Małgosia:

Patrz, on prosto ku nam zmierza...

Tak się boję tego zwierza,

Uciekajmy!

 

Wilk:

Ja nie radzę,

Bo choć tu sprawuję władzę,

Choć mi w brzuchu burczy z głodu,

Ale wilki z mego rodu

Tym się szczycą od stuleci,

Że nie krzywdzą małych dzieci.

 

Jaś i Małgosia:

Dziękujemy ci, wilku, za to.

 

Wilk:

Jadła wyrzekam się z własną stratą.

Teraz zmiatajcie stąd. Do widzenia!

Już nie drażnijcie mi podniebienia.

Idźcie prosto przez polanę,

A ja o suchym pysku zostanę.

 

Małgosia:

Lećmy, Jasiu, tędy przez knieję!

 

Jaś:

Wilk na szczęście pierogów nie je,

A tato lubi je i czeka,

Słyszę już jego głos z daleka.

 

Drwal:

Zetnę sosnę, sosnę zetnę,

Będą z sosny deski świetne,

Piło, rżnij, siekiero, wal,

Róbcie to, co każe drwal.

 

Lubię chodzić na wyręby,

Ścinać graby, ścinać dęby,

Piło, rżnij, siekiero, wal,

Róbcie to, co każe drwal!

 

Gdy spiłuję dąb wiekowy,

Dąb się nada do budowy,

Piło, rżnij, siekiero, wal,

Róbcie to, co każe drwal.

 

Gdy zawiozę grab do szkoły,

Będą z niego piękne stoły,

Piło, rżnij, siekiero, wal,

Róbcie to, co każe drwal!

 

Jaś:

Przynieśliśmy, tato, kobiałkę,

Lecz pierogi wystygły już całkiem.

 

Małgosia:

Pierogi są smaczne, z grzybami,

A te grzyby zbieraliśmy sami.

 

Drwal:

Co? Pierogi? A to ci dopiero!

Zamachnąłem się właśnie siekierą,

Zostawcie kobiałkę, zjem potem,

Zmykajcie, dzieci, z powrotem,

Bo tu wkoło drzazgi lecą,

A ja popracuję nieco,

Nie mam czasu do stracenia.

 

Jaś:

Żegnaj, tato!

 

Małgosia:

Do widzenia!

 

Drwal:

Wracajcie tą dróżką na wprost.

 

Małgosia:

Słyszysz, Jasiu? Śpiewa drozd.

 

Jaś:

Małgosiu, nie drozd, lecz pliszka.

 

Małgosia:

Popatrz, jaka dziwna szyszka.

 

Jaś:

Na szyszkę trochę za gładka,

Spójrz, to przecież czekoladka!

 

Małgosia:

Tu jest irys, tu cukierek!

 

Jaś:

Ktoś je poukładał w szereg,

Jak w sklepie - taki równiutki.

 

Małgosia:

Tu znowu leżą ciągutki...

 

Jaś:

Wyborne...

 

Małgosia:

I słodkie szalenie.

 

Jaś:

Trzeba napełnić kieszenie.

 

Małgosia:

Najeść się też nie zawadzi.

A dokąd ta droga prowadzi?

Bo tam dalej na odmianę,

Widzę krówki rozsypane.

 

Jaś:

A tu znów inne słodycze!

Jak dużo! Wprost ich nie zliczę!

Marmoladki, czekoladki

Rosną wprost jak leśne kwiatki.

 

Małgosia:

To ci dopiero przygoda!

Nie zjemy wszystkich, a szkoda!

 

Jaś:

Stój! Popatrz! Domek z piernika!

Czy to sen? Nie! Domek nie znika.

Gdzie popatrzeć - wszędzie piernik,

Zbudował go chyba cukiernik.

 

Małgosia:

Zaraz kawałek ułamię...

Pyszny! Trzeba zanieść mamie.

 

Jaś:

Spójrz, Małgosiu, na tę ścianę...

To pierniki lukrowane,

 

Małgosia:

A z tej strony nadziewane.

Skosztuj, czy czujesz smak róży?

 

Jaś:

Ułamiemy kawał duży!

Kiedy mama go dostanie,

Będzie miała używanie.

 

Narrator:

Dość długo dzieci drwala zbierały łakocie

Ani myśląc o powrocie,

A domkiem z pierników tak były zajęte,

Że dały się wziąć na przynętę.

To właśnie czarownica zła i gniewna srodze

Rozsypała słodycze na drodze.

I w ten sposób zwabiła Jasia i Małgosię.

Czarownicę poznacie po głosie!

 

Czarownica:

Hola! Cóż to za przybłędy

Mają śmiałość chodzić tędy?

Kto mi domek z pierników objada?

O, to zuchwalstwo nie lada!

 

Małgosia:

Jasiu, słyszysz? Ładne rzeczy!

Ktoś nam okropnie złorzeczy.

 

Czarownica:

Jestem groźna czarownica,

Cha-cha!

Zna mnie cała okolica,

Cha-cha!

Kiedy dnieje, kogut pieje,

Ja się śmieję

Ucha-cha!

 

Mam ja wilka na posługi,

Cha-cha!

Czy to słoty, czy szarugi,

Cha-cha!

Wicher wieje, z nieba leje,

Ja się śmieję

Ucha-cha!

 

Piernikami dzieci nęcę,

Cha-cha!

Kto tu wszedł, nie wyjdzie więcej.

Cha-cha!

Piec się grzeje, żarem zieje.

Ja się śmieję

Ucha-cha!

 

Małgosia:

Słyszysz, co ona śpiewa?

Jasiu, Jasiu, będzie krewa!

 

Czarownica:

Dawno miałam na was chrapkę,

Wpadliście w moją pułapkę!

Droga do mnie wydawała się słodka,

A czy wiece, co teraz was spotka?

 

Jaś:

Myśleliśmy, że pierniki są dla nas...

 

Czarownica:

Dobry z ciebie ananas!

 

Małgosia:

Niepotrzebnie pani się złości,

Myśmy przyszli do pani w gości,

A przecież ludzie w Polsce słyną z gościnności.

 

Jaś:

Niech nas pani wypuści!

 

Czarownica:

Wypuścić was? A juści!

Zaraz w szpony was pochwycę

I - poznacie czarownicę!

 

Małgosia:

Pani tylko tak straszy...

 

Jaś:

Nauczyciel w szkole naszej

Od dawna uczy nas przecie,

Że czarownic nie ma na świecie.

 

Czarownica:

Co? Tego uczą was w szkole?

Ja drwić z siebie nie pozwolę!

To zuchwalstwo, daję słowo!

Kim więc jestem? Owcą? Krową?

Czy może po prostu sową?

W mojej szkole jest inaczej,

Kto nie wierzy, ten zobaczy.

Będę trzymać was pod kluczem

I upasę, i utuczę,

Bo nie lubię chuderlaków -

Mięso chude jest bez smaku,

A w dodatku łykowate.

Potem wrzucę na łopatę

I pod blachą wczesnym rankiem

Upiekę was z majerankiem.

 

Jaś:

Proszę pani, ja nie wierzę!

Nawet wilk, żarłoczne zwierzę,

Choć był głodny, nas oszczędził.

 

Czarownica:

Wilk ma w lesie dość żołędzi.

To punkt pierwszy. A punkt drugi -

Wilk jest u mnie na posługi.

Kiedy sidła me zastawię,

On już wie, co piszczy w trawie.

Może nawet szpetnie szczeknie,

Lecz mojego łupu nie tknie.

A teraz już skończmy gadanie,

Jako rzekłam, tak się stanie.

 

Małgosia:

My jesteśmy dziećmi drwala,

Tato jeść nas nie pozwala!

 

Jaś:

On siekierę ma ze stali

I siekierą mocno wali.

 

Małgosia:

Ma on także ostrą piłę.

Jeśli pani życie miłe...

 

Czarownica:

Dość już! Więcej ani słowa!

Klatka dla was jest gotowa.

Wilku, hej! Mój wilku bury,

Do mnie! Wysuń swe pazury,

Pokaż kły zuchwałej parce

I niech skończą się te harce.

 

Wilk:

Nim zawołasz po raz drugi,

Jestem już na twe usługi.

 

Jaś:

Ojej, wilk! Był grzeczny, gładki,

Teraz wpycha nas do klatki.

 

Małgosia:

Wilku, nie drap tak, powoli...

 

Jaś:

Delikatniej, bo ją boli!

Czy to jest obyczaj wilczy?

 

Wilk:

Niech kawaler lepiej milczy,

Przykro słuchać tych złorzeczeń.

Ma być pieczeń - będzie pieczeń!

 

Czarownica:

Ja zabieram klucz od klatki,

A wam daję czekoladki,

Marmoladki i karmelki,

Strucle, ciastka, piernik wielki,

Wór irysów i ciągutek -

Jedzcie! By przyspieszyć skutek,

Sprawiam ucztę. Na tej uczcie

Należycie się utuczcie,

Bo gdy wam przybędzie ciała,

To ja będę ucztowała.

 

Małgosia:

Pani jest bez serca.

 

Jaś:

Pani jest ludożerca!

 

Wilk:

Przykro słuchać tych złorzeczeń.

Ma być pieczeń - będzie pieczeń!

 

Czarownica:

Ich mowa już mi obrzydła,

Chodźmy, wilku, zastawić sidła,

Pójdziemy przez bór, przez knieję,

Zobaczymy, co tam się dzieje.

Wy zaś, dziatki, jedzcie dużo

I niech wam łakocie służą.

 

Smażę, warzę smołę w kotle

Cha-cha!

A jak jeżdżę, to na miotle,

Cha-cha!

Trzeszcą knieje, źle się dzieje,

Ja się śmieję

Ucha-cha!

 

Jaś:

Poszła sobie lasem-borem,

Pewno wróci przed wieczorem,

Słodyczami nas upasie,

No i zje po pewnym czasie.

 

Małgosia:

Niby ładna, niby młoda,

A taka niedobra. Szkoda!

 

Jaś:

Trzeba pójść po rozum do głowy,

Posłuchaj, mam plan gotowy:

Zawsze noszę drut przy sobie,

Z drutu różne rzeczy robię,

A tym razem w sposób chytry

Mój drut przerobię na wytrych.

Pomóż mi, bo drut jest grudy,

Przystąpię zaraz do próby.

Krata jest trochę za ścisła...

 

Małgosia:

Czyżby więc nadzieja prysła?

 

Jaś:

Rozsuniemy trochę kratę,

Ty ciśnij na tę, ja na tę,

Mocniej, mocniej! Jeszcze ździebko!

 

Małgosia:

Ty, Jasiu, rękę masz krzepką,

A ja...

 

Jaś:

Pchaj łokciem, kolanem!

Już teraz się tam dostanę,

Jestem w zamku. Drutem kręcę...

Mam trochę za krótkie ręce...

 

Małgosia:

Musisz się przecisnąć więcej!

 

Jaś:

Opór w zamku nieco słabnie...

 

Małgosia:

Ach, jak ty to robisz zgrabnie,

Majster z ciebie i mądrala,

Znać, że jesteś synem drwala!

 

Jaś:

Zamek zgrzytnął! Do roboty,

Jeszcze tylko dwa obroty,

Lecz ręka mi już omdlała...

 

Małgosia:

Będę ją podtrzymywała,

Jasiu, jeszcze chwilka mała!

 

Jaś:

Wytrych znowu się obraca,

Drut ostatni zatrzask maca,

Wnet skończona będzie praca.

 

Małgosia:

Z czoła pot ci spływa strugą,

Trzeba wytrwać!

 

Jaś:

Już niedługo.

Co to? Czy się zamek zatkał?

Nie! To już! Otwarta klatka!

 

Małgosia:

Znów jesteśmy wolni! Brawo!

Uciekajmy teraz żwawo.

 

Jaś:

Uciekajmy! Mrok zapada.

 

Małgosia:

Ciszej! Ktoś ku nam się skrada.

To na pewno czarownica...

Skryjmy się, bo sierp księżyca

Na nas rzuca swoje światło.

 

Jaś:

Teraz uciec już niełatwo.

 

Czarownica:

Co to? Klatka jest otwarta?

Gdzie więźniowe? Cóż, do czarta?!

Pewno w kąt się gdzieś zaszyli...

Odezwijcie się w tej chwili!

Prędzej! Nie ma żartów ze mną,

Wnet was znajdę, choć jest ciemno,

Zrewiduję całą klatkę!

 

Jaś:

Patrz, Małgosiu... Mamy gratkę!

Podkradnijmy się czym prędzej

I zamknijmy w klatce jędzę.

 

Małgosia:

Ciszej... Skryjmy się za drzewa.

Ty idź z prawa, a ja z lewa,

Cichuteńko, bez szelestu,

Gdzie się podział drut mój?

 

Małgosia:

Jest tu!

 

Jaś:

No, to bierzmy się do dzieła,

By nam jędza nie umknęła.

Jeden ruch drucianym prętem...

Hops! I drzwiczki już zamknięte.

 

Czarownica:

W klatce nie ma ich. A co to?

O, smarkaczu! O, niecnoto!

Mnie uwięzić tak szkaradnie?

Ciężka na was kara spadnie!

Wilku, hej! Mój wilku bury,

Do mnie! Wysuń swe pazury,

Ostre kły i zęby ukaż,

Wilczą paszczą dzieci ukarz!

 

Wilk:

Jestem, pani czarownico,

Ale tym się właśnie szczycą

Wszystkie wilki z mego rodu,

Że choć kiszki burczą z głodu,

Żaden z nich nie skrzywdzi dzieci -

I tak jest już od stuleci.

Żegnaj! Niech się co chce dzieje,

A ja precz odchodzę, w knieję.

 

Czarownica:

No to koniec już zabawy!

Chodźcie do mnie bez obawy,

Powiem wam, jak stoją sprawy.

Bardzo lubię zażartować -

I was chciałam wypróbować.

Bajka nasza się nie liczy:

Tu jest fabryka słodyczy,

Za drzewami, z tamtej strony,

Widać szklane pawilony.

A te wszystkie czekoladki,

Marmoladki, raczki, krówki

Spadły dzisiaj z ciężarówki.

Ja pracuję w magazynie,

Odpowiadam, gdy coś zgnie.

Towar ten to rzecz nietania,

A wy właśnie bez pytania

Pozrywaliście pierniki.

Chciałam was ukarać, smyki,

Bo cudzego się nie zjada!

 

Małgosia:

Więc to była maskarada?

 

Jaś:

Więc te dziwy się nie dzieją?

 

Małgosia:

Czarownice nie istnieją?

 

Czarownica:

O tym wiecie już ze szkoły.

To był tylko żart wesoły.

Na nim bajka jest oparta,

Chyba znacie się na żartach?

 

Jaś:

No, a chatka piernikowa?

 

Czarownica:

To produkcja eksportowa

Dla nabywaców z zagranicy,

Zwie się Chatką Czarownicy.

Pakujemy chatki w klatki,

Ładujemy je na statki

I tak właśnie w świat przez Gdynię

Towar nasz na zachód płynie.

 

Małgosia:

No a wilk, co tu, wśród sosen,

Mówił do nas ludzkim głosem?

 

Czarownica:

To nie wilk, to pies po prostu,

Lecz większego nieco wzrostu,

Wilczur - mądry, tresowany,

Czy nie znacie tej odmiany?

 

Jaś:

Lecz on gadał najwyraźniej.

 

Czarownica:

Chyba w waszej wyobraźni.

Pies nie gada, tylko szczeka,

A on szcekał już z daleka.

 

Jaś:

Wilk się nam przywidział? Szkoda!

 

Małgosia:

Piękna była to przygoda...

 

Jaś:

No to bardzo przepraszamy

 

Małgosia:

I wracamy już do mamy!

 

Jaś:

Tato nas na pewno zgani.

Tak nam przykro, proszę pani!

 

Czarownica:

Powiem wam na pożegnanie,

Żeście dzielni niesłychanie.

Za to każde z was dostanie

Po pudełku czekoladek,

A dla mamy, na wypadek,

Gdyby bardzo się gniewała,

Będzie ciastek torba cała.

Może Jaś by sam je dobrał...

 

Małgosia:

Pani dla nas taka dobra!

 

Czarownica:

Moja dobroć was zachwyca?

Przecież jestem czarownica.

Ale o tym - sza - nikomu!

Teraz lećcie już do domu.

 

Jaś:

Do widzenie!

 

Czarownica:

Bądzcie zdrowi.

Tędy, prostu ku domowi!

 

Jaś i Małgosia:

Tak się kończy nasza bajka.

Trala-lala!

Trala-la!

Stara bajka-samograjka.

Trala-lala!

Trala-la!

Bajka nazywa się

Jaś i Małgosia.

Tu już urywa się

Jaś i Małgosia.

Co z bajką łaczy się,

To dobrze kończy się.

Trala-lala,

Trala-lala,

Trala-lala,

Trala-la!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Jasne jak słońce

 

Gdy pełzną dwa zaskrońce,

Z nich każdy ogon ma.

To jasne jest jak słońce

I jak dwa razy dwa.

 

Gdy wierzgnąć kogoś koń chce,

W tył wierzga, a nie w przód.

To jasne jest jak słońce,

To proste jest jak drut.

 

Kij zawsze ma dwa końce,

A sroka nogi dwie,

To jasne jest jak słońce

I każdy o tym wie.

 

Gdy grać na trąbie słóń chce,

Nie potrzebuje nut,

To jasne jest jak słońce,

To proste jest jak drut.

 

Lecz co dzień, zanim zasnę,

Zamyślam się przed snem:

Choć słońce takie jasne,

Cóż ja o słońcu wiem?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Jeż

 

Idzie jeż, idzie jeż,

Może ciebie pokłuć też!

 

Pyta wróbel: "Panie jeżu,

Co to pan ma na kołnierzu?"

 

"Mam ja igły, ostre igły,

Bo mnie wróble nie ostrzygły!"

 

Idzie jeż, idzie jeż,

Może ciebie pokłuć też!

 

Zoczył jeża młody szczygieł:

"Po co panu tyle igieł?"

 

"Mam ja igły, ostre igły,

Żeby kłuć niegrzeczne szczygły!"

 

Sroka też ma kłopot świeży:

"Po co pan się tak najeżył?"

 

"Mam ja igły, ostre igły,

Będę z igieł robił widły!"

 

Wzięła sroka nogi za pas:

"Tyle wideł! Taki zapas!"

 

W dziesięć chwil już była na wsi:

"Ludzie moi najłaskawsi,

 

Otwierajcie drzwi sosnowe,

Dostaniecie widły nowe!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Jeż, który zaspał

 

Na czubku sosny rozsiadł się szczygieł

I tak wydziwiał: - O, ile igieł!

Jak dużo igieł! Cóż to za wygląd?

Szkoda, że nie ma tu moich szczygląt,

Uśmiałyby się do łez na pewno

Widząc igłami pokryte drewno.

 

Odrzekła sosna: - Nie dotkniesz nas tym.

Sosna jest przecież drzewem iglastym;

Każde iglaste drzewo ma igły,

A to dla szczygłów twór niedościgły.

 

Część tej rozmowy podsłuchał jeż,

Pomyślał sobie: "Mam igły też,

Innymi słowy, jestem iglasty."

Podreptał szybko przez mchy i chwasty

Wołając: - Patrzcie, igły mi rosną,

Nie chcę być jeżem, stanę się sosną!

Już wiem, co zrobię: pobiegnę w puszczę

I tam korzenie w ziemię zapuszczę.

 

Niebawem w lesie zaczął ryć norę

W głąb gdzie sięgają korzenie spore,

Lecz gdy się zarył po czubek głowy,

Ziewnął i zapadł w swój sen zimowy.

 

Spał, aż się wreszcie zbudził na wiosnę.

Pomyślał: "Pewno wysoko rosnę..."

Wyszedł odetchnąć powietrzem świeżym.

A szczygieł szydzi: - Furt jesteś jeżem,

Jeżem - nie sosną! Zaspałeś trochę...

Jeśli chcesz piąć się, to nie bądˇ śpiochem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kaczka-Dziwaczka

 

Nad rzeczką opodal krzaczka

Mieszkała kaczka-dziwaczka,

Lecz zamiast trzymać się rzeczki

Robiła piesze wycieczki.

 

Raz poszła więc do fryzjera:

"Poproszę o kilo sera!"

 

Tuż obok była apteka:

"Poproszę mleka pięć deka."

 

Z apteki poszła do praczki

Kupować pocztowe znaczki.

 

Gryzły się kaczki okropnie:

"A niech tę kaczkę gęś kopnie!"

 

Znosiła jaja na twardo

I miała czubek z kokardą,

A przy tym, na przekór kaczkom,

Czesała się wykałaczką.

 

Kupiła raz maczku paczkę,

By pisać list drobnym maczkiem.

Zjadając tasiemkę starą

Mówiła, że to makaron,

A gdy połknęła dwa złote,

Mówiła, że odda potem.

 

Martwiły się inne kaczki:

"Co będzie z takiej dziwaczki?"

 

Aż wreszcie znalazł się kupiec:

"Na obiad można ją upiec!"

 

Pan kucharz kaczkę starannie

Piekł, jak należy, w brytfannie,

 

Lecz zdębiał obiad podając,

Bo z kaczki zrobił się zając,

W dodatku cały w buraczkach.

Taka to była dziwaczka!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kaczki

 

Po podwórku chodzą kaczki,

Wszystkie bose nieboraczki,

A w dodatku nieodziane,

To są rzeczy niesłychane!

 

Choć serdaczek, choć kubraczek

Mógłby znaleˇć się dla kaczek,

A na nogi - jakieś kapce,

A na głowy choć po czapce,

 

Bo to zima akurat,

Chwycił mróz i śnieg już spadł.

 

Poszły kaczki do krawcowej:

"Chcemy mieć kubraczki nowe,

Zimno wszystkim nam szalenie,

Pani przyjmie zamówienie.

Lecz uwzględnić pani raczy,

Że to ma być fason kaczy.

Tu zakładka, a tu szlaczek,

To jest coś w sam raz dla kaczek,

 

Krój warszawski, bąddź co bądź,

Zechce pani miarę zdjąć."

 

Potem kaczki na Królewskiej

Odszukały zakład szewski

I już pierwsza kaczka kwacze:

"Pan nam zrobi kapce kacze,

 

Takie małe, zgrabne kapce,

By na małej kaczej łapce

Należycie się trzymały

I na sprzączki zapinały."

 

Odrzekł szewc, bo nie był leń:

"Zrobię kapce w jeden dzień."

 

Już nazajutrz poszły kaczki

Do krawcowej po kubraczki

I po kapce na Królewską,

Ale wpadły w pasję szewską:

 

Szewc zażądał pięć tysięcy,

A krawcowa jeszcze więcej.

"Bez pieniędzy, drogie panie,

Dzisiaj nic się nie dostanie.

 

Zapytajcie zręsztą dam,

One to potwierdzą wam."

 

Kaczki kwaczą i tłumaczą:

"Pieniądz nie jest rzeczą kaczą,

Żadna z nas się nie bogaci,

Nam za jajka nikt nie płaci."

 

Ale na to szewc z krawcową

Powtórzyli słowo w słowo

To co przedtem: "Drogie panie,

Darmo nic się nie dostanie."

 

Z tej przyczyny kaczy ród

Jest ubrany tak jak wprzód,

A tu zima akurat,

Chwycił mróz i śnieg już spadł.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kanato

 

W pociągu ścisk, w pociągu tłok,

Już się zakończył szkolny rok

I na wakacje jedzie dziatwa,

Lecz z wakacjami rzecz niełatwa,

Bo ten pojechać chce nad morze,

A ów nad morzem być nie może;

Ten chciałby w góry po raz wtóry,

Ale mu właśnie szkodzą góry.

Są jeszcze pola, zieleń lasu,

Jeziora, rzeki... Nie trać czasu!

W końcu znalazłeś się w przedziale,

Lokomotywa już ospale

Wypuszcza dyn, ruszają tłoki

I jedziesz, jedziesz w świat szeroki!

 

"Gdzie są walizki? Jednej brak!"

"A ta nie nasza?" "Ależ tak!"

"Czyja to teczka? Pan troszeczkę

Zechce posunąć swoją teczkę."

"Gdzie nasze miejsca? Wprost nie sposób!

W jednym przedziale tyle osób..."

"Przepraszam, tutaj pan ten siedział..."

"Józefie, chodż, to inny przedział..."

"Mamusiu, pić!" "Tam była woda,

Przepraszam, może pan mi poda..."

"Otworzyć okna? Ja otworzę..."

"Tu jeszcze dziecko usiąść może..."

"Gdzie klucze? Czyś ty nie brał kluczy?..."

A pociąg sapie, dudni, huczy,

A pociąg pędzi, pędzi w świat.

Nareszcie każy jakoś siadł,

Więc przede wszystkim czworo dzieci:

Helenka, Ryś i Henio trzeci,

A czwatry Jurek, brat przyrodni.

"Czy nie jesteście jeszcze głodni?"

"A co dziś mamy do jedzenia?"

"Bułeczki z szynką są dla Henia,

A dla was jajka i kotlety."

Tu ojciec wyjrzał zza gazety,

Inni się także poruszyli,

Wyjęli żywność i po chwili

Podróżni, jakby od niechcenia,

Wzięli się wszyscy do jedzenia.

 

Kołysze kół miarowy stuk,

I wkrótce sen podróżnych zmógł.

A gdy znużeni ludzie zasną,

Nie czują tego, że jest ciasno,

Nie słyszą krzyków konduktora,

A tu wysiadać właśnie pora.

Zerwał się ojciec, zbudził matkę,

A matka dzieci swych gromadkę,

Przed okno wyrzucają bagaż.

"Dlaczego, Heniu, nie pomagasz?"

"Helenko, szukaj kapelusza!"

"Chodź, Jurku, pociąg zaraz rusza!"

"Pilnujcie Rysia! Koc zabierzcie!"

"Gdzie Henio? Prędzej! No, nareszcie!..."

 

A więc wakacje! Piękny czas!

W oddali widać siny las,

Gdzie pełno jagód i poziomek,

A w słońcu stoi mały domek.

Tu państwo Solscy po raz trzeci

Spędzają lato z czworgiem dzieci.

Pan Solski, jeżdżąc raz po kraju,

Ten domek spostrzegł i wynajął,

Bo tu co rok odpocząć może,

Bo tutaj z okna widać morze,

Jego przypływy i odpływy.

Dla dzieci tu jest raj prawdziwy!

Przy drodze sklep i młyn nad rzeką,

I wieś rybacka niedaleko.

 

Tu pani Solaska ma swój sad,

I sadzi w nim od paru lat

Gatunek drzew nie spotykany.

Inżynier Solski kreśli plany,

Rysuje szkice, mierzy, liczy,

Bo jest warszawskim budowniczym

I - jak to często u nas bywa -

Przy pracy właśnie odpoczywa.

A dzieci? Dzieci ledwo wstaną,

Już biegną drogą dobrze znaną

Do lasu, w groźne, ciemne gąszcze,

Gdzie brzęczą muchy i chrabąszcze

I dokąd poprzez mur zarośli

Nie mogą dostać się dorośli.

 

Tam w gęstwinie drzew panuje mrok,

Tam, gdzie postawić tylko krok,

Przeróżne dziwy widać z bliska:

Można więc podejść do mrowiska,

Można podpatrzeć, jak z pagórka

W dół ześlizguje się jaszczurka,

A obok tuż wiewiórka zwinnie

Wbiega po pniu, jak kot po rynnie

Śpi jeż zaszyty w liście suche,

Zły pająk czai się na muchę,

Tu dzięcioł puka w korę buka,

Gdzie indziej znależć można żuka,

A tam kukułka znowu kuka,

Lecz jej nie wierzcie, bo oszuka.

 

Gdy się zapuścić głębiej w las,

Jest miejsce, dokąd żaden z was,

Chociaż się uczył geografii,

Na pewno dotrzeć nie potrafi.

A szkoda, bo tam jest polana

Przez starszych dotąd nie zbadana,

Jest wielka dziupla w starym dębie,

A od niej, gdy się spuścić głębiej,

Prowadzą długie korytarze

Do wydm piaszczystych i na plażę.

Tak twierdzi Henio. Lecz nikt nie wie,

Co jest naprawdę w starym drzewie.

Pod wodzą Henia na polanie

Rozbili obóz swój "Indianie."

Wódz się nazywa Dzielny Żuk,

Za wodzem Jurek nosi łuk

I ma na imię Orzeł Płowy,

Helenka zwie się Skrzydło Sowy,

A Ryś, choć jeszcze bardzo mały,

Otrzymał imię Krwawej Strzały.

gdy raz na obiad była kura,

Henio pozbierał kurze pióra

I umocował je na głowie,

Jak wykle robią to wodzowie.

Jeszcze wynalazł wśród zabawek

Coś, co udaje tomahawek,

I dziś wymaga od rodzeństwa

Czci i ślepego posłuszeństwa.

 

Wódz ma dopiero dziesięć lat,

A jednak idąc w ojca ślad

Buduje miasto na polanie,

By mogli mieszkać w nim "Indianie."

Obmyślił wszystko należycie

I wyrysował plan w zeszycie,

Potem przez kilka dni wytrwale

Wymierzał teren, wbijał pale,

Oznaczał sznurkiem ogrodzenia

I napisami na kamieniach

Zaznaczał place i ulice.

Do pnie przywiązał zaś tablicę

Z napisem: MIASTO INDIAN POLSKICH

WZNIESIONE PRZEZ RODZEŃSTWO SOLSKICH.

 

Poprzez polanę strumyk biegł,

Wódz nad strumykiem stojąc rzekł:

"Popatrzcie, oto nasza rzeka!

Tutaj nas wielka praca czeka,

Bo choć ta rzeka niejest długa,

Musi na rzece być żegluga.

Jeśli mi cały szczep pomoże,

Stąd wypłyniemy aż na morze.

Ja stanę sam na czele floty!

Niech ojciec da nam ze sto złotych,

A wnet popłynie łódź indiańska

Aż do Szczecina, aż do Gdańska

I przemierzymy wszystkie morza

Tak, jak to czyni ŤDar Pomorzať."

 

I mówił dalej Dzielny Żuk:

"Tutaj położyć trzeba bruk,

Bo tutaj będzie Plac Zwycięstwa.

Na lewo, tam gdzie krzaków gęstwa,

Będzie nasz rejon przemysłowy...

Innymi słowy, Orzeł Płowy

Narzędzia swoje tu przyniesie,

I urządzimy warsztat w lesie.

Bardziej na zachód, przy tym dębie

Będzie coś niby jak Zagłębie,

Czyli kopalnie oraz huty.

Będziemy kopać tam dopóty,

Dopóki kopać nam wypadnie,

By zbadać, co jest w dziupli na dni.

Na wzgórzu, na północo-wschód,

Gdzie położyłem wczoraj drut,

Wybudujemy radiostację,

Bo chyba mi przyznacie rację,

Że wódz bez radia nic nie znaczy,

I że nie może być inaczej."

 

"Ma słuszność! - krzyknął Orzeł Płowy -

Radio być musi. Nie ma mowy!

Dasz oszczędności swe, Helenko!"

"Nie dam..." - Helenka rzekła cienko.

Wódz słuchał groźny i surowy:

"Nie dasz, to skalp ci zedrę z głowy!"

Helenka aż pobladła z trwogi:

"Już dam, lecz nie bądź taki srogi."

 

I mówił dalej Dzielny Żuk:

"Tam na południu, gdzie ten buk,

Stanie Muzeum Narodowe.

Mamy pocztówki kolorowe,

Muszelki, znaczki, fotografie...

Już ja urządzić to potrafię.

Tam, gdzie deska leży, z czasem

Wybudujemy własną trasę

Na wzór W-Z, co jest w Warszawie,

I to by było wszystko prawie."

"A port gdzie? - spytał Orzeł Płowy. -

O tym nie było dotąd mowy!"

Rzekł Dzielny Żuk: "Nie będę przeczył,

Port... zbudujemy! Wielkie rzeczy..."

"I ja mam także jedną myśl! -

Zawołał nagle mały Ryś. -

Musimy zoo mieć tak samo,

Bo dokąd będę chodził z mamą?"

 

Krzyknęli wszyscy: "Racja! Zgoda!"

I Dzielny Żuk z powagą dodał:

"Tak, zoo będzie tam, na lewo,

Gdzie leży to złamane drzewo.

Z palików zrobi się sztachety,

Tylko nam zwierząt brak, niestety!"

"Jest kret! To nasza zdobycz świeża."

"Ja obiecuję przynieść jeża!"

"A Jurek?" "Ja - zawołał Jurek -

Nałapię żabek i jaszczurek!"

 

Już lato w pełni. W znojny dzień

Choć człowiek nawet nie jest leń,

Od pracy stroni. Słońce praży,

Więc państwo Solscy są na plaży,

A razem z nimi dzieci czworo.

Morze jest ciche jak jezioro

I taka dzisiaj ciepła woda,

Że z wody wyjść po prostu szkoda.

Pan Solski Henia uczy pływać,

Helenka woli odpoczywać,

Ryś zbiera muszle, a w oddali

Łódka kołysze się na fali.

 

To Jurek z matką. I cóż więcej?

Szczęśliwy, piękny wiek dziecięcy!

Na obiad wreszcie przyszedł czas.

"Idziemy już, wołają nas!

Czy towarzystwo jest gotowe?

Rysiu, weź majtki kąpielowe!

Chodźcie, pójdziemy koło młyna."

Szybko zebrała się rodzina -

Mają do domu niedaleko -

Oto już sklep i młyn nad rzeką,

Uśmiecha się uprzejmie młynarz...

Czy młyn ten sobie przypominasz?

Helenka z matką idą pierwsze,

Henio ugania się za świerszczem,

A Jurek wszystkim figle płata...

Wesołe dni, szczęśliwe lata!

 

Ze smakiem każdy obiad zjadł,

I można znowu ruszyć w świat,

Więc niecierpliwiąc się ogromnie

Zawołał wódz: "Indianie, do mnie!"

I po kolana brodząc w chwastach

Do indiańskiego poszli miasta.

Wychodząc, Henio po kryjomu

Mała siekierkę zabrał z domu

I rzekł, gdy przyszli na polanę:

"Będziemy rąbać dąb na zmianę!

Ja pierwszy zacznę, drzewo zgnębię,

Bo muszę wiedzieć, co jest w dębie,

I co się wewnątrz dziupli dzieje.

Sił nam wystarczy, mam nadzieję!"

 

Gdy wódz uderzył pierwszy raz,

Żałosnym echem rozbrzmiał las.

Kiedy uderzył po raz drugi,

Rozległ się w lesie lament długi.

Kiedy uderzył po raz trzeci,

Trzasnęła kore - patrzą dzieci -

Powstała w dębie mała dziurka,

Z dziurki wychyla się jaszczurka,

Lecz nie zwyczajna, wiedzcie o tym!

Na niej czapraczek szyty złotem,

Nóżki w trzewiczkach z miękkiej skórki,

I łuska nie jak u jaszczurki,

Jeno ze srebra, co się mieniąc,

Brzęczy jak mały srebrny pieniądz.

 

Tym razem Dzielny Żuk się zląkł,

Siekiera mu wypadła z rąk,

Patrzy i oczom swym nie wierzy.

Na jego miejscu, bądźmy szczerzy,

My byśmy także się zdziwili.

Wódz opanował się po chwili,

Skinął na "Indian" i rzekł szeptem:

"Nie przewidziałem tego przedtem,

Że w dziupli będzie właśnie ona.

Popatrzcie, jaka wystraszona,

Trzeba ją złapać, nim ochłonie."

I... delikatnie wziął ją w dłonie.

Jaszczurka drżała z przerażenia,

Patrząc nieufnie w oczy Henia.

 

I nagle rozległ się jej głos:

"Żałosny los, nieszczęsny los...

Żyłam sto lat w stuletnim dębie,

A jednak dotąd nikt w obrębie

Mojego dępu nie przebywał

I snu mojego nie przerywał."

Dzieci słuchały tej przemowy

Z zapartym tchem. Już zmierzch lipcowy

Pogłębiał mroczne cienie lasu.

Jurek się zbliżył bez hałasu

I nad jaszczurką schylił głowę,

By lepiej słyszeć jej przemowę,

Ona zaś rzekła tak to Jurka:

 

"Jestem jaszczurka Srebrna Chmurka...

Pod ziemią srebrny pałac mam

I tajemnice wszelkie znam.

Jeśli mnie z rąk swych wypuścicie,

Odwdzięczę się wam należycie

I spełnię wszystko na żądanie.

Czego pragniecie, to się stanie!"

 

Dzieci słychały tej przemowy

Z zapartym tchem. Już zmierzch lipcowy

Pogłębił mroczne cienie lasu,

Więc Henio rzekł: "Nie traćmy czasu,

Musimy w domu być na siódmą,

A przecież wybrać nie jest trudno.

Chcemy jednego: na polanie

Prawdziwe miasto niechaj stanie!"

 

Po wysłuchaniu jego słów

Jaszczurka cicho rzekła znów:

"Jak zażądaliście, tak będzie,

Lecz miejcie jeszcze to na względzie,

Że nim się stanie czar tak rzadki,

Musicie zgadnąć dwie zagadki.

Więc pierwsza: "Mieszka, gdzie się zdarzy,

I choć jest zimna, jednak parzy."

Ten się namyślał, ów zgadywał,

Gdy naraz krzyknął Ryś: "Pokrzywa!"

"Następna: Mieszka śród dąbrowy

I ma kapelusz zamiast głowy!

No, co? Czy z was odgadnie które?"

"Grzyb!" - zawołały dzieci chórem.

 

Jaszczurka, brzęcząc srebrem łusk,

Szepnęła: "Sprawny macie mózg,

Nic nie poradzę! Odgadliście!

Dotrzymam słowa, oczywiście,

Bo nie dotrzymać go nie mogę,

Ale wam muszę dać przestrogę:

Skoro na wasze zawołanie

Prawdziwe miasto tutaj stanie,

Jednego strzeżcie się wyrazu,

Bo utracicie je od razu.

Wyraz, co grozi mu zatratą -

Zapamiętajcie - brzmi: KANATO.

Miasto przepadnie, gdy ktoś powie:

KANATO. Taka moc w tym słowie!"

 

Rzekła i znikła. Czarny mrok

Ogarnął las, przesłonił wzrok.

Myślały dzieci, że oślepły,

Ale po chwili promień ciepły

Oświetlił drzewa i polanę,

A na niej... miasto murowane.

 

I znowu słońce jasno świeci,

Po mieście spacerują dzieci,

Jadą tramwaje: "trójka", "czwórka",

W basenie pluszcze się jaszczurka,

W domach są kina, sklepy, szkoły,

Wśród ulic krąży tłum wesoły,

A środkiem mista płynie rzeka

I widać duży port z daleka...

 

Na przodzie pędził Dzielny Żuk,

A za nim tuż trzy pary nóg.

Do domu z krzykiem wpadły dzieci:

"Prędzeej, niech ojciec z nami leci...

Jest nowe miasto!... Mama wstanie!...

W lesie... Prawdziwe... Na polanie...

Srebrna jaszczurka... Prędzej, mamo!"

Każde powiedzieć chce to samo,

Bezładnie krzyczą w podnieceniu,

Aż wreszcie rzekł pan Solski: "Heniu,

Już niecierpliwić się zaczyman,

O co wam chodzi? Powiedz ty nam!"

Henio wziął oddech i co wiedział,

Rodzicom wiernie opowiedział.

 

Ojciec roześmiał się: "No tak,

Jeszcze nam tego tylko brak,

Żeby dzieciaki w lesie spały.

Sen rzeczywiście był wspaniały!"

Tu Henio podbiegł i na nowo

Jął przekonywać: "Daję słowo,

Kiedym powiedział: Na polanie

Prawdziwe miasto niechaj stanie,

Odrzekła mi jaszczurka na to...

Jaszczur-ka-na-to... - zbladł - KANATO...

Słowo KANATO wymówiłem...

Co ja zrobiłem!... Co zrobiłem!"

Jurek się zerwał: "Mamo! Tato!

Wszystko przepadło przez... KANATO!"

Podniósł się zamęt, lament, płacz...

Ryś rzekł z wyrzutem: "Heniu, patrz,

Taki wódz z ciebie... Po coś gadał?"

Helenka w kącie stała blada,

A Dzielny Żuk opuścił głowę

I łzy połykał. Jednym słowem,

Ogólny smutek był tak duży,

Że już pan Solski nie mógł dłużej

Patrzeć na twarze zapłakane.

Rzekł tedy: "Chodźmy na polanę!

Jeżeli miasto, drodzy moi,

Stało, to na pewno stoi,

Może więc będzie po zmartwieniu?

Chodźmy! Helenko, Jurku, Heniu!"

 

Aczklwiek dzień pomału gasł,

Odgłosem gwaru rozbrzmiał las.

Szli wszystcy naprzód szybkim krokiem

Przez chwasty gęste i wysokie,

Między krzakami berberysu,

A gdy poznali już z zarysu

Stojące w cieniu drzew mrowisko,

Powiedział Ryś: "Jesteśmy blisko!"

Dokoła w lesie było głucho,

Dzięcioł zapukał w korę suchą,

Kukułka siedząc gdzieś na buku

Odpowiedziała: "Ku-ku, ku-ku..."

I wiatr wśród liści zaszeleścił

Jak w tajemniczej opowieści.

Jeszcze dwa krzaki... Jeszcze krzak...

Niestety! Stało się! No tak!...

Polana... Ani śladu miasta,

Po lewej stronie dąb wyrasta,

W tym dębie stara dziupla milczy,

Opodal krzew jagody wilczej,

Wysoko szumią drzew wierzchołki,

A dole sterczą wbite kołki,

Przez Henia sznurkiem połączone.

Popatrzał Dzielny Żuk w tę stronę

I rzekł posępnie: "Miasta nie ma!"

Przez chwilę trwała scena niema,

Wreszcie pan Solski przerwał ciszę...

Mam pisać dalej? A więc piszę!

Pan Solski tak do dzieci rzekł:

"Słuchajcie, jest dwudziesty wiek,

W dwudziestym wieku świat nasz stary

Nie wierzy w dziwy ani w czary,

I owo miasto najwyraźniej

Powstało w waszej wyobraźni.

Tu nic nie było na tej trawie.

Zresztą... widzieliście w Warszawie,

Że odbudowa czy budowa,

To nie są czarodziejskie słowa,

To nie są cuda ani dziwy,

Ale człowieka trud prawdziwy.

Praca! Wytrwała i planowa -

Na tym opiera się budowa.

Aby osiedle nowe wznieść,

Moc działań trzeba z sobą spleść.

Pomyśleć tylko: chcesz budować,

To wpierw żelazne belki sprowadź.

Do tego jest niezbędna huta,

Gdzie taka belka jest wykuta.

Huta bez maszyn nic nie zdziała,

Więc znów robota jest niemała:

Czym wprawić w ruch motory liczne?

Zbuduj maszyny elektryczne!

Masz już maszyny wykończone,

Trzba je przywieźć. Czym? Wagonem!

Lecz żeby wagon wiózł maszyny,

Położyć trzeba będzie szyny.

By ruszył motor - włączasz prąd,

Ale ten prąd otrzymasz skąd?

Musisz zbudować elektrowinię,

Lecz zastanawiasz się ponownie,

Jak uruchomić tę potęgę?

Do tego jest konieczny węgiel!

 

I znowu myślisz, naturalnie,

O tym, że musisz mieć kopalnię.

Lecz łańcuch tu się nie urywa,

Bo węgiel człowiek wydobywa,

Człowieka zaś wyżywić trzeba,

Więc musisz mu dostarczyć chleba.

I znów potrzebne są wagony,

By wieźć do miasta wiejskie plony..."

 

Zdziwiony wielce szumiał las,

Bo słyszał o tym pierwszy raz.

Dąb się zamyślił: "Rzecz zawiła,

By drzewo ściąć - potrzebna piła,

Piły wyrabia się ze stali,

Stal daje huta, i tak dalej...

Jak liczne ręce się złożyły

Na fabrykę zwykłej piły!"

 

Dzieci słuchały zamyślone,

Bo zrozumiały także one,

Że nie jaszczurki, tylko luczie

Budują miasta w wielkim trudzie,

Budują, wznoszą według planu

I nic nie zmieni tego stanu.

 

Pan Solski przerwał, siadł na pniu

I rzekł po chwili: "Chodźcie tu,

Słuchajcie! Dzięki wam do głowy

Przyszedł mi pomysł całkiem nowy.

Mieliście rację! Na polanie

Prawdziwe miasto niechaj stanie!

Gdy tylko wrócę do Warszawy,

Zaraz się wezmę do tej sprawy.

Pomówię o tym w mej centrali,

Tam pomoc dla was się ustali,

W ten sposób już w niedługim czasie

Zbudować Miasto Dzieci da się.

Marzeniu więc się stanie zadość!

Pomyślcie, jaka będzie radość!...

Marzenia wasze wcielać w czyn,

To będzie woda na nasz młyn!

Zrobimy tutaj wszystko sami,

Wy, oczywiście, a my z wami.

W tym roku teren wyrównamy,

Kilofy są, łopaty mamy...

Poruszę też miejscową władzę,

I z kierownictwem się naradzę.

Przez zimę opracuję plany

Na przyszły sezon budowlany,

I fundamenty pod budowę

Już mogą być za rok gotowe.

I stanie miasto, jak się patrzy,

Już za dwa lata albo za trzy."

 

Wypieków dostał Dzielny Żuk,

Zdarł z głowy pióra, kopnął łuk

I ojcu rzucił się na szyję

Wołając: "Ojciec nasz niech żyje!"

Ogarnął wszystkich taki zapał,

Że nawet Ryś na pień się wdrapał

I krzyczał, choć go dusił kaszel:

"A jak nazwiemy miasto nasze?"

Pan Solski dłonią potarł czoło,

Uśmiechnął się i rzekł wesoło:

"Można je nazwać, dajmy na to...

Jaki to wyraz był? Kanato?

Niech się KANATO nazwą stanie

Osiedla dzieci na polanie!

 

KANATO! - skacząc wołał Ryś.

KANATO! - a to świetna myśl!

KANATO! - powtórzyło echo.

Dzieci z radością i uciechą

Taniec zwycięstwa odtańczyły

Krzycząc KANATO z całej siły.

 

Na tym skończyła się narada,

Bo coraz gęstszy mrok zapadał.

 

Gdy stanie miasto, jak się patrzy,

Już za dwa lata, albo za trzy,

Pewno zaprosi mnie KANATO,

Żebym wśród dzieci spędził lato.

Co tam zobaczę i usłyszę,

To w nowej książce wam opiszę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kapce

 

Babka ma dziurawe buty,

A tu idzie mroźny luty -

Trzeba kupić babce

Kapce.

 

Zgromadziła się rodzina,

Córka, syn i córka syna:

Gdzie tu kupić babce.

Kapce?

 

Rozważali, rozmyślali,

Nie wie nikt, co robić dalej.

Za co kupić babce

Kapce?

 

Napisali do kuzyna,

Żeby kuzyn ze Szczecina

Szybko przysłał babce

Kapce.

 

Kuzyn skąpy był z zasady,

Nie odpisał. Nie ma rady,

Trzeba kupić babce

Kapce.

 

To dopiero są kłopoty!

Uzbierali dziesięć złotych -

Jak tu kupić babce

Kapce?

 

Rozmyślali, a czas płynął,

Minął luty, marzec minął,

Czas już kupić babce

Kapce.

 

Już pieniądze mieli na to,

A tymczasem przyszło lato,

Na co w lecie babce,

Kapce.

 

Niepotrzebne kapce w lecie.

Za to teraz wszyscy wiece,

Jak kupwać babce

Kapce.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Katar

 

Spotkał katar Katarzynę -

A - psik!

Katarzyna pod pierzynę -

A - psik!

 

Sprowadzono wnet doktora -

A - psik!

Pani jest na katar chora -

A - psik!

 

Terpentyną grzbiet jej natarł -

A - psik!

A po chwili sam miał katar -

A - psik!

 

Poszedł doktor do rejenta -

A - psik!

A to właśnie były święta -

A - psik!

 

Stoi flaków pełna micha -

A - psik!

A już rejent w michę kicha -

A - psik!

 

Od rejenta poszło dalej -

A - psik!

Bo się goście pokichali -

A - psik!

 

Od tych gości ich znów goście -

A - psik!

Że dudniło jak na moście -

A - psik!

 

Przed godziną jedenastą -

A - psik!

Już kichało całe miasto -

A - psik!

 

Aż zabrakło terpentyny -

A - psik!

Z winy jednej Katarzyny -

A - psik!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kijanki

 

Wystroiły się kijanki

W sukieneczki z wodnej pianki.

 

Podziwiały je szczupaki:

Proszę państwa, kto to taki?

 

Nie kijanki, lecz panienki,

Takie strojne ich sukienki!

 

Nie bywało takich jeszcze -

Zachwycone rzekły leszcze.

 

Moda piękna i na czasie -

Odezwały się karasie.

 

Tak pochlebne słysząc wzmianki

Napuszyły się kijanki.

 

Rzekła jedna: Szczupak zna się,

Również znają się karasie,

 

A na przykład głupie żaby

Za nic mają te powaby.

 

Druga rzekła: Moja miła,

Ja bym zaraz się zabiła,

 

Gdybym była taką żabą.

Nie mów! Robi mi się słabo,

 

Gdy pomyślę o tym tylko,

Już wolałabym być kilką,

 

Szprotką, flądrą w galarecie,

Ale żabą? Za nic w świecie.

 

Tak ze sobą rozmawiały,

A tu dzień upłynął cały

 

Chciały zacząć od początku,

Lecz coś było nie w porządku,

 

Bo spostrzegły nagle nocą,

Że nie mówią, lecz rechocą.

 

I ujrzały w brzasku ranka,

Że kijanka - nie kijanka,

 

Tylko żaba, co rada by

Iść czym prędzej między żaby.

 

Otóż macie prawdę mądrą:

Flądra zawsze będzie flądrą,

 

Szprotka szprotką, kilka kilką,

A kijanka - żabą tylko.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kłamczucha

 

- Proszę pana, proszę pana,

Zaszła u nas wielka zmiana:

Moja starsza siostra Bronka

Zamieniła się w skowronka,

Siedzi cały dzień na buku

I powtwrza "Kuku, kuku!"

 

- Pomyśl tylko, co ty pleciesz!

To zwyczajne kłamstwo przecież.

 

- Proszę pana, proszę pana,

Rzecz się stała niesłychana:

Zamiast deszczu, u sąsiada

Dziś padała oranżada,

I w dodatku całkiem sucha.

 

- Fe, nieładnie! Fe, kłamczucha!

 

- To nie wszystko, proszę pana!

U stryjenki wczoraj z rana

Abecadło z pieca spadło,

Całą pieczeń z rondla zjadło,

A tymczasem na obiedzie

Miał być lew i dwa niedzwiedzie.

 

- To dopiero jest kłamczucha!

Proszę pana niech pan słucha!

Po południu na zabawie

Utonęła kaczka w stawie.

Pan nie wierzy? Daję słowo!

Sprowadzono straż ogniową,

Przecedzono wodę sitem,

A co ryb złowiono przy tym!

 

- Fe, nieładnie! Któż tak kłamie?

Zaraz się poskarżę mamie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Klej

 

Idzie klej i po kolei

Napotkane rzeczy klei:

Stołki, szklanki, filiżanki,

Salaterki, wazy, dzbanki,

Talerzyki, flaszki, miski,

Garnki, wiadra i półmiski,

Nawet ławki, nawet szafki,

Nawet książki i zabawki.

Już posklejał kuchnię całą,

A tu ciągle mu za mało,

Wysmarował w pół godziny

Wszystkie kołdry i pierzyny,

Cały dom się klei, lepi,

A on chciałby jeszcze lepiej.

Naraz wzięła go ochota,

Co się rzadko komu zdarza,

Że przykleił psa do kota,

Kota zaś do kominiarza,

Zlepił z sobą dwie kumoszki,

Które miały jakieś sprawki,

Szyld przykleił do dorożki,

A burmistrza do sikawki.

W mieście straszne widowisko.

Z każdą chwilą coraz gorzej,

Już się wszystkim lepi wszystko

I odlepić się nie może.

Już nie idzie nikt aleją,

Posklejane lampy gasną

I powieki tak się kleją,

Że za chwilę wszyscy zasną.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kłótnia rzek

 

Jaki powód rzeki miały,

Że się nagle posprzeczały

I tak długo trwały w gniewie,

Tego nikt naprawdę nie wie.

Ponoć pierwsza rzekła Warta,

Że jest Noteć nic nie warta,

Warcie na to rzekła Odra,

Że jest głupia i niedobra.

 

Wtedy padły słowa Wieprza:

Sama też nie jesteś lepsza!

 

Wieprza znów skarciła Raba:

Oby cię wypiła żaba!

 

Na to się odezwie Nida:

Tobie samej też się przyda!

 

Biebrza na to rzecze grzecznie:

Mówisz, rzeko, niedorzecznie.

 

Jak nie skoczy San na Biebrzę:

Sama wciąż u Narwi żebrze,

A dla innych - niełaskawa!

 

San, a głupi! - rzekła Skawa.

 

I tak trwały kłótnie długie

Sanu z Sołą, Wieprza z Bugiem,

Ledwie coś tam powie która,

A już Nysa, a już Bzura,

A już Odra czy Barycza

Wszystkie wady jej wylicza.

To się tak sprzykrzyło Wiśle,

Że im rzekła po namyśle:

 

Drogie rzeki, biorąc ściśle,

Waszych słów naprawdę szkoda,

Przecież to jest wszystko woda.

Jednakowy los nas czeka,

W morze wpadnie każda rzeka.

 

Gdy tak rzekła mądra Wisła,

Cała zwada zaraz prysła.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kokoszka-Smakoszka

 

Szła z targu kokoszka-smakoszka,

Spotkała ją pewna kumoszka.

"Co widzę? Wątróbka, ozorek?

Ja do ust tych rzeczy nie biorę!"

 

Kura na to: "Kud-ku-dak,

A ja - owszem! A ja - tak!"

 

"No, co też paniusia powiada!

A taka, na przykład, rolada?

Toż nie ma w niej nic oprócz sadła,

Już ja bym rolady nie jadła!"

 

Kura na to: "Kud-ku-dak,

A ja - owszem! A ja - tak!"

 

"Lub weźmy, powiedzmy, makaron

Czy gulasz, czy rybę na szaro,

Czy jakieś tam flaki z olejem...

O, nie! Takich potraw ja nie jem!"

 

Kura na to: "Kud-ku-dak,

A ja - owszem! A ja - tak!"

 

"Są ludzie, paniusiu kochana,

Co jajka już jedzą od rana.

Nie dla mnie są takie rozkosze,

Bo jajek po prostu nie znoszę!"

 

Kura na to: "Kud-ku-dak,

A ja - owszem! A ja - tak!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Konik polny i boża krówka

 

Konik polny z bożą krówką

Poszli raz ku Kalatówkom.

 

Patrzą w górę - a tu góra

Cała szczytem tonie w chmurach.

 

Konik polny rzekł, pobladłszy:

"Popatrz, góra jak się patrzy!"

 

Boża krówka aż struchlała:

Idzie na nas góra cała!"

 

Co tu robić? Konik polny,

Do decyzji szybkich zdolny,

 

Rzecze: "Mam ja wyjście proste;

Trzeba jej dorównać wzrostem,

 

W walce z górą ten coś wskóra,

Kto się stanie sam jak góra!"

 

Szybko wzięli się do dzieła,

Boża krówka się nadęła,

 

Rosła, rosła i pęczniała,

Wkrótce miała metr bez mała.

 

Rósł też dzielnie jej towarzysz

I wciąż pytał: "Ile ważysz?"

 

Bo im przecież z każdą chwilą

Przybywało po pięć kilo.

 

Tak więc rośli, rośli, rośli,

Aż wyrośli znad zarośli,

 

Aż się stali, daję słowo,

Jedno koniem, drugie krową.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kopciuszek

 

Bardzo dawno, może przed wiekiem,

Przed dwoma wiekami czy trzema,

W pewnym królestwie dalekim,

Ktorego dzisiaj już nie ma

I na mapie go znaleźć nie można,

Mieszkała wdowa zamożna.

A taka była bogata,

Że sypiała na pięciu piernatach,

Otulała się w kołdry puchowe

I trzy jaśki wkładała pod głowę.

 

Miała trzy krowy, trzy kozy,

Trzy konie i trzy powozy,

A do tego dwie córki-brzydule,

Które kochała czule,

I pasierbicę-sierotę,

Której w domu najgorszą dawała robotę,

Taką, co to brudzi i smoli.

 

Dwie córki-brzydule do woli

Wylegują się w łóżku,

A Macocha sierotkę pogania:

 

Macocha:

Kopciuszku,

Bierz się do pracy ostro,

Śniadanie podaj siostrom

I rób tak, jak ci mówię:

Zmyj naczynia, wyczyść obuwie,

Napal w piecach i wymieć sadze,

A śpiesz się, ja ci radzę!

Nanoś mi drew ze dworu,

Garnki w kuchni wyszoruj

I posprzątaj, bo za ciebie nie sprzątnę,

A córeczki moje są wątłe,

Szkoda ich każdego paluszka.

Ruszaj się! To robota w sam raz dla kopciuszka!

 

Stąd poszło, że sierotkę przezwano Kopciuszkiem.

A ona ocierała tylko łzy fartuszkiem.

Szorowała, harowała,

I przy pracy cichutko tak sobie śpiewała:

 

Kopciuszek:

Hejże, płynie woda,

Woda płynie, hejże,

A ja jestem młoda,

To się w wodzie przejrzę!

 

Niech mi powie woda,

Czyja to uroda,

Czy odbija woda mnie,

Czy to jestem ja, czy nie?

 

Wezmę wody strużkę

Zmyję kurz i sadze,

Nie chcę być Kopciuszkiem,

Wody się poradzę.

 

Niech mi powie woda,

Czyja to uroda,

Czy odbija woda mnie,

Czy to jestem ja, czy nie?

 

A macocha z corkami siedziały w salonie,

Kremem nacierały dłonie,

Szlifowały paznokietki różowe

I taką prowadziły rozmowę:

 

Macocha:

Czemu moja córeczka jest w pąsach?

Czemu moja haneczka się dąsa?

 

Haneczka:

Bo lusterko się ze mnie natrząsa,

Nie pomogą koronki i tiule,

Gdy wydałaś, matko, na świat brzydulę

Piegowatą i zezowatą,

I nic nie poradzisz na to!

 

Macocha:

A ty czemuś, córeńko, taka krzywa?

Na czym ci, Kasieńko, zbywa?

 

Kasieńka:

Mam ja, matko, zgryzotę nieustanną,

Żem brzydka i zostanę starą panną.

Ja bym chętnie wszystkie lustra potłukła,

Bo wyglądam w nich po prostu jak kukła:

Nos perkaty, pod nosem puszek...

Nie chcę brzydsza być niż Kopciuszek!

 

Macocha:

To nieprawda, buziaczek masz słodki...

Dla mnie obie jesteście ślicznotki,

Porównać was można z kwiatuszkiem,

A nie z takim kocmołuchem - Kopciuszkiem!

Ja po prostu głowę tracę,

Wymyślam dla Kopciuszka coraz nowe prace,

Teraz jeszcze schowam mydło,

Niech wygląda jak straszydło!

W popiół nasypię grochu,

Niech go wybiera po trochu.

Gdy usmoli się ohydnie,

Wtedy już na pewno zbrzydnie!

 

Haneczka:

Gdybym wyładniała,

Wszystko bym oddała:

Sukienkę z koronek

I złoty pierścionek.

 

Haneczka i Kasieńka:

Oj, mamo, oj, mamo!

 

Macocha:

Ciągle w kółko to samo!

 

Haneczka i Kasieńka:

Lepiej już Kopciuszkiem zostać,

Byle mieć

Gładką płeć

I powabną postać.

 

Kasieńka:

Nie chcę być księżniczką,

Chcę mieć ładne liczko

I stopy, i ręce,

I nie chcę nic więcej.

 

Haneczka i Kasieńka:

Oj, mamo, oj, mamo!

 

Macocha:

Ciągle w kółko to samo!

 

Haneczka i Kasieńka:

Lepiej już Kopciuszkiem zostać,

Byle mieć

Gładką płeć

I powabną postać.

 

Macocha:

Czy słyszycie, Kasieńko, Haneczko,

Trąby grają gdzieś niedaleczko!

Może z lasu wracają myśliwi?

Hey, Kopciuszku! No, ruszaj się! Żywiej!

Otwórz okna! Nie tak! Jeszcze szerzej!

Może jadą na turniej rycerze?

Patrzcie! Widać już... Godła królewskie...

Na różowym tle lilie niebieskie.

Tak! To herold! No, dość smutnych minek!

Dość narzekań! Lecimy na rynek!

Przypudrujcie noski, córuchny,

A ty wracaj, Kopciuszku, do kuchni!

 

Haneczka:

Mamo, mamo, gdzie rękawiczki?

 

Kasieńka:

Mamo, wolnie, bo pogubię trzewiczki!

 

Macocha:

Ciszej! Posłuchajmy, co herold obwieszcza.

 

Herold:

Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan...

Król Jegomość kieruje orędzie:

Niech lub pozdrowiony będzie,

I niech każdy nadstawi ucha,

I niech każdy uważnie słucha.

Król Jegomość, wielce wzruszony,

Ogłasza na wszystkie strony,

Że, jak każe pradawny zwyczaj,

Szuka nadobnej żony dla syna-Królewicza,

Gdyż Królewicz jest tak rycerski,

Że porzucić chce stan kawalerski,

Obwieszczam więc wszystkim i wszędzie,

Że dnia pierwszego czerwca

W pałacu bal się odbędzie,

I Król z całego serca

Na królewskie komnaty swoje

Zaprasza wszystkie dziewoje.

A którą Królewicz wybierze,

Którą pokocha szczerze,

Której da pierścień i słowo,

Ta będzie przyszłą Królową.

 

Mieszczanin:

Niech żyje Król miłościwy,

Dobrotliwy i sprawiedliwy!

 

Mieszczanka:

Niech żyje Królewicz młody!

 

Lodziarz:

Lody sprzedaję, lody!

 

Sklepikarz:

Hej, do mnie, białogłowy!

Mam w sklepie towar nowy,

Wstążek wybór bogaty,

Atłasy i brokaty,

Wszystko paryskiej mody!

 

Lodziarz:

Lody sprzedaję, lody!

 

Mieszczanin:

Spieszcie się, piękne panny,

Agnieszki i Marianny,

Telimeny, Iwonki,

Klementyny, Agaty,

Bierzcie jedwab, koronki,

Sprawiajcie nowe szaty.

Ślicznotka czy brzydula

Pójdzie na bal do Króla!

 

Kasieńka:

Mamo, chcę być na balu!

 

Haneczka:

Chcę pójść w złocistym szalu!

 

Kasieńka:

Kup dla nas jedwab cienki!

 

Haneczka:

Spraw nam nowe sukienki!

 

Macocha:

Ech, wy, córeczki głupie!

Wszystko w mieście wykupię,

By wam dodać urody.

 

Lodziarz:

Lody sprzedaję, lody!

 

Macocha:

Kopciuszku, do roboty!

 

Haneczka:

Zawiń mi papiloty!

 

Macocha:

Kopciuszku, patrz, brudasie,

Jest plama na atłasie!

 

Kasieńka:

Przynieś moje pończoszki!

 

Haneczka:

Daj mi chusteczkę w groszki!

 

Kopciuszek:

Już niosę, daję, lecę...

 

Macocha:

Kopciuszku, zapal świecę!

Oj, ciężki los mój wdowi,

Cóż to za niedołęga!

Idź, powiedz stangretowi,

Niech już konie zaprzęga.

Pojedziemy karetą.

No. spiesz się, bo jak nie, to...

A szyby przetrzyj szmatką!

 

Kopciuszek:

Już lecę, pani matko!

 

Haneczka:

Mamo, jestem gotowa!

 

Macocha:

Jak cię ujrzy Królowa,

Chyba jej serce zmięknie,

Bo wyglądasz tak pięknie!

 

Kasieńka:

A ja? Co powiesz, mamo?

 

Macocha:

Ty wyglądasz tak samo.

Napatrzeć się nie mogę!

Królewicz się zakocha...

No, ale czas już w drogę!

 

Kopciuszek:

Pojechała Macocha,

Siostry się wystroiły...

A ja już nie mam siły,

Muszę wciąż jak kocmołuch

Wybierać groch z popiołu.

Smutny jest los Kopciuszka,

Czyż ja nie mam serduszka?

Słyszę jego pukanie...

 

Sąsiadka:

To ja pukam, kochanie,

Jestem waszą sąsiadką,

Lecz bywam tu bardzo rzadko,

Więc nie widziałaś mnie jeszcze.

Słuchaj, dziecko, pokrótce się streszczę:

Jestem stara, lecz byłam młoda,

I młodości mi twojej szkoda.

Nie masz matki, masz złą Macochę,

O tym wszystkim słyszałam trochę.

Chcę spełnić marzenia twoje,

Pożyczę ci moje stroje,

Złoty pierścień i złoty szal,

Pantofelki ze złotego atłasu...

Pojedziesz do Króla na bal.

Spiesz się, dziecko, i nie trać czasu.

Masz tu jeszcze mydełko pachnące,

Kto się umyje nim - jaśniejszy jest niż słońce.

Spiesz się, dziecko, będziesz czysta i gładka,

Nie zostanie śladu z Kopciuszka.

 

Kopciuszek:

Chyba śnię... Pani nie jest sąsiadka,

Pani pewno jest dobra wróżka?

 

Sąsiadka:

Wróżka musi być młoda, jeśli w ogóle wróżka bywa.

A ja jestem stara i siwa.

Zmyj szybko popiół i sadze

I rób wszystko tak, jak ci radzę.

Zasznuruję ci teraz staniczek...

Nie zapomnij też wziąć rękawiczek.

 

Kopciuszek:

Ach, jak pięknie, jak pięknie, mój Boże!

 

Sąsiadka:

Jeszcze pierścień na palec ci włożę,

Włosy upnę... poprawię sukienkę...

 

Kopciuszek:

To sen chyba...

 

Sąsiadka:

A szal weź na rękę.

Chodź... Pojedziesz moją karocą,

Lecz pamiętaj: wróć przed północą,

Ten warunek musisz spełnić dokładnie,

Bo inaczej wszystko przepadnie,

Wszystko pryśnie, a zostanie niewiele:

Brudne łachy i groch w popiele,

Więc powtarzam...

 

Kopciuszek:

Ach, nie ma po co!

Wiem, że wrócić mam przed północą.

Dzięki... dzięki... Jestem taka szczęśliwa...

 

Sąsiadka:

A pamiętaj, że wróżek nie bywa.

Idź już, dziecko, karoca czeka.

Ja popatrzę tylko z daleka.

 

Ochmistrz:

Jego Królewska Mość

Nadchodzi wraz z Królewiczem,

Każdy przybyły gość

Ma przejść przed ich obliczem.

Każda z młodych dziewoi

Ma skłonić się, jak przystoi.

Do której Któlewicz wyciągnie dłoń,

Niech ta dziewoja się zbliży doń

I niechaj w krótkim słowie

O sobie mu opowie.

Proszę więc wszystkie damy

Iść za mną... Zaczynamy...

 

Haneczka:

Spójrz mamo... Wchodzi po schodach

Jakaś Księżniczka młoda...

 

Głos męski:

Kto to? Co za uroda!

Jakie ma ręce, szyję...

 

Głos kobiecy:

Blask jaki od niej bije!

 

Głos męski:

Księżniczka czy królewna?

 

Głos kobiecy:

Królewna! Jestem pewna!

 

Kasieńka:

Mamo...

 

Macocha:

No co, Kasieńko?

 

Kasieńka:

Jak ona stąpa miękko.

Jak lekko... Daję słowo...

 

Głos męski:

Ciszej,

Bo nic nie słyszę!

 

Głos kobiecy:

Królewicz skinąl głową...

 

Głos męski:

Królewicz się uśmiechnął...

 

Głos kobiecy:

Królewicz patrzy wkoło...

 

Głos męski:

Królewicz zmarszczył czoło...

 

Głos kobiecy:

Ciszej,

Bo nic nie słyszę!

 

Głos męski:

Ochmistrz damy przedstawia,

Imię każdej wymawia...

 

Ochmistrz:

Panna Adela ze Srebrnego Strumyka,

Szlachcianka Fryderyka,

Panna Anna, córka Złotnika,

Panna Jola spod Mądralina,

Córka wdowy, panna Katarzyna,

Hrabianka Klementyna,

Panna Alina, córka Dworzanina,

Kasztelanka Helena,

Księżniczka Telimena,

Dwie panny Doroty:

Jedna - córka Starosty, druga - Dowódcy Floty.

A to... panna nieznana w mieście,

Która w skromności niewieściej

Nie zdradza i nie wymienia

Imienia ni pochodzenia.

 

Głos I:

Jaka piękna!

 

Głos II:

Przyjrzyjcie się jej włosom i oczom!

 

Głos III:

Panowie, tak nie można!

 

Głos IV:

Niech panie się nie tłoczą!

 

Przed tronem zrobił się zator,

Więc głos teraz ponownie zabierze Narrator.

Powiem wam, moi drodzy, do uszka,

Że w pannie bezimiennej poznałem Kopciuszka.

A królewicz się nagle zapłonił,

Z tronu powstał i dwornie się skłonił,

I wyciągnął do niej ręce swe obie

Prosząc, by mu coś więcej powiedziała o sobie.

Dziewczyna dumnie wzniosła czoło blade

I zamiast mówić, taką zaśpiewała balladę:

 

Ballada Kopciuszka:

Jechał Królewicz królewską drogą,

Spotkał na drodze pannę ubogą,

Był miesiąc maj,

Szumiał gaj...

 

Miała we włosach kwiatek niebieski,

Czy mnie poznajesz? Jam syn królewski.

Był miesiąc maj,

Szumiał gaj...

 

A jam sierota z biednego domu,

Taka się przecież nie zda nikomu.

Był miesiąc maj,

Szumiał gaj...

 

Rzecze Królewicz: Piękne masz liczko,

Ale nie przyszłaś na świat księżniczką.

Był miesiąc maj,

Szumiał gaj...

 

Więc cię za żonę pojąć nie mogę -

I każde w inną ruszyło drogę.

Był miesiąc maj,

Szumiał gaj...

 

Królewicz:

To nieprawda! Ballada kłamie!

Pozwól, że podam ci ramię.

Choćbyś była sierotą biedną,

Z tobą tańczyć chcę, z tobą jedną!

 

Głos męski:

Królewicz tańczy... To wprost nie do wiary...

Nie ma chyba wdzięczniejszej pary!

 

Głos kobiecy:

Wszyscy tańczyć przestali,

Oni dwoje zostali na sali.

 

Królewicz:

Jesteś piękna, i lekka, i zwiewna

Jak z bajki wyśniona Królewna...

 

Kopciuszek:

Królewiczu, to tylko złudzenie...

 

Królewicz:

Nie złudzenie, lecz olśnienie!

Już uczuć mych nie odmienię,

Za twe serce dziewczęce

Wszystko dam i poświęcę,

Ciebie mieć pragnę za żonę,

Na twe skronie włożę koronę.

 

Kopciuszek:

Królewiczu, to szczęście i zaszczyt,

Każda panna się na to połaszczy.

Ale ja muszę wracać do miasta,

Bo już północ bije... Dwunasta!

Nie mam chwili do stracenia.

Królewiczu, do widzenia,

Wypuść mą dłoń ze swej dłoni...

 

Królewicz:

Nie uciekaj! Zaczekaj! Dworzanie!

Zatrzymajcie ją! A kto ją dogoni,

Złoty pierścień ode mnie dostanie!

 

Głos I:

Prędzej... Prędzej...!

 

Głos II:

Rozsuńcie się, panie!

 

Głos III:

Lećmy tędy...

 

Głos IV:

Już zbiega po chodach...

 

Głos V:

Znikła...

 

Głos VI:

Nie ma jej...

 

Głos VII:

A to szkoda...

 

Ochmistrz:

Pantofelek zgubiła na schodach!

 

Głos I:

Pantofelek...

 

Głos II:

Zgubiła...

 

Głos III:

Zgubiła...

 

Ochmistrz:

To sprawa nader zawiła,

Bo Królewicz w rozpaczy się miota.

 

Głos I:

Pantofelek...

 

Głos II:

Pantofelek ze złota...

 

Głos:

Posłuchajmy, co herold obwieszcza!

 

Herold:

Do rycerzy, do szlachty, do mieszczan

Król Jegomość kieruje orędzie:

Straż Królewska poszukiwać ma wszędzie,

A gdy znajdzie się właściciekla

Złotego pantofelka,

W otoczeniu dam i rycerzy

Do pałacu ją sprowadzić należy.

 

Gdy ta wieść się rozeszła po mieście,

Panien chyba ze dwieście

Czekało, proszę mi wierzyć,

By złoty pantofelek przymierzyć.

A królewscy strażnicy

Chodzili od ulicy do ulicy,

Chodzili od domu do domu

I nic nie wówiąc nikomy

Szukali, gdzie ta nóżka niewielka,

Która do złotego pasuje pantofelka.

Przyszli wreszcie do mieszkania Macochy.

A córeczki w jedwabne pończochy

Stopy swoje przystroiły

I w złory pantofelek pchają z całej siły.

Lecz na nic to się nie zdało,

Bo wybranka Królewicza miała stopkę bardzo małą.

 

Strażnicy ruszają dalej,

Przy kuchni się zatrzymali,

A Macocha się złości,

Aż jej oczy migocą,

Nie chce przepuścić gości.

 

Macocha:

Wchodzić tam nie ma po co.

Jest tam domowa służka,

Nosi miano Kopciuszka.

 

Strażnik:

Czy to służka, czy szlachcianka bez skazy,

My spełniamy królewskie rozkazy.

Musimy wejść i do służki,

Pantofelek przymierzyć do nóżki.

Pokaż, miła panienko,

Czy masz stopkę maleńką.

 

Kopciuszek:

Jam, panowie, sierota,

Gdzie do mnie pantofelek ze złota?

 

Strażnik:

Nie możemy ci, panienko, wierzyć,

Musimy pantofelek przymierzyć...

A to ci niespodzianka!

Więc to ty jesteś królewska wybranka!

Pantofelek leży, jak ulał!

Pójdziesz z nami, panienko, do Króla!

 

Haneczka:

Mamo, ja się czyba zabiję!

 

Kasieńka:

Mamo, ja tego nie przeżylę!

 

Macocha:

Świat się kończy, daję słowo,

Nasz Kopciuszek zostanie Królową!

 

Ochmistrz:

Jego Królewska Mość

Wszem i wobec obwieszcza,

Tym z bliska i tym z daleka...

 

Królewicz:

Niech Pan Ochmistrz się streszcza,

Bo ślubny orszak już czeka.

 

Ochmistrz:

Dobrze, powiem więc krótko:

Nadszedł kres wszystkim smutkom,

Jesteśmy uszczęśliwieni,

Że nasz Królewicz się żeni!

Król nasz wyprawia wesele huczne,

A was wszystkich zaprasza na ucztę!

 

Głos I:

Młoda para niech żyje!

 

Głos II:

Niech żyje!

 

Haneczka:

Mamo, ja się chyba zabiję...

 

Macocha:

Świat się kończy, daję słowo...

Nasz Kopciuszek zostanie Królową!

 

Kopciuszek:

Pobłogosław mnie, pani matko,

Bo za chwilę już będę mężatką.

Nie gniewajcie się na mnie, siostrzyczki,

Podaruję wam złote trzewiczki

I z obu was uczynię

Królewskie ochmistrzynie.

 

Królewicz:

Spiesz się, spiesz, mój kwiatuszku,

Nie ma czasu, niestety,

Trzeba zamknąć drzwi od karety

I w ten sposób zakonczyć bajkę o Kopciuszku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kos

 

Kos wszedł na rzece na mostek,

Przemoczył nogi do kostek.

Jęknął więc na cały głos:

"Rany koskie, jakem kos,

Na pewno będę miał katar!

Niechby mi plecy ktoś natarł,

Niechby dał ktoś aspirynę,

Bo na pewno marnie zginę!"

 

Poleciał kos do lekarza:

"Doktorku, to mnie przeraża,

Przemoczyłem sobie nogi,

Ratuj mnie, doktorku drogi!"

 

Lekarz się roześmiał w głos

I spojrzał na kosa z ukosa:

"Do kataru potrzebny jest nos,

A kos przecież nie ma nosa.

Chętnie z tobą się założę:

Dziecku to zaszkodzić może,

Lecz ty, kosie, co chcesz rób,

Nie masz nosa, tylko dziób.

Mój drogi, ptakom katar nie zagraża".

 

Kos jak niepyszny wyszedł od lekarza,

Zawstydzony kroczył lasem,

A ptaki dookoła ćwierkały tymczasem:

"Patrzcie,patrzcie, idzie kos,

Ależ mamy z kosem los,

Kosi-kosi łapki,

Pogadaj do babki!

Co, kosie? Co, kosie? Co, kosie?

Dostało ci się po nosie!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Koziołeczek

 

Posłał kozioł koziołeczka

Po bułeczki do miasteczka.

 

Koziołeczek ruszył w drogę,

Wtem się natknął na stonogę.

 

Zadrżał z trwogi, no i w nogi,

Gaik, steczka, mostek, rzeczka,

A tam czekał ojciec srogi

I ukarał koziołeczka:

 

"Taki tchórz! Taki tchórz!

Ledwo wyszedł, wrócił już!

Ładne rzeczy! Ładne rzeczy!"

 

A koziołek tylko beczy:

"Jak nie uciec, ojcze drogi?

Przecież sam rozumiesz to:

Ja mam tylko cztery nogi,

A stonoga ma ich sto!"

 

Posłał kozioł koziołeczka

Do miasteczka po ciasteczka.

 

Koziołeczek mknie raz-dwa-trzy.

Nagle staje, nagle patrzy:

 

Chustka wisi na parkanie...

Koziołeczek tedy w nogi

I znów dostał w domu lanie,

Bo był ojciec bardzo srogi:

 

"Taki tchórz! Taki tchórz!

Ledwo wyszedł, wrócił już!

Ładne rzeczy! Ładne rzeczy!"

 

A koziołek tylko beczy:

"Jak nie uciec, ojcze drogi,

Czyż jest słuszna kara twa?

Chustka ma wszak cztery rogi,

A ja mam zaledwie dwa!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Krasnoludki

 

Krasnoludki z wszystkich miast

Urządziły w lesie zjazd.

Program zjazdu był taki:

Po pierwsze -

Gdzie zimują raki?

Po drugie -

Czy brody są dosyć długie?

Po trzecie -

Czy zima może być w lecie?

Po czwarte -

Co robić, żeby dzieci nie były uparte?

Po piąte -

Skąd wiadomo, że zawsze po czwartku jest piątek?

Po szóste -

Dlaczego niektóre orzechy są puste?

 

Pierwszy mówić miał najstarszy,

Ale tylko czoło zmarszczył;

Drugi mówić miał najmłodszy,

Więc powiedział coś, trzy-po-trzy;

Potem głuchy streścił szeptem

Wszystko to, co słyszał przedtem;

Ślepy mówił o kolorach,

Lecz przeoczył coś, nieborak;

Zaś niemowa opowiedział

O tym, czego sam nie wiedział.

Mańkut milcząc spojrzał wokół

I napisał tak protokół:

"Krasnoludki z wszystkich miast

Urządziły w lesie zjazd.

O czym tam się mówiło przez dwanaście godzin,

To pana, proszę pana, zupełnie, ale to zupełnie nie obchodzi!"

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Król i błazen

 

Był król, co prosto z błota

Szedł w pałacowe wrota

I nie wycierał nóg,

Chociaż je wytrzeć mógł.

 

Silili się ochmistrze,

By mieć podłogi czystsze,

Lecz brud przynosił król

Z polowań, z łąk i pól.

 

Martwili się dworzanie,

Że pałac jest w tym stanie,

Bo nikt już nie miał sił,

By zmiatać brud i pył.

 

Podłoga jest ze złota,

Lecz pełno na niej błota,

Osiada wszędzie kurz...

Któż skarci króla, któż?

 

Wzdychały dworskie damy:

"Jakżeż powiedzieć mamy -

Nasz królu, tak a tak...

Odwagi na to brak."

 

Radzili ministrowie,

Kto to królowi powie,

Lecz każdy z nich się bał:

A nuż król wpadnie w szał?

 

Miał błazna król na dworze.

Raz król był nie w humorze,

Więc gońca wysłał wnet,

By błazen zaraz szedł.

 

I król powiada: "Błaźnie,

Mam humor zły wyraźnie,

Coś wesołego mów,

Chcę słuchać twoich słów!"

 

Popatrzył błazen chytrze:

"Niech król wpierw nogi wytrze,

Nie znoszę, gdy jest brud,

A tu jest brudu w bród."

 

Król uniósł w górę palec:

"A cóż to za zuchwalec!"

Wtem rozpogodził twarz:

"Wiesz, błażnie, rację masz!

 

Masz rację, kiedy wchodzę,

Zostawiam na podłodze

I brud, i pył, i kurz,

Z tym trzeba skończyć już!

 

Hej, służba! Hej, sprzątaczki!

Przynoście wycieraczki!

A kto nie wytrze nóg,

Nie wpuszczać go przez próg!

 

Wycierać trzeba nogi,

Bo brudzą się podłogi,

Kurz wdziera się do płuc,

Brudasów każę tłuc!"

 

I odtąd król ten srogi

Dbał bardzo o podłogi,

A gdy przez próg szedł, wprzód

Wycierał każdy but.

 

Ta bajka jest zmyślona,

Ale zachęca ona,

Jak każdy stwierdzić mógł,

Do wycierania nóg.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Księżyc

 

Plotkowały drzewa w borze:

Pan Księżyc jest nie w humorze.

Pan Księżyc miał jakieś przykrości.

Pan Księżyc jest blady ze złości.

Pan Księżyc ma twarz taką srogą.

Pan Księżyc dziś wstał lewą nogą.

Pan Księżyc jest trochę nie w sosie.

Pan Księżyc dziś muchy ma w nosie.

 

Jak tu Księżyc się nie zgniewa:

Cóż, myślicie, głupie drzewa,

Że ja mam przyjemne życie?

Wy słońce tylko cenicie,

Was tylko słońce zachwyca,

Wy kpicie sobie z Księżyca,

A ja wam na to odpowiem -

Uważam, że jest rzeczą po prostu bezwstydną

Porównywać słońce ze mną,

Bo słońce świeci we dnie, gdy i tak jest widno,

A ja w nocy, gdy jest ciemno.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kto z kim przestaje

 

Kto z kim przestaje, takim się staje -

Na pewno znacie te obyczaje?

 

Bocian po deszczu człapał piechotą,

Bo lubi nogi zanurzać w błoto.

 

Świnia podobne miewa słabostki

I chętnie w błoto włazi po kostki.

 

Bocian odwiedzał świnię z ochotą.

Plaskał i mlaskał: - Błoto jak złoto!

 

Ona do niego szła przy sobocie,

Żeby jej pomógł nurzać się w błocie.

 

Kwiczał: - Dzięki, dzięki stokrotne,

Bardzo mi służą kąpiele błotne!

 

Tak spotkali się wciąż na zmianę

Bocian ze świnią, świnia z bocianem.

 

Lecz minął okres pierwszych uniesień,

Powiało chłodem, nastała jesień

 

I bocian starym swoim zwyczajem

Właśnie zamierzał rozstać się z krajem.

 

Wtem wpadła świnia zirytowana.

- To w błocie byłam dobra dla pana?

 

W błocie, w kałuży i nawet w bagnie,

A teraz pan mnie porzucić pragnie?

 

Niech pan pomyśli, co pan wyczynia?

Odrzecze bocian: - Wiem, jestem świnia!

 

"Kto z kim przestaje, takim się staje."

Rzekł. I odleciał w dalekie kraje.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kuma

 

Przy gumnie siedzi kuma

I duma.

Kum przyszedł: "Nie siedĄ przy gumnie,

Przybliż się, kumo, ku mnie!

A kuma.

Duma.

 

O zmierzchu przyszli sąsiedzi:

"A po co kuma tam siedzi?

To wcale nie jest w porządku

Tak dumać, i to przy piątku."

A kuma.

Duma.

 

Zebrali się ludzie tłumnie,

Stanęli wszyscy przy gumnie,

Milicjant przyjechał z miasta,

Już wieczór, już jedenasta,

A kuma.

Duma.

 

Kum jest po prostu w rozpaczy:

"Wytłumacz mi, co to znaczy?"

Już noc minęła, już dnieje,

A kume nie pije, nie je,

A kuma.

Duma.

 

Już minął tydzień i drugi,

Już miesiąc upłynął długi,

Pół roku, rok minął cały

I znowu żniwa nastały,

A kuma.

Duma.

 

Kum umarł trzeciego lata,

Brat kuma i żona brata,

Pomarli wszyscy sąsiedzi,

A kuma przy gumnie siedzi,

A kuma.

Duma.

 

Sto lat już duma bez mała,

Gdzie klucz od gumna podziała,

A niepotrzebnie się biedzi,

Bo właśnie na kluczu siedzi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Kwoka

 

Proszę pana, pewna kwoka

Traktowała świat z wysoka

I mówiła z przekonaniem:

"Grunt to dobre wychowanie!"

Zaprosiła raz więc gości,

By nauczyć ich grzeczności.

Pierwszy osioł wszedł, lecz przy tym

W progu garnek stłukł kopytem.

Kwoka wielki krzyk podniosła:

"Widział kto takiego osła?!"

Przyszła krowa. Tuż za progiem

Zbiła szybę lewym rogiem.

Kwoka gniewna i surowa

Zawołała: "A to krowa!"

Przyszła świnia prosto z błota.

Kwoka złości się i miota:

"Co też pani tu wyczynia?

Tak nabłocić! A to świnia!"

Przyszedł baran. Chciał na grzędzie

Siąść cichutko w drugim rzędzie,

Grzęda pękła. Kwoka wściekła

Coś o łbie baranim rzekła

I dodała: "Próżne słowa,

Takich nikt już nie wychowa,

Trudno... Wszyscy się wynoście!"

No i poszli sobie goście.

Czy ta kwoka, proszę pana,

Była dobrze wychowana?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Łata i dziura

 

Miało palto dwa rękawy:

Łatany był rękaw prawy,

A lewy - dziurawy.

 

Rzecze lewy do prawego:

Fe, kolego,

Jak się zgodzić można na to,

Żeby świecić taką łatą?

 

Na to prawy odpowiada:

Łata, kolego, nie wada,

Dziura wiele nie wskóra,

Lepsza jest brzydka łata niźli ładna dziura.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Latający pogrzebacz

 

Niedaleko Sochaczewa

Stoi drzewo. Gdy od drzewa

Jechać cztery mile w lewo,

Widać miasto Błękitniewo.

I właściwie to nie miasto,

Lecz miasteczko - jedno na sto,

W którym zawsze błękit nieba

Jest bezchmurny, gdy potrzeba,

W którym wrzos, gdy zechce, kwitnie

Nie liliowo, lecz błękitnie,

Gdzie na moście każda deska,

Chce, czy nie chce, jest niebieska,

Gdzie na rynku każda ściana

Jest na błękit malowana,

I gdzie każdy dom za rynkiem

Jest pokryty modrym tynkiem.

 

W Polsce nikt zapewne nie wie,

Że w miasteczku Błękitniewie

Na ulicy Czereśniowej

Stoi jeden domek nowy

Nie błękitny, lecz różowy.

Domek ten jest wynajęty.

Mieszka w nim pan Prusz Wincenty,

Który, służąc Błękitniewu,

Uczy muzyki i śpiewu.

Nawet się nikomu nie śni,

Jakie piękne zna on pieśni,

Toteż zawsze śpiew rozbrzmiewa

Na ulicach Błękitniewa.

Nawet wójt i wszyscy radami,

I zwierzchnicy, i podwładni,

Cała młodzież Błękitniewa

Z Panem Pruszem lekcje miewa,

Więc kto spotka pana Prusza,

Ten uchyla kapelusza.

Pan Wincenty Prusz miał syna,

I tu... bajka się zaczyna:

 

Ojciec nazwał syna Protem.

Matka zmarła wkrótce potem,

I pozostał Prot sierota,

Lecz pan Prusz tak dbał o Prota,

Że mu ojcem był i matką

I strofował chłopca rzadko.

 

Prot miał siedem lat mniej więcej,

Siedem lat i pięć miesięcy,

A już chodził po sprawunki,

Umiał pisać, znał rachunki,

Lecz zrządzeniem dziwnym losu,

Nie miał słuchu ani głosu,

I był jednym w Błękitniewie,

Który nie znał się na śpiewie.

 

Ojciec tym ogromnie gryzł się,

Ale z palce nikt nie wyssie

Tego, co natura daje.

Prot miał inne obyczaje:

W swym pokoju na stoliku

Różnych kluczy miał bez liku,

Mnóstwo gwożdzi zardzewiałych,

Śrubek dużych, średnich, małych,

Drut, scyzoryk, stare dłutko,

Trochę blachy - mówiąc krótko,

Prota fach ślusarza nęcił,

Przy stoliku dłubał, kręcił,

Psuł, naprawiał, psuł na nowo,

A pan Prusz wciąż kiwał głową:

"To dopiero jest zgryzota!

Co wyrośnie z tego Prota?

Czego można się spodziewać

Po kimś, kto nie umie śpiewać?"

 

Był w miasteczku ślusarz młody,

Który co dzień dla wygody

Pań gospodyń, wczesnym rankiem

Zatrzymywał się przed gankiem

Nawołując: "Komu, komu

Trzeba coś naprawić w domu?"

Wybiegały gospodynie:

"Pan zlutuje mi naczynie!"

"Pan naprawi kran przy zlewie!"

"Co tam słychać w Błękitnieiwe?"

"Czy pan klucz dorobić może?"

"Proszę mi oaostrzyć noże!"

"Pan otworzy mi szufladę!"

"Niech pan wstąpi przed obiadem!"

Ślusarz robi wszystko świetnie,

Tu przybije, tam obetnie,

Tu pobieli, tam naprawi,

Rozweseli i zabawi.

Nic dziwnego, że ślusarza

Każdy lubi i poważa.

Każdy - oprócz pana Prusza.

 

Pana Prusza mało wzrusza

Ślusarz oraz jego praca:

"Chłopcu w głowie poprzewracał!

Zamiast uczyć się bemoli,

Prot rozkręcać zamki woli,

Woli dłubać w pęku kluczy,

Ale śpiewu się nie uczy!"

Nieraz mówił też do Protu:

"Śpiewać tobie nieochota,

Tobie ważny tylko ślusarz.

Popatrz, znów się umorusarz!

Widzisz? Dziura na rękawie,

Już ci więcej nic nie sprawię!"

 

W szkole inni chłopcy mali

Też Protowi dokuczali:

"Jak się dziś pan gwoździk miewa?"

"Dorób klucz do Błękitniewa!"

"Co ma łebek śrubki w środku?"

"Do widzenia Protku-Młotku!"

Prot zabawnie czoło marszczył:

"Zaczekajcie, będę starszy,

Wtedy wszystkim wam pokażę,

Co to znaczy być ślusarzem!"

 

Nikt z was jeszcze dotąd nie wie,

Że ów ślusarz w Błękitniewie,

Który wołał: "Komu, komu

Trzeba coś naprawić w domu",

Cały dzień poświęcał pracy,

A na imię miał - Pankracy.

 

Prot z Pankracym żył w przyjaźni,

Przy Pankracym czuł się raźniej,

Bo Pankracy lubił Prota,

I gdy przyszła mu ochota,

Uczył malca rzeczy prostszych;

A więc jak się noże ostrzy,

Jak się lutem spawa druty

Lub naprawia kran zepsuty.

 

Dnia pewnego przy sobocie

Rzekł Pankracy: "Słychaj, Procie,

Pójdziesz ze mną do fabryki,

Chociaż dotąd takie smyki

Do fabryki nie chodziły,

Ale z ciebie chłopiec miły

I masz zamiar być ślusarzem,

Więc fabrykę ci pokażę."

 

Choć pan Prusz się długo wzdragał,

Prot na koniec go przebłagał

I po chwili mu Pankracy

Pokazywał warsztat pracy.

Prot oglądał więc z zachwytem

Lśniące koła pod sufitem,

Wielkie świdry i strugarki,

Mechaniczne obrabiarki,

Ostre noże, ciężkie młoty

I narzędzia do roboty.

 

Prot przyglądał się tym dziwom

I tak jak istotę żywą

Głaskał dłonią stal narzędzi,

Z ciekawością zerkał wszędzie,

Dreptał przeszło dwie godziny

Od maszyny do maszyny,

I ze wzruszeń tych ogromu

Z wypiekami biegł do domu.

 

W domu zaś pan prusz tymczasem

Wyśpiewywał tęgim basem

Swoje "tirli" i "tralala",

Aż koguty piały z dala,

Aż się wróble zlatywały,

Świergotały i ćwierkały,

Nawet wilgi, nawet kosy

Zawodziły wniebogłosy,

A uczniowie w takt batuty

Powtarzali wszystkie nuty -

Jedni solo, inni chórem,

Potem wszyscy zgodnym wtorem

"Tirli-tirli" i "tralala..."

Urastała dźwięków skala.

A więc wójt z rozwianym włosem

Wyśpiewywał pełnym głosem,

Jeden z członków rady gminnej

Śpiewał w takt melodii innej,

Referenci z inspektorem

Wtórowali mu tenorem,

Zaś agronom z praktykantem

Powtarzali wtór dyszkantem.

Płynął śpiew jak wielka fala:

"Tirli-tirli" i "tralala"!

 

Tak każdego dnia wieczorem

Chór się zbiera i z uporem

Wyuczone pieśni ćwiczy.

Pan Prusz w pozie malowniczej

Stoi w środku na krzesełku,

Przewodniczy w śpiewnym zgiełku,

I chóralna pieśń rozbrzmiewa

Aż po krańce Błękitniewa.

 

Północ biła już na wierzy.

Prot od dawna w łóżku leży,

Lecz nie może spać zupełnie.

Księżyc toczy swoją pełnię,

Wpada w okno srebrną smugą,

A Prot nie śpi, nie śpi długo,

Wciąż wrażenia swe przeżywa,

Po nim srebrna smuga spływa...

 

Naraz gwizdnął ktoś i cmoknął.

Któż to? Wyjrzał Prot przez okno,

A za oknem, pod księżycem,

Szedł Pankracy przez ulicę,

W srebrnej smudze zamigotał,

Po czym zbliżył się do Prota

I powiada: "Słuchaj, Procie,

Dobrze siedzieć w samolocie,

Autem jechać doskonale,

Dobrze pruć okrętem fale,

Gorzej tłuc się autobusem,

Lepiej konno pędzić kłusem...

Ja dla ciebie, chłopcze drogi,

Nie mam nawet hulajnogi.

Nie mam nic dosłownie! Przebacz,

Ale daję ci pogrzebacz!

Jest on mego wynalazku,

Na nim siądź w księżyca blasku,

A pogrzebacz ten w podróży

Znakomicie ci posłuży."

 

Rzekł i zniknął, jak się zjawił,

Lecz pogrzebacz pozostawił

W rękach Prota. Prot zdziwiony

Bada go na wszystkie strony,

Nie wie, co ten dar oznacza...

 

Wreszcie - dosiadł pogrzebacza.

Nim pomyślał, pomknął w górę,

Nim się spostrzegł, minął chmurę.

Jeszcze widział w dole drzewa,

 

Widział światła Błękitniewa,

Jeszcze słyszał brzmiące z dala

"Tirli-tirli" i "tralala",

A gdy zrównał się z księzycem,

Księżyc zmarszczył srebrne lice

I po polsku rzekł do Prota:

 

"To dopiero jest dziwota!

Osiągnąłem wiek sędziwy

I widziałem różne dziwy,

Różne rzeczy się zdarzały,

Ale żeby chłopiec mały

Sam szybował w świat najszerszy,

To się zdarza po raz pierwszy!"

 

A Prot z woli pogrzebacza

Dalsze kręgi wciąż zatacza,

Mleczną Drogą się zachwyca,

Nage patrzy - jest tablica,

Na tablicy takie słowa:

WJAZD DO MIASTA PRZEMYSŁOWA

 

Siedząc miękko jak w fotelu

Prot przybliżał się do celu.

Nim pomyślał - rzekł: "Nareszcie!"

Nim się spostrzegł - był już w mieście.

Ze zdumieniem przetarł oczy,

Z pogrzebacza zsiadł i kroczy

Przez ulice Przemysłowa.

Czystość wszędzie jest wzorowa,

Na chodnikach nie ma śmieci,

Każda ławka aż się świeci,

A na ławkach siedzą dzieci

Wykąpane, uczesane...

Domy świeżo malowane,

Czystość sklepów oko nęci,

Ludzie chodzą uśmiechnięci,

Schludni, mili i weseli,

Tak jak u nas przy niedzieli.

 

Prot rozgląda się wokoło,

Jemu także jest wesoło.

Gdy na jezdni Prot przystaje,

Zatrzymują się tramwaje,

Auta mu zjeżdżają z drogi,

W bok skręcają hulajnogi,

A cykliści w półobrocie

Wykrzykują: "Witaj, Procie!"

 

A Prot idzie przez ulice,

Gdzie się wznoszą kamienice

Niby pałac przy pałacu.

Wreszcie znalazł sięna placu:

Naokoło dlaparady

Rosną drzewa z czekolady,

A na drzewach są słodycze

I wyroby cukiernicze.

 

Czekoladzie zawsze rade,

Smakowitą czekladę

Obłupują dzieci z miasta,

A co zjedzą - to odrasta.

Idąc w tamtych dzieci ślady

Prot zjadł kilo czekolady,

Potem poszedł ku fontannie,

Gdzie tryskała nieustannie

Słupem zimnym i różowym

Woda z sokiem malinowym.

 

Gdy Prot najadł się i napił,

Jeszcze trochę się pogapił,

Wreszcie spytał z grzecznym gestem:

"Proszę pana, gdzie ja jestem?"

A przechodzień mu odpowie:

"Jesteś, chłopcze, w Przemysłowie.

Tu najlepsi rzemieślnicy

Jadą, jak do swej stolicy,

Swe narzędzia doskonalić,

Wynikami się pochwalić...

Różne rzeczy się zdarzały,

Ale żeby chłopiec mały

Trafił tu, do Przemysłowa,

To historia całkiem nowa!"

 

Prot podciągnął tylko spodnie

I powiedział bardzo godnie:

"Mały... mały! I cóż z tego?

Jestem uczniem Pankracego

I potrafię bardzo wiele:

Noże ostrzę, rondle bielę,

Umiem lutem spawać druty

I naprawiać kran zepsuty...

Niech tu przyjdą ci ślusarze,

To im wszystko to pokażę!"

 

Pan pokręcił tylko głową:

"Niebywałe, daję słowo!

Różne rzeczy się zdarzały,

Ale żeby chłopiec mały

Opanował fach ślusarza,

To się po raz pierwszy zdarza!

A więc dobrze! Mam tu władzę,

Wnet ślusarzy przyprowadzę."

 

Prot na ławce siadł i czeka.

Tłum się snuje, a z daleka

Płynie znancyh dźwięków fala:

"Tirli-tirli" i "tralala."

Gdzie śpiewają - Prot już nie wie.

W Przemysłowie? W Błękitniewie?

 

Prot zamyślił się. Tymczasem

Z krzykiem, zgiełkiem i hałasem

Nadszedł wielki tłum w pochodzie.

"Oto oni! - rzekł przechodzień -

Oto nasi są ślusarze!

Co kto umie, niech pokaże!"

 

Pośród gwaru, śmiechów, krzyków,

Prot powitał rzemieślników,

Oni zaś krzyknęli chórem:

Prot niech żyje! Prota w gorę!"

Podrzucali go, a potem

Wdali się w rozmowę z Protem.

 

Rzekł najstarszy: "Drogi Procie,

Poznać trzeba nas w robocie!

Popatrz, wszyscyśmy ślusarze,

Zapamiętaj nasze twarze:

Pierwszy z prawa, tamten tęgi,

Skonstruował nowe cęgi,

Co z szybkością ośmiokrotną

Drut najtwardszy nawet potną.

Tamten młot udoskonalił,

Tamten znów piłkę do metali.

Kto używa tych narzędzi,

Dużo czasu zaoszczędzi!

 

Ten wynalazł imadełko,

Imadełko - arcydziełko!

Łatwiej można je obsłużyć

I połowę czasu zużyć.

 

Ten wymyślił znów przebijak,

Który się nie tępi nijak,

Czy to będzie blaszka błaha,

Czy najgrubsza nawet blacha.

 

Ten, co fajkę tam zapalił,

Pilnik tak udoskonalił,

Że dziś jeden mniej się trudzi,

Niż poprzednio pięciu ludzi.

 

Ten przysłużył się fabryce,

Bo wynalazł gwintownicę,

Co nacina śruby prędzej,

A kosztuje mniej pieniędzy.

U nas ślowa nic nie znaczą -

Trzeba się wykazać pracą.

Teraz twoja kolej, Procie!

Chcemy poznać cię w robocie!

Pomysłowość - to się ceni!

Tu Prot sięgnął do kieszeni,

Wyjął małe pudełeczko,

W pudełeczku podniósł wieczko

I powiedział jakby z łaski:

"Oto moje wynalazki!"

 

I wyjmować jął z pudełka

Kowadełka, imadełka,

Cyrkiel prosty i wygięty,

Stemple, klucze, śrubokręty,

Młotki, noże i pilniki,

Kątomierze, kątowniki,

Piły, cęgi i wiertarki,

Obrabiarki różnej marki

I szlifierki, i strugarki,

Mnóstwo nożyc znakomitych

I toczydła, i uchwyty,

I skrobarki do obróbki,

Druty, gwoździe, śruby, śrubki,

Przecinaki, wycinaki...

Wreszcie stos się zrobił taki,

Że ślusarze oniemieli.

Prot zaś do nich rzekł: "Jeżeli

Chcecie mieć wyniki dalsze

Lepsze, trwalsze, doskonalsze,

Chętnie wam to oddać mogę

Biorąc w zamian hulajnogę.

Chcę pojechać do Warszawy,

Gdzie dla dzieci do zabawy,

A dla starszych dla wygody

Czynne są ruchome schody."

 

Ucieszyli się ślusarze:

"Więc to wszystko dla nas w darze?

Taka hojność niebywała

Chyba w bajkach się zdarzała!"

I krzyknęli zgodnym chórem:

"W górę Prota! W górę! W górę!"

Pochwycili go na ręce.

Rąk tych było coraz więcej,

Podrzucili go do góry,

Podrzucili raz i wtóry,

Aż Prot wzbił się ponad chmury.

Leciał, leciał nieprzerwania

I zrozumieć nie był w stanie,

Czemu leci tak a leci,

Czemu księżyc już nie świeci,

Czemu świat się wokół mroczy?

Nic nie widział. Zamknął oczy,

Czuł, że płynie na obłokach

I że leci w dół z wysoka...

 

Wreszcie na coś opadł miękko.

Popróbował naprzód ręką,

Cóż to? Kołdra? I poduszka!

Prot wyskoczył szybko z łóżka,

Spojrzał w okno - słońce cudnie

Promienieje jak w południe.

Przez ulicę już Pankracy

Idzie z nocnej swojej pracy,

Ma pogrzebacz na ramieniu

I jak zwykle staje w cieniu

Nawołując: "Komu, komu

Trzeba coś naprawić w domu?"

Równocześnie tuż za ścianą

Śpiewa chór melodię znaną,

I urasta dźwięków fala

"Tirli-tirli" i "tralala."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Leń

 

Na tapczanie siedzi leń,

Nic nie robi cały dzień.

 

- O wypraszam to sobie!

- Jak to? Ja nic nie robię?

- A kto siedzina tapczanie?

- A kto zjadł pierwsze sniadanie?

- A kto dzisiaj pluł i łapał?

- A kto się w głowę podrapał?

- A kto dziś zgubił kalosze?

- O - o! Proszę!

 

Na tapczanie siedzi leń,

Nic nie robi cały dzień.

 

- Przepraszam! A tranu nie piłem?

- A uszu dzisiaj nie myłem?

- A nie urwałem guzika?

- A nie pokazałem języka?

- A nie chodziłem się strzyc?

- To wszystko nazywa się nic?

 

Na tapczanie siedzi leń,

Nic nie robi cały dzień.

 

Nie poszedł do szkoły, bo mu się nie chciało,

Nie odrobił lekcji, bo czasu miał za mało.

Nie zasznurował trzewików, bo nie miał ochoty,

Nie powiedział "dzień dobry", bo z tym za dużo roboty,

Nie napoił Azorka, bo za daleko jest woda,

Nie nakarmił kanarka, bo czasu mu było szkoda;

Miał zjeść kolację - tylko ustami mlasnął,

Miał położyć się spać - nie zdążył - zasnął.

Śniło mu się, że nad czymś ogromnie się trudził;

Tak zmęczył się tym snem, że się obudził.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Lis i jaskółka

 

Namówił lis jaskółkę,

By z nim zawarła spółkę.

 

To - rzecze - proste całkiem:

Mam pola pręt z kawałkiem,

 

Coś na nim zasadzimy,

A przed nadejściem zimy

 

Zbierzemy plon pomału,

Pół na pół do podziału,

 

Pani się zna na roli,

Co z dwojga pani woli,

 

Wierzchołki czy korzonki?

Wyznaję bez obsłonki,

 

Że ja wierzchołki wolę.

Lis szybko pobiegł w pole

 

I zasiał pełno marchwi,

Więc się jaskółka martwi:

 

Plon każdy rolnik zbiera

I nawet lis przechera

 

Na marchwi się bogaci,

A ja mam kupę naci,

 

Po prostu kupę ziółek

Niezdatnych dla jaskółek.

 

Ha, wpadłam, trudna rada,

Lecz tylko raz się wpada!

 

A lis już krąży w kółko:

Cóż powiesz mi, jaskółko?

 

To powiem, że na zmianę

Tym razem ja dostanę

 

Korzonki. Co pan na to?

Ja na to jak na lato,

 

Wierzchołki nawet wolę.

To rzekłszy pobiegł w pole

 

I całą przestrzeń pustą

Obsadził w mig kapustą.

 

W ostatnim dniu kwartału,

Znów przyszło do podziału:

 

Lis wziął kapustę całą,

Jaskółce zaś zostało

 

Pięć wiązek i pół szóstej

Korzonków od kapusty.

 

Mówią odtąd jaskółki,

Że niedobre są spółki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Magik

 

Gdy na zachód z Sandomierza

Iść przez dwa i pół pacierza,

Widać drogę, która zmierza

Wprost do Dwikóz. Tam przed laty

Żył Fikusów ród bogaty,

Co wyrabiał dzwony z brzozy,

A z konopi plótł powrozy

I rozsławił tym Dwikozy.

 

Tam, na samym skraju Dwikóz,

Mieszkał ongi magik Fikus,

Zwany Łysoń, trojga imion:

Bonifacy - Filip - Tymon.

 

Magik Tymon Fikus z Dwikóz

Co dzień inny robił psikus.

Raz, gdy wracał z Sandomierza,

Przeistoczył w oset jeża,

A gdy szedł do Zawichostu,

Wziął i zrobił jeża z ostu.

 

Sypał w gąsior piasek miałki,

A wylewał - sztof gorzałki.

 

Innym razem wziął koguta,

Schował w kieszeń do surduta.

A po chwili - zręcznie nader -

Wody wylał z niej pięć wiader.

 

Raz, gdy ujrzał muzykusa,

Dał przez cały rynek susa

I do warg przytknąwszy dłonie

Grał jak gdyby na puzonie,

Na klarnecie grał po troszku

I na flecie, i na rożku,

I nie wiedział nikt już z Dwikóz,

Czy gra Fikus, czy muzykus.

 

Już nie będę mówił o tem,

Jak udawał, że jest kotem,

I jak w psasię z,ienił potem;

Jak połykał kalosz stary,

A wypluwał okulary;

Jak ne lewej dłoni wsparty

Jedną z nóg tasował karty;

Jak wyjmował z ucha wróbla

I zamieniał wróbla w rubla;

Jak hodował ryby w szafie,

Bo ja sam to też potrafię!

 

Ale wreszcie przebrał miarę:

Spotkał dwie babiny stare

I przemienił je w dziewczęta;

Jedną wydał za rejenta,

Z drugą stanął w Zawichoście

I wyswatał ją staroście.

 

Gdy nadeszła więc niedziela,

Wyprawiono dwa wesela,

A że było to przedpoście -

Siedem dni weselni goście

Ucztowa w Zawichoście.

Lecz Juź rankiem przy niedzieli

Całą sztuczkę diabli wzięli:

Prysły młodych żon powaby,

A zostały stare baby,

Obie krzywe, obie siwe

I okropnie gadatliwe.

 

Wściekł się rejent, wściekł starosta,

Ale sprawa nie jest prosta,

Bo gdy ksiądz połączy ślubem

Luba musi zostać z lubym.

 

Poszły skargi na Fikusa,

Skrył się Fikus do lamusa,

Gdyż z powodu jego sztuczek

W Sandomierskiem powstał huczek

I już pleban oburzony

Chciał potępić go z ambony.

 

Uderzywszy więc w pokorę,

Fikus wybrał się wieczorem

Na plebanię i ze skruchą

Drapał się to w nos, to w ucho.

Ksiądz rzekł wreszcie: "Dobra nasza.

Moja kasza, twoja flasza,

Rozegramy to w mariasza?

 

Fikus szybko rozdał karfy,

A że bał się nie na żarty,

Przegrał tyle, ile trzeba,

Zeby dostać się do nieba.

 

Wziąwszy tedy rozbrat z grzechem,

Fikus rad pożegnał klechę,

Uśmiechnięty dosiadł konia,

Kłusem puścił się przez błonia

I wołając: "Znaj Łysonia!

Hokus-pokus, fikus pikus!" -

Pocwałował wprost do Dwikóz.

Wszedł do domu, staje, patrzy -

"Co to? Kto to?" - rzekł pobladłszy.

Podszedł bliżej - tak, to one,

Dwie staruchy nastroszone,

Starościna z rejentową

Zabawiają się rozmową.

Fikus groźnie spojrzał na nie:

"Cóż to znaczy, moje panie?"

 

"Co to znaczy? Nic nie znaczy,

Ot, nie mogło być inaczej.

Wypędzili nas mężowie,

No i dobrze, i na zdrowie!

Odstawili nas tu koczem,

Gadać teraz nie ma o czem."

 

Tymon Fikus zbladł ze złości:

"Ależ bies mi nasłał gości!

Po co? Na co? Jakim prawem?

Rozstaniemy się niebawem!"

I potrząsnął już rękawem,

Aby zakląć baby w żaby,

Ale rozmach wziął za słaby;

Chciał przemienić je w dwie miotły,

Lecz mu palce się zaplotły;

Zebrał w sobie cały zapał

I wysilał się, i sapał,

By je zmienić w łyżki stare,

W białe myszki, w kapców parę,

W dwie marchewki, w dwa rogale,

Lecz mu jakoś nie szło wcale.

 

Tupał, klaskał, bił się w łydki.

Klął pod nosem w sposób brzydki,

Wreszcie krzyczeć jął jak dzikus:

"Hokus-pokus, fikus-pikus!"

 

A staruchy zeń szydziły:

"Cóż to, kumie? Zbrakło siły?

Kum czarować już nie umie?

Z kumem już niedobrze, kumie!"

 

Poszły potem do spiżarki,

Wyciągnęły słoje, garnki,

Polędwice i półgęski.

Choć to przecie przysmak męski.

Jadły sobie do wieczora

Pociągając miód z gąsiora,

Obie krzywe, obie siwe

I okropnie gadatliwe.

 

Fikus patrzał z gniewu siny,

Wycierając pot z łysiny.

Stał na głowie pół godziny,

Do pomocy wziął koguta,

Sypał proso do surduta,

Szukał zaklęć w księdze grubej,

Coraz nowe robił próby,

 

Wreszcie zgrzytnął, gwizdnął, cmoknął

I wyskoczył w mrok przez okno.

Co z nim stało się - nikt nie wie.

Był podobno w Sochaczewie,

Ktoś go widział, jak w Piotrkowie

Na jarmarku stał na głowie,

Potem zjawił się w Prabutach

I udawał tam koguta.

 

Inni mówią, że w Jaworze

Zjadał szkło i łykał noże,

A znów inni, że w Będzinie

Popisywał się na linie.

 

Gdzie jest praiwda - nie wiem. Tu się

Kończą wieści o Fikusie.

 

Jeśli jeszcze coś usłyszę,

Zaraz dalszy ciąg dopiszę.

Może wierszem, może prozą,

I przekażę wnet Dwikozom.

Niech w archiwach to zachowa

Miejska Rada Narodowa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Michałek

 

Był leń, co zwał się Michałek

Nie robił nic w poniedziałek,

 

Spać poszedł, a wstał we wtorek

Dopiero na podwieczorek.

 

Zaczekał, aż przyszła środa,

Lecz czasu było mu szkoda.

 

Do książki zabrał się w czwartek,

Lecz nawet nie rozciął kartek.

 

Pomyślał: Jutro jest piątek,

Więć w piątek zrobię początek.

 

A w piątek rzekł: - Na sobotę

Odłożę raczej robotę.

 

Przyszła sobota. - W niedzielę

Odpocznę wpierw mało-wiele,

 

A za to już w poniedziałek

Odrobię cały kawałek.

 

We wtorek rzekł: - Źle się czuję...

A w środę dostał dwie dwóje.

 

Do domu wrócił Michałek,

Przygładził smętnie przedziałek,

 

I w ojca wlepiwszy ślepia,

Rzekł: - Nauczyciel się czepia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Mleko

 

- Co się stało, co się stało?

- Gwałtu, mleko wyleciało!

 

Przeraziła się kucharka,

Wyleciało mleko z garnka

 

I jak białe prześcieradło

Na patelni wierzchem siadło.

 

Jęło fruwać pod sufitem,

Przyśpiewując sobie przy tym:

 

- Dobre mleczko, smaczne mleczko,

Nie dla ciebie, kochaneczko!

 

Rozgniewała się kucharka

I na mleko głośno sarka:

 

- Któż to słyszał, żeby mleko

Wyleciało tak daleko?

 

Zsiądź z patelni, zsiądź już prędzej,

Bo na zawsze cię przepędzę!

 

Na te słowa mleko zbladło,

Przestraszyło się i zsiadło.

 

Chodźcie do nas. Zjedzcie z nami

Zsiadłe mleko z ziemniakami.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Mops

 

W kuchni stał na stole klops.

Mops do klopsa chyłkiem - hops!

Gdy się najadł tak, że spuchł aż,

Nagle zjawił się pan kucharz.

 

Patrzy, blednie - nie ma klopsa,

Rzecze tedy groźnie do psa:

Ja przepraszam pana mopsa,

Pan mi tu za bardzo hopsa,

Żeby pan nie dostał kopsa!

 

Na to mops wyszczerzył kły

I odszczeknął bardzo zły:

Fe! A cóż to za maniery?

Jeśli mam być całkiem szczery,

Na mnie nawet pan nie dmuchnie,

Bo i tak chcę zmienić kuchnię,

A to głównie z tej przyczyny,

Że nie znoszę siekaniny!

Po czym precz odrzucił sztuciec,

Warknął, burknął i chciał uciec.

 

Kucharz, widząc to, wpadł na psa,

Porządnego dał mu klapsa,

A na obied zamiast klopsa,

Spożył - zły jak mops - rolmopsa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Mrówka

 

Wół

Miał odwieźć do szkoły stół.

 

Powiada do osła: Na wieś

Stół ten do szkoły zawieź.

 

Osioł pomyślał: O, źle!

I rzecze do kozła: Koźle,

 

Odwieź ten stół, bardzo proszę,

Dostaniesz za to trzy grosze.

 

Zawołał kozioł barana:

Odwieź ten stół jutro z rana.

 

Baran był na podwórku,

Do psa więc powiada: Burku,

 

Odwieź, bo mnie nie ochota!

Pies wezwał do siebie kota

 

I warknął: Kocie-ladaco,

Ty zająć się masz tą pracą!

 

Kot stołu wieźć nie zamierza,

Przywołał w tym celu jeża.

 

Jeż myśli: Gdzie stół, gdzie szkoła?

Więc szczura do siebie woła

 

I mówi: Do pracy, szczurze,

Stół odwieź szybko, a nuże!

 

Szczur chciał się myszą wyręczyć,

Lecz mysz nie lubi się męczyć,

 

Więc rzecze do żaby: Żabo,

Stół odwieź, bo mnie jest słabo.

 

Żaba jaszczurkę zoczyła:

Jaszczurko, bądź taka miła,

 

Najmocniej proszę cię, zawieź

Stół ten do szkoły na wieś.

 

Jaszczurka w pobliskich gąszczach

Zdołała dostrzec chrabąszcza:

 

Stół odwieź, chrabąszczu drogi,

Bo bardzo bolą mnie nogi.

 

Lecz chrabąszcz to okaz lenia,

Powiada więc od niechcenia:

 

Wiesz, mucho, zamiast tak brzęczeć

Mogłabyś mnie wyręczyć.

 

Mucha do mrówki powiada:

Jest to okazja nie lada,

 

Stół trzeba odwieźć do szkoły.

Ty lubisz takie mozoły.

 

Mrówka,

Nie mówiąc nikomu ani słówka,

Chociaż nie była zbyt rosła,

Wzięła stół i do szkoły zaniosła

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Mucha

 

Z kąpieli każdy korzysta,

A mucha chciała być czysta.

W niedzielę kąpała się w smole,

A w poniedziałek w rosole,

We wtorek - w czerwonym winie,

A znowu w środę - w czerninie,

A potem w czwartek - w bigosie,

A w piątek - w tatarskim sosie,

W sobotę - w soku z moreli...

Co miała z takich kąpieli?

Co miała? Zmartwienie miała,

Bo z brudu lepi się cała,

A na myśl jej nie przychodzi,

Żeby wykąpać się w wodzie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Muł

 

Był sobie pewien muł.

Najlepiej muł się czuł,

Gdy stojąc przed wieczorem

Nad stawem lub jeziorem

Oglądał swe odbicie

I wołał: Czy widzicie?

Wprost oczom swym nie wierzę,

Żem takie piękne zwierzę!

Ten łeb, jak kocham mamę!

A uszy? Uszy same,

Powiedzcie, co są warte!

Nie! Nie chcę być lampartem,

Niedźwiedziem ani lwem,

Bo teraz wreszcie wiem,

Że każde mądre zwierzę

Na króla mnie wybierze!

 

Muł odtąd należycie

Oglądał swe odbicie.

Z odbicia taki czar bił,

Że muł się nad nim garbił,

I garbił, i pochylał,

I pysznił się co chwila:

Dopiero tu poczułem,

Jak dobrze jest być mułem!

 

Krakały wokół wrony:

Popatrzcie, muł zgarbiony!

Gil ćwierknął: Powiem coś ci:

Trzeba się trzymać prościej!

Koń doń przemówił czule:

Po co się garbisz, mule?

Szacunku nie zaskarbi

Ten, kto się stale garbi.

 

Muł wierzgnął opryskliwie:

Ogromnie wam się dziwię,

To bardzo brzydki nałóg

Udzielać innym nauk,

Sam jestem dosyć kuty!

 

I garbił się dopóty,

Aż w końcu już wyglądał

Jak młodszy brat wielbłąda.

 

A wielbłąd, chyba wiecie,

Ma duży garb na grzbiecie,

Wielbłąda żadne zwierzę

Na króla nie wybierze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Mysikrólik

 

Ćwierkał w polu Mysikrólik,

Wtem się zjawia mysi królik:

"Jam jest królik z mysiej łaski,

A pan tu urządza wrzaski,

Pan tu ćwierka wciąż, a zwłaszcza

Sobie tytuł mój przywłaszcza,

To nie mysie widzimisię,

Lecz królewskie prawo mysie,

Gdy się mysie wojsko zbierze,

Spierze panu pańskie pierze!"

 

Zląkł się ptaszek niesłychanie:

"Najjaśniejszy mysipanie,

Jam jest ptaszek - Mysikrólik,

Chcesz mi za to sprawić bólik?

Mysibólik musi boleć,

Czyżbyś na to mógł pozwolić?

Czyćbym próżno wzywał dzisiaj,

Mysipanie, łaski mysiej?

Choć to sprawa bardzo ważka,

Jednak litość miej dla ptaszka."

 

Zmiękło serce mysiej mości,

Tak więć rzecze już bez złości:

"Proszę złożyć mi na piśmie,

Że pan więcej już nie piśnie

I że odtąd żadna z myszy

Ćwierkań pańskich nie usłyszy!"

 

Ptaszek wnet żądanie mysie

Spełnił grzecznie, lecz w podpisie

Zmienił - stracha widać mając -

Imię swe na - Mysizając.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Na straganie

 

Na straganie w dzień targowy

Takie słyszy się rozmowy:

- Może pan się o mnie oprze,

- Pan tak więdnie, panie Koprze.

- Cóż się dziwić, mój Szczypiorku,

- Leżę tutaj już od wtorku!

- Rzecze na to Kalarepka:

- -Spójrz na Rzepę - ta jest krzepka!

- Groch po brzuszku Rzepę klepie:

- - Jak tam, Rzepo? Coraz lepiej?

- - Dzięki, dzięki, panie Grochu,

- Jakoś żyje się po trochu,

- Lecz Pietruszka - z tą jest gorzej:

- Blada, chuda, spać nie może.

- - A to feler -

- Westchnął Seler.

- Burak stroni od Cebuli,

- A Cebula doń się czuli:

- Mój Buraku, mój czerwony,

- Czybyś nie chciał takiej żony?

- Burak tylko nos zatyka:

- Niech no pani prędzej zmyka,

- Ja chcę żonę mieć buraczą,

- Bo przy pani wszyscy płaczą.

- A to feler -

- Westchnął Seler.

- Naraz słychać głos Fasoli:

- Gdzie się pani tu gramoli?!

- Nie bądź dla mnie taka wielka!

- Odpowiada jej Brukselka.

- Widzieliście, jaka krewka!

- Zaperzyła się Marchewka.

- Niech rozsądzi nas Kapusta!

- Co, Kapusta?! Głowa pusta?!

- A Kapusta rzecze smutnie:

- Moi drodzy, po co kłótnie,

- Po co wasze swary głupie,

- Wnet i tak zginiemy w zupie!

- A to feler

- Westchnął Seler.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Na wyspach Bergamutach

 

Na wyspach Bergamutach

Podobno jest kot w butach,

 

Widziano także osła,

Którego mrówka niosła,

 

Jest kura samograjka

Znosząca złote jajka,

 

Na dębach rosną jabłka

W gronostajowych czapkach,

 

Jest i wieloryb stary,

Co nosi okulary,

 

Uczone są łosowie

W pomidorowym sosie

 

I tresowane szczury

Na szczycie szklanej góry,

 

Jest słoń z trąbami dwiema

I tylko... wysp tych nie ma.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Natka-Szczerbatka

 

Jest w naszym domu schodowa klatka,

A na tej klatce - lokali pięć.

W jednym z nich mieszka Natka-szczerbatka.

O niej napisać mam dzisiaj chęć.

 

Mam chęć napisać, bo to jest gratka,

Bo to okazja ogromnie rzadka.

Była więc sobie Natka-szczerbatka...

Czemu szczerbatka? Zaraz wyjaśnię.

Wiadomo: każdy człowiek, nim zaśnie,

Zęby szoruje, by zdrowym być,

Szczotką i pastą szoruje właśnie.

A Natka zębów nie chciała myć.

 

Mówiła: "Nie chcę,

Szczotka mnie łechce,

Niech inni myją zęby, gdy chcą,

A ja nie będę! I żadna siła

Już mnie nie zmusi, bym zęby myła!"

 

Co z taką robić? Powiedzcie, co?

 

Nie wiem, co robić. I wy nie wiecie.

Dużo jest takich Natek na świecie.

 

Myjemy zęby szczotką i pastą,

Cóż więc obchodzi i was, i mnie,

Cóż w rzeczy samej obchodzi nas to,

Czy Natka myje zęby, czy nie?

 

Coż nas obchodzi jakaś tam Natka?

Niech się nią zajmie ojciec i matka -

My z niej przykładu nie chcemy brać,

Bo to, po prostu, głupia dzierlatka,

Która o zęby nie umnie dbać.

 

Natka nie dbała, myć ich nie chciała.

Oto, po prostu, historia cała.

 

Czy opowiadać mam do ostatka,

Czemu sąsiedzi od paru lat

Mówią o Natce: "Natka-szczerbatka"?

Myślę, że każdy dawno już zgadł,

Co znaczy taka przypięta łatka

I to przezwisko: "Natka-szczerbatka."

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Nie pieprz Pietrze

 

Nie pieprz, Pietrze, pieprzem wieprza,

Wtedy szynka będzie lepsza.

 

Właśnie po to wieprza pieprzę,

Żeby mięso było lepsze.

 

Ależ będzie gorsze, Pietrze,

Kiedy w wieprza pieprz się wetrze!

 

Tak się sprzecza Piotr z Piorową,

Wreszcie posłał do teściową.

 

Ta aż w boki się podeprze:

Wieprza pieprzysz, Pietrze, pieprzem?

 

Przecież wie to każdy kiep, że

Wieprze są bez pieprzu lepsze!

 

Piotr pomyślał: Też nielepsza!

No, i dalej pieprzy wieprza.

 

Poszli wreszcie do starosty,

Który znalazł sposób prosty:

 

Wieprza pieprz po prawej stronie,

A tę lewą oddaj żonie.

 

Mądry sąd wydała władza,

Lecz Piorowi nie dogadza.

 

Klepać biedę chcesz, to klepże,

A ja chcę sprzedawać wieprze.

 

Błaga żona: Bądź już lepszy,

Nie pieprz wieprza! A on pieprzy.

 

To Piotrową tak zgniewało,

Że wylała zupę całą,

 

Piotr zaś poszedł wprost do Wieprza

I utopił w Wieprzu wieprza.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

O Panu Tralalińskim

 

W Spiewowicach, pieknym miescie,

Na ulicy Wesolinskiej

Mieszka sobie slynny spiewak,

Pan Tralislaw Tralalinski.

 

Jego zona - Tralalona,

Jego corka - Tralalurka,

Jego synek - Tralalinek,

Jego piesek - Tralalesek.

No a kotek? Jest i kotek

Kotek zwie sie Tralalotek,

Oprocz tego jest Papuzka,

Bardzo smieszna Tralaluzka.

 

Co dzien rano, po sniadaniu,

Zbiera sie to zacne grono,

By powtorzyc na czesc mistrza

Jego piosnke ulubiona.

 

Gdy podniesie pan Tralislaw,

Swa paleczke - tralaleczke,

Wszyscy milkna, a po chwili

Spiewa caly chor piosneczke.

 

Trala trala tralalala,

Tralalala trala trala!

Jak to Pana Tralislawa

Jego swietny chor wychwala.

 

Wyspiewuja, tralaluja,

A sam mistrz batute ujal

I sam w spiewie sie zapala:

"Trala trala tralalala.

 

Jego szofer - Tralalofer

I kucharka - Tralalarka,

Pokojowka - Tralalowka

I gazeciarz - Tralaleciarz,

I sklepikarz - Tralalikarz,

I policjant - Tralalicjant,

I adwokat - Tralalokat,

I pan doktor - Tralaloktor,

 

Nawet mala myszka,

Stara Tralaliszka,

Choc sie boi kotka,

Kotka Tralalotka,

Siadla sobie w katku,

W ciemnym tralalatku,

I piszczy cichutenko,

Trala - trala - tralalenko...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Opowiedział dzięcioł sowie

 

Opowieści różne znacie:

Więc opowieść o piracie,

O magiku-mechaniku,

O zaklętym koguciku,

O północnym, groĄnym wietrze

I o chorym termometrze.

O uczonym kocie w butach

I o wyspach Bergamutach,

O diabełku na kominie,

O sierotce Klementynie,

O entliczku, o pentliczku

I o Janku Wędrowniczku,

O Paproszku - mądrym skrzacie -

Wszystkie te historie znacie.

Ale dziś mam - daję słowo -

Bajkę dla was całkiem nową.

 

Posłuchajcie: pod Dąbrową

Jest dąbrowa. W tej dąbrowie

Opowiedział dzięcioł sowie

O tym, czego się dowiedział,

Kiedy w leśnej dziupli siedział.

Ja to wszystko podsłuchałem

I czym prędzej zapisałem.

 

I

 

Było tak: w sędziwym lesie,

Który widać na bezkresie,

Mieszkał bury wilk Barnaba,

Zamożniejszy od nababa.

Miał on skarbów pełne wory

I wciąż znosił do komory

Smakołyki i frykasy,

Z których słyną polskie lasy.

 

Miał Barnaba spryt handlowy,

Więc założył wśród dąbrowy

Sklep dla zwierząt. Na polanie

Wybudował rusztowanie,

Poukładał mech u góry,

Pozatykał gliną dziury,

Gałęziami ściany pokrył

I, z wysiłku cały mokry,

Siadł za ladą. Na tej ladzie

Smakowite kęski kładzie.

Każdy łatwo coś wyszuka:

Jest tu przysmak dla borsuka,

Jest pachnący ser dla lisa,

Dla niedĄwiedzia pełna misa,

Coś dla kuny do zjedzenia,

Świeża marchew dla jelenia,

Dla jaszczurek smaczny żurek

I orzechy dla wiewiórek.

 

Siedzi wilk Barnaba w sklepie

I zmrużywszy jedno ślepie,

Wszystkich woła i zaprasza:

- Komu jaja, komu kasza,

Komu mleko na śniadanie?

U mnie w sklepie jest najtaniej!

 

Wielka była to przynęta,

A więc zbiegły się zwierzęta.

Wszystkie tłoczą się u lady:

- Proszę kilo marmolady...

- A ja garść orzechów proszę...

- Dla mnie sadła za trzy grosze...

- Dla mnie miodu dziesięć deka...

- A ja proszę kwartę mleka...

 

Wilk się krząta i na ladzie

Co najgorszy towar kładzie,

Nie doważa, nie domierza,

Marmolada jest nieświeża,

Sadło zgniłe i tłuste,

Gorzki ser, orzechy puste,

Zamiast mleka - sama woda.

Wprost każdego grosza szkoda!

 

- Jak tu drogo! - jęknął zając.

Na to rzekł Barnaba wstając:

- Kto powiedział, że jest drogo?

Nie prosiłem z was nikogo,

By odwiedzał moją knieję.

Komu drogo - niechaj nie je!

A jak chodzi o zające,

Radzę zmykać, bo przetrącę!

 

Czmychnął zając nie czekając -

Nie przekona wilka zając.

Sarna wstała pełna trwogi,

Tchórz wiewiórce szpenął: - W nogi!

I nie wziąwszy nawet reszty,

Zmykał szybko, gubiąc meszty.

 

II

 

Nieco dalej, stąd pół mili,

Mieszkał siwy ryś Bazyli.

Był wąsaty, zły i srogi;

Każdy rad był zejść mu z drogi,

A on prychał, a on mruczał,

Wszystkim bruĄdził i dokuczał.

Nawet rudy lis Mikita

Bardzo grzecznie rysia witał

I udając, że jest chory,

Szybko biegł do swojej nory.

 

Ryś miał także sklep swój w lesie;

Znał się ryś na interesie,

Toteż jego sklep był pełny

Ciepłych futer, pierza, wełny,

Ptasich czubków, barwnych piórek

I kapturków dla wiewiórek.

 

Siedział ryś Bazyli w sklepie

I zmrużywszy jedno ślepie,

Wołał ciągle: - Idzie zima,

Kto na zimę futra nie ma,

Kto linieje lub łysieje,

Niech tu biegnie poprzez knieję,

Bowiem każde leśne zwierzę

U mnie ciepło się ubierze,

Ptak - odnowi swoje pierze,

Wszystko można dostać u mnie!

Więc zwierzęta biegły tłumnie.

Ten coś kupił, ów coś kupił,

A Bazyli skórę łupił,

Zamiast futer wtykał szmaty,

Zamiast skórek - stare łaty,

Zamiast wełny - pęk badyli.

Taki to był ryś Bazyli!

 

Niedaleko sklepu rysia

Była w jarze jama lisia,

Dobrze pośród drzew ukryta.

Mieszkał w jamie lis Mikita.

 

Po wsiach znał kurniki liczne

I zagrody okoliczne,

Umiał świtenie w każdym czasie

Wykryć nowe gniazda ptasie,

Umiał gąskę podejść z bliska,

Wiedział, gdzie są kretowiska,

Po karasie biegł do rzeki

I wybierał miód z pasieki.

 

Zdobycz swoją co dni kilka

Lis Mikita niósł do wilka.

 

Wilk unosił się na ławce:

- Czekam, czekam na dostawcę.

Pokaż towar. Cóż to? Kaczka?

Ależ chuda nieboraczka!

Gęś? Nie będzie z niej pociechy;

Jajka małe jak orzechy.

Nie, Mikito, miód niesłodki,

A karasie są jak płotki.

Nędzna zdobycz, drogi lisie,

I na moje widzimisię

Warta cztery skórki krecie.

Ale więcej? Nigdy w świecie!

Lis miał mores przed Barnabą -

Potargował się dość słabo,

Schował skórki, a po chwili

Już go witał ryś Bazyli:

- Cóż przynosisz dziś, Mikito?

Cztery skórki? Dobre i to.

Mogę wziąść je, chętnie służę,

Dam ci za nie jajko kurze.

Lis podskoczył: - Nie kpij ze mnie!

Słuchać nawet nieprzyjemni.

Za te skórki, wyznać przykro,

Dałem trzy karasie z ikrą,

Dziesięć jajek, kaczkę młodą,

Gęś i duży plaster miodu.

Ryś uderzył groĄnie w ladę:

- Skórki biorę, jajko kładę

I nie radzę wszczynać kłótni,

Bo się skończy jeszcze smutniej.

 

Lis do kłótni nie był skory -

Poszedł z jajkiem do swej nory

I pomyślał, płaczu bliski:

"To są właśnie moje zyski."

 

III

 

Wilk bogacił się na sklepie,

Ryś stał także coraz lepiej.

Jeśli chodzi o Mikitę,

Ten się trzymał własnym sprytem.

 

Lecz zwierzęta - że wymienię

Tchórze, jeże i jelenie,

Nawet kuny i niedĄwiedzie -

Wszystkie były w wielkiej biedzie.

 

A tymczasem przyszła jesień,

Coraz głodniej było w lesie,

Coraz głodniej, coraz chłodniej,

Upływały dni, tygodnie,

W lesie było brak żywności,

Poszły wszystkie oszczędności,

A u rysia i u wilka

Ceny rosły co dni kilka.

 

Wilk Barnaba siedział w sklepie

I zmrużywszy jedno ślepie,

Wykrzykiwał: - Głodomory,

Opuszczajcie wasze nory,

Przybywajcie do mnie tłumnie!

Tylko u mnie, tylko u mnie

Są kiełbaski i serdelki,

I przysmaków wybór wielki!

 

Równocześnie z innej strony

Ryś Bazyli niestrudzony

Wołał: - Do mnie, chuderlaki!

Mam serdaki, mam kubraki,

Skórki ciepłe jak pierzyny

I zimowe peleryny.

Lecz zachęta nie pomoże,

Kiedy nędza jest w komorze,

Bo kupują ci, co płacą,

A kupować nie ma za co.

 

Tak cierpiała knieja cała,

Wreszcie miarka się przebrała.

 

Mieszkał w lesie niedĄwiedĄ Błażej.

Choć wyglądał nie najstarzej,

Szanowały go zwierzęta,

Tak jak ludzie - prezydenta.

Przyszły tedy do BłaĄeja:

- W tobie cała jest nadzieja!

W lesie chłodno, w domu głucho,

Daj nam radę niezawodną,

Bo Barnaba i Bazyli

Już doszczętnie nas złupili.

 

NiedĄwiedĄ w ucho się podrapał,

Długo myślał, długo sapał,

Wreszcie rzekł: - Mam pomysł taki:

Niech kukułka wszystkie ptaki

I zwierzęta z całej kniei

Zawiadomi po kolei,

Że w świetlicy "Pod Żołędziem"

Jutro się nasz sejm odbędzie.

- Świetnie! Świetnie! - krzyknął zając. -

Sejm zwołamy nie zwlekając!

 

- Racja - rzekły dwie kukułki,

Nierozłączne przyjaciółki. -

Obwieścimy wnet orędzie,

Że się jutro sejm odbędzie.

 

Zaraz wzięły się do dzieła,

Jedna w prawo pofrunęła,

Druga w lewo - i kukały

Dwie kukułki przez dzień cały.

 

IV

 

Wielkie tłumy sejm zgromadził.

NiedĄwiedĄ z braćmi się naradził,

Po czym wszedł na podwyższenie

I pozdrowił zgromadzenie:

- Witam sarny i jelenie,

Witam kuny, tchórze, jeże,

Nawet lisy witam szczerze

I borsuki, i zające,

Całe ptactwo śpiewające,

Nawet srokę, nawet sowę,

Witam wszystkich, jednym słowem.

Moi drodzy, znamy dzisiaj

Sprawki wilka, sprawki rysia.

Czas już skończyć z ich wyzyskiem,

Więc niech nad tym przede wszystkim

Sejm nasz dziś się zastanowi.

Głos oddaję borsukowi.

 

Borsuk wstał, poprawił przedział,

Chrząknął, po czym tak powiedział:

- Mogę wyznać nie bez dumy,

Żem tu wszystkie zjadł rozumy,

Żem obmyślił wszystko ściśle

I wam powiem to, co myślę.

Czas już wreszcie wyjść z potrzasku,

Przestać jadać babki z piasku,

Chleb ze śniegu, figi z makiem.

Otóż ja mam plany takie:

Każdy ptak i każde zwierzę

W swej komorze coś wybierze

I natychmiast tu przyniesie

Jako udział w interesie.

Gdy zbierzemy już udziały,

Otworzymy sklep wspaniały,

Gdzie się będą sprzedawały

Tanie, świeże wiktuały.

Wspólnym trudem i staraniem

Zdobędziemy futra tanie,

Tanie sadło, tanią kaszę.

Zjednoczymy siły nasze.

Wszyscy razem, nie oddzielnie,

Ale dzielnie tę spółdzielnię

Przed nadejściem jeszcze zimy

Wspólną pracą utworzymy.

Jeleń krzyknął: - Dobrze gada!

To przynajmniej mądra rada!

Tchórz zawołał: - Brawo, brawo,

Trzeba zająć się tą sprawą,

Bo gdzie jest wysiłek zgodny,

Tam dobrobyt niezawodny!

Tu przemówił lis Mikita:

- Myśl naprawdę znakomita,

Ruch spółdzielczy bardzo cenię,

Chętnie swą naturę zmienię

I zapewniam zgromadzenie,

Że od dzisiaj najrzetelniej

Chcę pracować dla spółdzieli.

 

- Świetnie! - rzekły dwie kukułki,

Nierozłączne przyjaciółki,

I uparcie coś kukały

W sposób dość niezrozumiały.

NiedĄwiedĄ przerwał to kukanie:

- Dosyć, dosyć, moje panie.

Sprawa jasna, szkoda czasu!

Budujemy sklep wśród lasu.

Wszystkich czeka ciężka praca -

Praca zawsze się opłaca.

Przekonajmy więc borsuka,

Że nie poszła w las nauka,

Że już wilk nas nie oszuka,

Że już ryś nas nie oszwabi -

Żeśmy silni, a nie słabi.

 

- Brawo!, brawo! - krzyknął zając. -

Sklep budujmy nie zwlekając,

Lecz uczcijmy wpierw Błażeja,

Kniei naszej dobrodzieja!

 

- Oczywiście! W górę! W górę! -

Zawołali wszyscy chórem

I wesoło, choć z wysiłkiem,

Podrzucali go jak piłkę,

A kukułka z przyjaciółką

Szybowały nad nim w kółko.

 

V

 

Wszyscy zgodnie pracowali:

Więc niedĄwiedzie - wzorem drwali -

Dostarczały pni i pali.

Sarny z wszystkich stron się zbiegły

I lepiły z gliny cegły.

Z wodnej tafli jeleń szybki

Pozdejmował szklane szybki.

Przy stawianiu pieców kuna

Wykonała pracę zduna.

Jeże igieł dostarczyły,

A dzięcioły z całej siły

Deski nimi przybijały

Do podłogi i powały.

 

Pracowali wszyscy zgodnie

I w niespełna dwa tygodnie

Sklep stał całkiem już gotowy

Na polanie wśród dąbrowy.

Wnet borsuki, tchórze, kozły

Najróżniejszy prowiant wiozły:

Sadło, kaszę i serdelki,

I przysmaków wybór wielki.

Oprócz tego sklep był pełny

Ciepłych futer, pierza, wełny,

Ptasich czubków, barwnych piórek

I kapturków dla wiewiórek.

 

A za ladą lis Mikita

Kupujących grzecznie wita,

Tu odważy, tam odmierzy,

Towar dobry, tani, świeży.

Nikt nikogo nie oszwabia,

Nikt na nikim nie zarabia,

Bo gdzie łączą wspólne cele,

Tam są wszyscy przyjaciele.

 

Sklep szedł odtąd jak najlepiej,

Każdy wszystko dostał w sklepie

I w powszechnym dobrobycie

Upływało leśne życie.

A kukułka z przyjciółką

Wciąż latały tylko w kółko

I na przekór innych ptakom

Ułożyły piosnkę taką:

 

- Powiedzcie, jaskółki,

Ku - ku,

Gdzie mam kupić bułki?

Ku - ku!

- W spółdzielczym sklepie,

Ku - ku,

Kupisz najlepiej,

Ku - ku!

- Powiedzcie mi, kraski

Ku - ku,

Gdzie mam kupić placki?

Ku - ku!

- W spółdzielczym sklepie,

Ku - ku,

Kupisz najlepiej,

Ku - ku!

- Powiedzcie, słowiki,

Ku - ku,

Gdzie kupić pierniki?

Ku - ku!

- W spółdzielczym sklepie,

Ku - ku,

Kupisz najlepiej,

Ku - ku!

Tak śpiewały i kukały

Dwie kukułki przez dzień cały.

 

Bury wilk przed sklepem swoim

Stał i patrzył z niepokojem.

 

Wreszcie zamknął go na kłódkę

I opuścił las ze smutkiem.

 

- Trudno! - westchnął ryś Bazyli.

Także zamknął sklep po chwili

I opuścił z żalem knieję.

 

Co się z nimi teraz dzieje,

Tego nawet dzięcioł sowie,

Choć jest plotkarz - nie opowie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Orzech

 

Miał pan rejent ze Zwolenia

Twardy orzech do zgryzienia,

 

Nim go rozgryzł do połowy,

Stracił kieł i ząb trzonowy,

 

Wreszcie krzyknął: "A to gratka,

Proszę mi poszukać dziadka!"

 

Przybiegł dziadek siwiuteńki,

Twardy orzech wziął do ręki.

 

"Opamiętaj się człowieku,

Nie mam zębów od pół wieku,

 

Taka sztuka to dla wnuka,

Niechaj służba go poszuka."

 

Wnuk, wiadomo, był siłaczem:

"Niechaj orzech ten zobaczę".

 

Wziął go, włożył między szczęki:

"Rzeczywiście, nie jest miękki!"

 

Po upływie pół godziny

Pot już spływał mu z czupryny.

 

Wreszcie przerwał ciężką pracę:

"Nie poradzę, zęby stracę,

 

Ale znam kowala w mieście,

Co ten orzech stłucze wreszcie".

 

Posłał rejent po kowala,

A już kowal się przechwala:

 

"Dla mnie to jest rzecz nienowa,

Jestem, panie, z Żelechowa,

 

A wiadomo, że Żelechów

Słynie z dziadków do orzechów".

 

Huknął kowal wielkim młotem,

A młot rozpadł się z łoskotem.

 

Jęknął kowal: "Co za orzech,

Żadna siła go nie zmoże,

 

Twardy orzech do zgryzienia,

Nie poradzę. Do widzenia".

 

Poszedł kowal, a tymczasem

Właśnie szła wiewiórka lasem.

 

Do pokoju oknem wpadła,

Orzech zgryzła, jądro zjadła,

 

O czym rejent jak najprędzej

Spisał akt w ogromnej księdze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Osioł i róża

 

Przemówił osioł do róży:

Tak pani zapach mnie nuży,

A kolce, paniusiu złota,

To jest zwyczajna głupota.

I taka pani pąsowa,

Że boli po prostu głowa.

Niech pani weźmie pokrzywę:

Z niej są korzyści prawdziwe,

Bezwonna jest, no, a przy tym

Zjeść można ją z apetytem.

I każdy osioł to powie:

Pokrzywa taka - to zdrowie!

 

A na róża wyniośle

Odrzecze: Na szczęście, ośle,

Nie same osły na świecie.

 

E, głupstwa paniusia plecie,

Już znam się na tej piosence,

Toć nas jest na świecie więcej!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pająk i muchy

 

Pająk na stare lata był ślepy i głuchy,

Nie mogąc tedy złapać ani jednej muchy,

 

Z anten swej pajęczyny obwieścił orędzie,

Że zmienił się i odtąd much zjadać nie będzie,

 

Że pragnąłby swe życie wypełnić czymś wzniosłem

I zająć się, jak inni, uczciwym rzemiosłem,

 

A więc po prostu szewstwem. Zaś na dowód skruchy

Postanowił za darmo obuć wszystkie muchy.

 

Niech śmiało przybywają i młode, i stare,

A on, szewskim zwyczajem, zdejmie każdą miarę!

 

Muchy, słysząc o takiej poprawie pająka,

Przyleciały i jęły pchać się do ogonka.

 

Podstawiają więc nóżki i wesoło brzęczą,

A pająk je okręca swą nitką pajęczą,

 

Niby mierzy dokładnie, gdzie stopa, gdzie pięta,

A tymczasem wciąż mocniej głupie muchy pęta.

 

Muchy patrzą i widzą, że wpadły w pułapkę,

Pająk zaś, który dawno miał już na nie chrapkę,

 

Pogłaskał się po brzuchu i zjadł obiad suty.

Odtąd mówi się u nas: Uszyć komuś buty.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pan Drops i jego trupa

 

1

 

W Sandomierzu na przedmieściu

Żyło sobie braci sześciu,

Sześciu synów krawca Dropsa,

Który umarł zjadłszy klopsa.

Tomek z braci był najmłodszy,

Giągle mówił coś trzy-po-trzy,

Raz do Sasa, raz do lasa -

Więc uchodził za głuptasa.

Włos miał rudy, nos perkaty,

Kusą kurtkę w same łaty

I dziurawe portki w kraty.

Rzekło tedy pięciu braci:

- Tomku, myśmy niebogaci,

A za ciebie nikt nie płaci.

Nic masz żony, nie masz dziatek,

Nic nie robisz na dodatek,

Jesteś głupi - trudna rada -

Dosyć mamy darmozjada!

Rzecze brat najstarszy: - Tomku,

Jest za ciasno w naszym domku,

Chcesz czy nie chcesz, ruszaj w drogę,

Dużo tobie bać nie mogę,

Koło drogi niedaleko,

Stoi Bocian ponad rzeką,

Przyjm w prezencie go ode mnie,

W dwójkę będzie wam przyjemniej.

Drugi brat powiada: - Tomku,

Idź, pomieszkaj u znajomków,

Ja ci chętnie dopomogę

I coś niecoś dam na drogę.

Za oborą sosna rośnie,

Jest wiewiórka na tej sosnie,

To majątek dla matołka -

Weź ją sobie do tobołka!

- Nie chcę, Tomku rzecze trzeci -

By na świcie było źle ci.

Za stodołą myszka skrobie,

Myszka polna. Weź ją sobie.

Czwarty rzecze: - Ruszaj z Bogiem,

Chętnie dam ci coś na drogę.

Pod parkanem biegnie ścieżka,

A przy ścieżce ślimak mieszka.

Przyjmij, bracie, go od brata,

Choć to dla mnie wielka strata!

Wreszcie brat powiada piąty:

- Idź, przeszukaj wszystkie kąty,

Znajdziesz w jednym z nich stonogę,

Weź ode mnie ją na drogę,

Bo ci więcej dać nie mogę.

Tomek ścisną ich serdecznie,

Podziękowai bardzo grzecznie,

Zapakował swe manatki

W perkalową chustkę w kwiatki,

Wziął na drogę chleba pajdę.

Może skarb na drodze znajdę?!

Włożył czapkę, zapiął kurtkę,

A gdy wyszedł - bracia furtkę

Szybko za zatrzasnęli,

Poczekali do niedzieli,

Wreszcie z ulgą odetchnęli.

 

2

 

Idzie Tomek w świat szeroki,

Zamaszyste stawia kroki,

Na grzebieniu gra walczyka,

A tak wabi ta muzyka,

Że tuż za nim środkiem drogi

Kroczy bocian długonogi,

Przystrojony w biate piórka,

Za bocianem mknie wiewiórka,

Za wiewiórką myszka polna,

Za nią ślimak pełznie zwolna,

A stonoga, sapiąc srodze,

Dudni setką nóg po drodze.

Tomek patrzy się z zachwytem

Na skowronki pod błękitem,

Na pasące się owieczki,

Na płynące w poprzek rzeczki

Białe gąski, na obłoczki,

Na prześliczne te widoczki.

Wreszcie usiadł sobie w cieniu,

Grając pięknie na grzebieniu.

I muzyki tej w skupieniu

Słucha bocian, ślimak słucha,

Mysz nastawia pilnie ucha,

A wiewiórka ze stonogą

Wprost nasłuchać się nie mógą.

Tomek przerwał i powiada:

- Zaszczyt dla mnie to nie lada

Tak szanownych mieć słuchaczy.

Niech więc każdy usiąść raczy.

Państwo chyba nie pogardzą,

Miejsca nie brak, proszę bardzo...

Wszyscy kołem go obsiedli:

- No, a co będziemy jedli?

Bez pieniędzy jeść nikt nie da,

A z pieniędzmi u nas bieda...

Posmutniało towarzystwo:

- Nie nakarmi nas lenistwo!

Bocian duma skubiąc piórka,

Zastanawia się wiewiórka,

Mysz układa plany nowe,

Ślimak łamie sobie głowę,

A stonoga z miną błogą

Dłubie w nosie jedną nogą.

Wreszcie Tomek po namyśle

Rzekł: - Zważyłem wszystko ściśle,

Tworzę trupę! Rozumiecie?

Żyć będziemy znakomicie,

Ludzie lubią przedstawienia,

Zarobimy bez wątpienia.

Wyjmę grzebień, pięknie pogram

I ułożę cały program.

Bocian rzekř: - To nie jest głupie,

Ja wystąpię w twojej trupie.

Ślimak wylazł ze skorupy:

- Ja należę też do trupy!

Mysz krzyknęła: - Świetnie, brawo!

Zatęskniłam już za sławą!

A wiewiórka ze stonogą

Wprost nacieszyć się nie mogą:

- To dogadza nam szalenie!

My - artystki! My - na scenie!

 

3

 

Tomek wziął się do roboty

Pęłęn werwy i ochoty.

Więc rozejrzał się w zespole,

Poprzydzielał wszystkim role,

Powymyślał co niemiara

Sztuk przeróżnych, sam się stara

Wytresować trupę całą.

Będzie teatr jakich mało!

Towarzystwo się zmachało,

Było głodne, toteż Tomek

Przyniósł trupie garść poziomek,

Mówiąc: - Panie i panowie,

Odpoczniemy w Klimontowie.

To nieduże jest miasteczko,

Niedaleko stad, nad rzeczką.

Za to ludzie nie są skąpi -

Trupa nasza tam wystąpi!

Wstali. Poszli. Z horyzontu

Wyrastają dachy z gontu,

Widać domki: to Klimontów.

A pod niebem, pod wysokim,

Idzěe Tomek żwawym krokiem,

Grając pięknie na grzebieniu.

Za nim, w pewnym oddaleniu,

Kroczy bocian długonogi,

Mknie wiewiórka środkiem drogi,

Za wiewiórką - myszka polna,

Za nią ślimak sunie zwolna,

A stonoga, sapiąc srodze,

Zbiera nogi swe po drodze.

 

4

 

W Klimontowie już od rana

Jest sensacja niesłychana,

Każdy ciekaw, każdy pyta:

- Gdzież ta trupa znakomita?

Tłum przygląda się afiszom,

Co na słupach wszystkich wiszą,

Bo w afiszach właśnie piszą:

W Klimontowie

dzisiaj hopsa

słynna tropa

Pana Dropsa

O godziněe piątej zbiórka:

Popisuje się wiewiórka,

Bocian, ślimak, myszka polna

I stonoga bardzo zdolna.

Pokazane będą sztuki -

Cud zręcznosci i nauki,

A Pan Drops

na przedstawieniu

Pięknie zagra na grzebieniu.

Bilet można w każdym czasie

Za pięć groszy nabyć w kasie

Już na rynku stoją ławy,

Już się zebrał tłum ciekawy,

Siedzą panie i panienki,

Burmistrz gruby, rejent cienki,

Doktor z włosem jak u jeża

I starosta z Sandomierza.

Dookoła stoi gawiedź

Pragnąć także się zabawić.

Pod apteką zaś, po pracy,

Zgromadzili się strażacy.

Oto piąta już godzina,

Przedstawienie się zaczyna!

 

5

 

Wyszedł więc pan Drops na rynek

I z drewnianych pustych skrzynek

Przy pomocy dwojga dzieci

W mig estradę zgrabną sklecił.

A gdy stanął na tej scenie,

Rzekł: - Zaczynam przedstawienie!

Był pan Drops ubrany godnie:

Z gazet miał uszyte spodnie,

Z rąk zwisała mu zarzutka,

Którą bocian zręcznie utkał,

A wędrowny malarz z łaski

Pomalował w czarne paski.

Nadto miał na czubku głowy

Cylinderek tekturowy,

Malowane sadzą wąsy

I z buraka wielkie pąsy.

Rejent parsknął głośnym śmiechem:

- Ależ mamy z nim uciechę!

- Co za strój! - wołały panie,

Rozśmieszone niesłychanie.

Sędzia śmiał się do rozpuku,

Tłum zaś, tłocząc się na druku,

Wprost ze śmiechu się pokładał:

- To dopiero maskarada!

Tomek chrząknął i w skupieniu

Zagrał polkę na grzebieniu.

Dziwna była to muzyka:

Tomek tańczył, biegał, fikał,

Podskakiwał i przykucał,

Przy czym grzebień w górę rzucał.

Ale grzebień pełen werwy

Poza Tomkiem grał bez przerwy

I wirując mu nad głową,

Grał mazura, po mazurze

Kujawiaka zagrał w górze,

Potem marsza, potem walca -

Tomek wspinał się na palcach

I porządnie się nasapał,

Zanim grzebień wreszcie złapał

I wpakował do kieszeni.

A słuchacze zachwyceni

Z ławek wszyscy powstawali,

Bo muzyka trwała dalej,

Bez ustanku, bez wytchnienia,

Choć nie było już grzebienia.

- Brawo! Brawo! - rzekł starosta. -

Sztuczka nie jest taka prosta!

Za starostą wszyscy żwawo

Zawołali: - Brawo! Brawo!

I bez końca trwały wrzaski,

Brawa, bisy i oklaski.

 

6

 

Na stonogę teraz kolej,

Więc gramoli się powoli,

Wlecze setkę nóg, a na nich

Tyleż ma trzewików tanich.

I przebiera już nogami,

Przytupuje trzewikami,

Zwinna, zgrabna, lekka, wiotka -

To przynajmniej nie czeczotka!

Jedna noga drugą goni,

Trzecia drepcze tuż koło niej,

Czwarta noga z jedenastą,

Sześćdziesiąta z dziewiętnastą,

Osiemnasta z pięćdziesiątą,

Siódma zaś z dziewięćdziesiątą.

Drży estrada w takim pląsie,

A stonogi nogi rwą się,

Jeszcze, jeszcze! - a trzewiki

Przytupują w tak muzyki

- To mi taniec! - rzekł starosta -

Nikt stonodze w nim nie sprosta!

Rejent począł klaskać żwawo,

Tłum zawołał: - Brawo! Brawo!

A stonoga od strażaków

Otrzymała bukiet maków.

Po stonodze w oka mgnienie

Ślimak zjawił się na scenie,

Ze swej muszli wyszedł z wolna,

A w ślad za nim myszka polna.

Mysz wskoczyła na ślimaka,

Ślimak na nią - wkrótce taka

Piramida się zrobiła,

Że się wcale nie kończyła,

W chmurach tkwiąc jak długa kiszka:

Ślimak - myszka, ślimak - myszka,

I raz jeszcze, i na nowo,

Dziw nad dziwy, daję słowo!

Każdy łatwo mógłby przysiąc,

Że ich razem było z tysiąc.

- Brawo! Brawo! - rzekł starosta,

Sztuczka nie jest taka prosta!

Rejent głośno ją wychwalał,

A tłum wprost z zachwytu szalał.

 

7

 

Mysz i ślimak dały nurka,

A zjawiła się wiewiórka

W zwinnych skokach i podskokach.

Całą głowę miała w lokach,

Suknię z piki, czepek z włóczki -

I zaczęła swoje sztuczki.

W łapki brała więc orzechy,

Po czym niby dla uciechy

Między widzów je rzucała

I wciąż kogoś w nos trafiała.

Taki nos trafiony z cicha

Naprzód marszczy się i kicha,

Potem robi się zielony

I od górnej jego strony

Nagle pęd wyrasta wąski,

Puszcza listki i gałązki,

Na gałązkach zaś w pośpiechu

Rośnie orzech przy orzechu.

Tłum je szybko z nosów zrywa,

A orzechów wciąż przybywa,

Już ich leżą całe stosy.

Wprost podziwiać takie nosy!

Wtem wiewiórka swym ogonem

Pomachała w lewą stronę -

Wszystko z nosów nagle znikło,

Więc przybrały postać zwykłą.

Rzekł starosta: - Dziw nad dziwy!

Rejent krzyknął: - Cud prawdziwy!

Burmistrz nic już nie rozumiał,

A tłum cieszył się jak umiał.

Przyszła kolej na bociana.

Bocian, postać dobrze znana,

Wyszedł w dużych okularach,

W meloniku, w getrach szarych,

Z gestem pełnym uprzejmości

Złożył ukłon publiczności,

Pyknął dziobem niby fajką

I zniósł wielkie, białe jajko.

Potem stanął wprost na dziobie,

Zadarł w górę nogi obie

I jak piłkę wrzucił na nie

Piękne jajko swe bocianie.

To ostrożnie je obróci,

To przerzuci, to obróci,

Nagle... co to? W jajku dziurka -

Wyskakuje z niej wiewiórka,

Za wiewiórką myszka polna,

Za nią ślimak pełznie z wolna,

Za ślimakiem zaś, nieboga,

Ukazała się stonoga,

Wreszcie wyszedł ze skorupy

Sam pan Drops, dyrektor trupy.

- Brawo! Brawo! - rzekł starosta. -

Sztuczka nie jest taka prosta!

Burmistrz milczał, cały blady,

Rejent podbiegł do estrady,

Trupę tak jak mógł wychwalał,

A tłum wprost z zachwytu szalał.

 

8

 

Po skończonym przedstawieniu

Tomek jeszcze na grzebieniu

Zagrał marsza i czym prędzej

Jał obliczać stos pieniędzy.

Bocian dochód obliczony

Poukładał mu w rulony,

Których było z pięć tysięcy,

Jeśli nie dwa razy więcej.

Te pieniądze po troszeczce

Poprzewoził strażak w beczce,

Po czym trupa w restauracji

Siadła wreszcie do kolacji.

Tomek jadł za wszystkie czasy:

Spałaszował metr kiełbasy,

Dwa talerze kapuśniaku,

Cynaderki, miskę flaków,

A na deser mu podano

Talerz malin ze śmietaną.

Bocian połknął cztery leszcze,

Potem tuzin płotek jeszcze,

A to wszystko z wielkim smakiem

Zagryzł karpiem i szczupakiem.

Dla ślimaka i stonogi

Przyniesiono dwa pierogi,

Mysz dostała połeć sadła,

A wiewiórka pestki jadła.

Radość trupy była wielka:

Za butelką szła butelka,

Aż tryskała limoniada.

Wreszcie Tomek tak powiada:

- Wszystko poszło znakomicie,

Zarobiliśmy na życie,

Starczy nam na cztery lata,

Trupa stała się bogata,

Po niedolach naszych wielu

Dziś wyśpimy się w hotelu,

Elegancko, w miękkich łóżkach,

Pod kołdrami, na poduszkach...

Ślimak w dobrym był humorze;

Krzyknął: - Świetnie, dyrektorze,

Dziś wyłażę z mej skorupy

I śpię w łóżku obok trupy!

 

9

 

Hotel tonął jeszcze we śnie,

Kiedy rankiem, bardzo wcześnie,

Zajechały samochody

Kieleckiego wojewody.

Blednie służba hotelowa,

Biegnie burmistrz Klimontowa,

A tymczasem wojewoda

Szybko wchodzi już po schodach

I powiada z miną mopsa:

- Gdzie śpi trupa pana Dropsa?

Służba tylko w pas się kłania,

Bo nic nie ma do gadania,

A hotelarz w rannym stroju

Drzwi otwiera do pokoju,

Gdzie śpi trupa w sześciu łóżkach,

Pod kołdrami, na poduszkach.

Ślimak zerwał się z poduszki

I ciekawie podniósł różki,

Bocian klasnął tylko dziobem:

- Skądsiś znam już tę osobę.

Tomek widząc tylu ludzi

Ziewnął: - Po co nas się budzi?

Wojewoda się uśmiechnął:

- Panie Dropsie, proszę, niech no

Pan się zbudzi. Bo jest moda

Stać, gdy mówi wojewoda!

Tomek zerwał się z posłania,

Już przeprasza, już się kłania,

A z nim razem trupa cała

Wojewodą powitała.

Wojewoda się uśmiechnął:

- Panie Dropsie, proszę niech no

Pan odwiedzi miasto Kielce,

Będę panu wdzięczy wielce,

Mam ja w Kielcach chorą wnuczkę,

Może znacie jaką sztuczkę,

Którą wnuczkę mą rozśmieszy,

Rozweseli i pocieszy.

Nie poskąpię wam nagrody,

Jestem pewien waszej zgody,

Już czekają samochody.

Odrzekł Tomek: - Bez wątpienia

Skorzystamy z zaproszenia!

Jedzie trupa gładką szosą,

Samochody lekko niosą.

W pierwszym siedzi wojewoda,

W drugim Tomek, a opodal

W trzecim reszta trupy jedzie -

Będą w Kielcach na obiedzie.

Bocianowi jest za ciasno,

Więc językiem tylko mlasnął

I wysunął dziób od razu

Niby strzałkę drogowskazu.

Kiedy dobrzy są szoferzy,

Wszystko idzie jak należy.

Przed mieszkanie wojewody

Zajechały samochody

I już jeden z sekretarzy

Uprzejmością gości darzy.

 

10

 

Służba wita wojewodę,

Wojewoda idzie przodem.

- Proszę tędy i na prawo...

Tomek za nim kroczy żwawo,

Bocian stąpa gubiąc piórka,

Za bocianem mknie wiewiórka,

Za wiewiórką myszka polna,

Za nią ślimak sunie zwolna,

A stonoga sapiąc srodze

Zbiera nogi swe po drodze.

Wojewoda rzecze dumnie:

- Trupa dziś wystąpi u mnie,

Wnuczka będzie zachwycona,

Państwo wejdą, otóż ona...

Leży wnuczka w miękkich puchach,

Na pierzynkach, na poduchach,

Główka cała w złotych loczkach,

Dołki w buzi, smutek w oczkach,

Wątłe rączki na kołderce,

Aż się wszystkim kraje serce.

Wojewoda rzekł z westchnieniem:

- Takie mam z nią utrapienie,

Wciąż jej nudno, zawsze nudno,

Wprost poradzić sobie trudno...

A panienka leży w łóżku,

Kręci loczek na paluszku:

- Tak mi nudno, gdy się zbudzę,

Chyba się na śmierć zanudzę!

Wojedowa rzekł z westchnieniem:

- Proszę zacząć przedstawienie!

Ledwie rzekł to, a już hopsa

Cała trupa pana Dropsa

I przy łóżku małej wnuczki

Pokazuje swoje sztuczki.

Panna naprzód kaprysiła,

Wnet się jednak rozchmurzyła,

Przyglądała się ciekawie

I tak długo chichotała,

Aż zupełnie wyzdrowiała.

Wojewoda w tej radości

Ucałował drogich gości

I dziękował im serdecznie,

I tak prosił bardzo grzecznie:

- Zamiast tułać się po świecie,

U mnie wszyscy zostaniecie,

Zamieszkacie w oficynie,

Moja kuchnia w Kielcach słynie,

Nadto, jakem wojewoda,

Nie ominie was nagroda.

A panienka klaszcze w ręce:

- Już się nie chcę nudzić więcej,

Bez was żyć nie będę w stanie!

Panie Dropsie, pan zostanie!...

No, i trupa pozostała

Stąd powstała bajka cała,

Którą w Kielcach bez wahania

Opowiada każda niania.

 

11

 

Tomek został, choć był młody,

Sekretarzem wojewody,

Trupa zaś dla ślicznej wnuczki

Wymyślała nowe sztuczki.

Tomek wezwał swoich braci

I wdzięczności dług im spłacił:

Dał każdemu dom z ogrodem,

Z krową, z psem i z samochodem.

Z czasem wnuczkę wojewody

Wziął za żonę, sprawił gody,

Z żoną syna miał - Tomasza,

Ale to już rzecz nie nasza.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pan Soczewka na dnie oceanu

 

Pana Soczewkę, jak pewno wiecie,

Znają filmowcy na całym świecie.

Teraz go znowu tutaj pochwalmy,

Bo właśnie zdobył dwie Złote Palmy

Na festiwalu w Karlowych Warach

Za film o muchach i o komarach,

Ponadto jeszcze cztery nagrody

Za film pod nazwą: Świat w kropli wody,

Potem ogromne tryumfy święcił

Za zdjęcia, które w puszczy nakręcił,

A film z Księżyca, powszechnie znany,

Obiegł dosłownie wszystkie ekrany.

 

Rzekł pan Soczewka: Nie dbam o sławę,

Wiem tylko jedno: muszę niebawem

Znów stworzyć takie filmowe dzieło,

Które by całym światem wstrząsnęło!

Księżyc to fraszka. Teraz dopiero

Cudów dokażę mnoją kamerą.

Zgłębię ocean, zgłębię go do dna,

Nęci mnie taka podróż podwodna!

Nikt jeszeze nie wie, co się tam dzieje,

Dowiem się pierwszy i mam nadzieję,

Że rząd mi na to przyzna fundusze.

Teraz do pracy zabrać się muszę!

 

Przygotowania dość długo trwały,

Lecz pan Soczewka był tak wytrwały,

Że przed upływem ośmiu miesięcy

Miał już gotowe wszystko, mniej więcej.

Myśl powziął w lutym, a w październiku

Przemierzał obszar wód Atlantyku

Specjalnym statkiem K.I. Gałczyński

Wybudowanym w stoczni szczecińskiej.

Statek był wielce skomplikowany.

Sam pan Soczewka sporządził plany,

A trzej wybitni inżynierowie

Musieli stawać niemal na głowie,

By tej niezwykłej sprostać budowie.

Statek był w kształcie półkuli dużej,

Mógł więc wirować podczas podróży.

Z masy plastycznej miał spód kadłuba,

Ściany, tworzyła szkła warstwa gruba

Obita szczelnie miką falistą,

Panoramiczną i przezroczystą.

 

Gdy pan Soczewka wyruszył w drogę,

Trzyosobową zabrał załogę.

Był więc kapitan, rzecz oczywista,

Prócz tego radiotelegrafista

Oraz mechanik. Zdziwi to kogo,

Że z tak nieliczną płynął załogą.

Rzecz polegała zaś właśnie na tym,

Że nie załoga, lecz automaty

W ruch mechanizmny wszystkie wprawiały

I niosły statek z szybkością strzały.

 

Na statku również mknął przez Atlantyk

Oprócz załogi - pies Kalasanty,

Który tak mądrą przeszedł tresurę,

Że wykonywał prace niektóre:

Na noc opuszczał flagę na maszcie,

A gdy mówiono: Kawę zaparzcie,

Naciskał guzik i już niebawem

Załoga mogła pić czarną kawę.

 

Tutaj nadmienić sobie pozwolę,

Że wewnątrz statku, na samym dole,

Mieścił się pocisk, co od tej strony

Miał być w głębiny wód wystrzelony.

Pocisk ten zwał się atomosonda.

Zaraz wam powiem, jak on wyglądał.

Mierzył sześć metrów. Górna połowa,

Czyli rakieta pięciostopniowa,

Nieść miała pocisk w morską głębinę

Z szybkością trzystu mil na godzinę.

W dolnej połowie atomosondy

Była kabina, a w niej przyrządy

I urządzenia elektronowe,

Aparatury kompletnie nowe:

Więc mechaniczny wzrok, a co więcej

Trzy wysuwane dowolnie ręce,

W nich zaś kamery trzy samodzielne,

Automatyczne i wodoszczelne.

Kabina miała zrobione ściany

Z masy przejrzystej, dotąd nieznanej.

Wewnątrz kabiny, prócz otomany,

Stał stół, był prysznic, leżanka miękka

Dla psa, apteczka oraz kuchenka.

W razie potrzeby pocisk z podłogi

Wypuszczał sztuczne stalowe nogi,

By na podwodne kroczyć połowy.

Napęd, rzecz prosta, miał atomowy,

Gdyż pan Soczewka tego zażądał.

Tak wyglądała atomosonda.

 

W chwili gdy statek opuszczał Szczecin,

Wiwatowały tysiące dzieci,

W porcie zagrała orkiestra dęta

I z dział strzelano jak podczas święta.

Sam pan Soczewka guzik nacisnął,

Statek się zerwał, świsnął i prysnął,

Śmignął jak strzała przez obszar siny,

Przeskoczył Bałtyk, minął cieśniny,

Pędził, wirował niepowstrzymanie,

Aż się zatrzymał na oceanie.

 

Tu zarzucono wreszcie kotwicę,

Tu pan Soczewka zjadł jajecznicę,

Inni dostali mięsną potrawę,

A Kalasanty zaparzył kawę.

Gdy automaty zmyły naczynia,

Gdy komunikat podała Gdynia,

Rzekł pan Soczewka: Czas już zejść na dno.

Zapowiedziano pogodę ładną,

Więc, jak przypuszczam, podwodne prądy

Nie zniosą zbytnio atomosondy.

 

Następnie dodał, prężąc się butnie:

Proszę za kwadrans włączyć wyrzutnię!

I psa trzymając krótko przy pysku,

Przez wąski otwór wszedł do pocisku.

 

Wnet ze straszliwą siłą wypchnięty

Pocisk jak piorun runął w odmęty,

Po czym rakiety kolejne człony

Niosły go w głębin żywioł skłębiony,

W mrok niezmierzony, w otchłań topieli,

Gdzie fosforyczne światło się bieli,

Gdzie po raz pierwszy śmiałek szczęśliwy

Dojrzy nieznane dotychczas dziwy.

 

Panu Soczewce wzrok mechaniczny

Przekazał obraz panoramiczny.

I oto świat ten oceaniczny,

Świat niezbadany ujrzał jak w lustrze:

W krąg koralowe pięły się puszcze,

W gęstwie korali ślepia łypały,

Łby wyrastały wielkie jak skały,

Sączył się z pysków odwar spieniony,

Próchnem odwiecznym lśniły ogony,

Wiły się cielska w łusce kosmatej,

Pluły fosforem perłowe kwiaty,

A ryby-miecze i ryby-piły

Zaciętą walkę z sobą toczyły.

Pies Kalasanty spoglądał z trwogą

I cicho skomląc, podwinął ogon.

Rzekł pan Soczewka: Co za skowyty?

Ja tu nakręcam film znakomity,

Nieustraszenie zgłębiam Atlantyk,

A ty mi skomlesz?... Wstyd, Kalasanty!

Pies nie śmie bać się, bo to nieładnie.

Proszę hamulce włączyć przykładnie!...

Ulwaga!... Zaraz będziemy na dnie.

 

Rozległ się łoskot i zgrzyt złowrogi,

Pocisk wypuścił stalowe nogi,

Zatrząsł się, chwiał się przez moment spory,

Lecz samoczynne regulatory

Atomosondę wyprostowały

I alarmowe zgasły sygnały.

 

Tu pan Sorzewka do działań skory

Włączył od razu trzy reflektory

I atomowe spięcie uranu

Zalało światłem dno oceanu.

 

Stało tam miasto nieogarnione

Przed tysiącami lat zatopione.

Rzekł pan Soczewka: O zakład idę,

Żeśmy trafili na Atlantydę!

Jakiż w tych czasach bywał budulec,

Że mógł działaniu wieków nie ulec!

 

Pocisk powoli przed siebie ruszył.

Pies Kalasanty nastawił uszy,

A pan Soczewka w bezmiar czeluści

Trzy mechaniczne ręce wypuścił

I uruchomił trzy obiektywy,

Żeby sfilmować te wszystkie dziwy,

Ten świat niezwykły, ale prawdziwy.

 

Po bokach ulic gmachy wysokie,

Całe z metalu, stały bez okien.

Miały kształt stożków, jak piramidy.

Taki był widać styl Atlantydy.

Gmach każdy tego dziwnego miasta

Zwierzokrzewami gęsto porastał:

Jedne z nich miały gąbczaste pyski,

A w każdym pysku tkwił jęzor śliski.

Inne trzygłowe, pokryte grzywą,

Wielkie, pękate hydrę straszliwą

Przypominały swoim wyglądem.

Te chciały przyssać atomosondę,

Lecz je odepchnął prąd elektryczny.

Inne znów miały wygląd kosmiczny,

Bo liść zwijały w dziobek niewielki

I wypuszczały z niego bąbelki

W różnych kolorach, jak baloniki.

Inne wzrok miały mętny i dziki

O takiej sile, że po godzinie

Jeszcze migotał i drgał w kabinie.

 

Wąskie ulice stały nietknięte,

Oblane wodą, jak atramentem,

I reflektorów potężne błyski

Z trudem drążyły ten mrok pobliski.

W mieście podwodnym, po tylu wiekach,

Nie było widać śladu człowieka,

Ni czaszek ludzkich, ni ludzkich kości.

Wszystko zapadło w otchłań nicości.

 

Sto metrów dalej na placu miasta

Pięła się w górę wieża spiczasta,

A przed nią posąg na piedestale

Stał zachowany tak doskonale,

Że można było prócz głowy łysej

Rozpoznać także twarz i jej rysy.

Korona tkwiła na czubku głowy,

A z twarzy sterczał nos półmetrowy.

Warga zwisała aż do podbródka,

Na którym rosła bródka króciutka.

Król ten - bo był to król niezawodnie -

Miał podwinięte do kolan spodnie,

A w nich, jak balon, brzuch okazały,

Z łydek zaś skrzydła mu wyrastały.

 

Pod spodem była ogromna płyta

I pan Soczewka napis odczytał:

Karabalobum Atlantalobum

Parabalibum sobum e wobum.

Rzekł pan Soczewka: Spójrz, Kalasanty

Oto jest pomnik króla Atlanty,

Więc go na filmie szybko utrwalmy,

By znowu zdobyć trzy Złote Palmy

A teraz, piesku, ruszamy dalej.

I kazał kroczyć nogom ze stali

Poprzez spętane gąszcze korali.

 

Ryby nie żyją na tej głębinie,

Mogą tu istnieć płazy jedynie,

Ale te płazy są to okazy

Twardsze od naszych tysiące razy,

Opancerzone tak, że bez szkody

Znoszą straszliwe ciśnienie wody.

Atlantozaury zwartą ławicą

Krągłe, bezgłowe, tuż nad ulicą

Zawirowały swoim zwyczajem

I gniotąc sobie boki nawzajem,

Ssały żarłocznie morskie liszaje.

Dwie salamandry opancerzone

Niepostrzeżenie pełzły w ich stronę,

Pożarły wszystkie jeden po drugim,

Pozostawiając złociste smugi.

 

Zza węgła wyszedł jaszczur kolczasty

I koralowe mijając chwasty,

Na salamandrę napadł znienacka,

Zgniótł łeb jej twardy w kolczastych mackach,

Lecz zanim jeszcze żer swój przetrawił,

Smok siedmiogłowy nagle się zjawił.

Pełzał dokoła ze dwie minuty,

Podniósł swój ogon w łuskę zakuty

I tym ogonem niby maczugą

Jaszczura po łbie walił tak długo,

Aż go ogłuszył, kolce obkruszył,

Pożarł i dalej przed siebie ruszył.

Wtem ujrzał pocisk pana Soczewki.

Rzekł pan Soczewka: To nie przelewki,

Smok mnie przeraża swoim wyglądem,

Potwór ten zniszczy atomosondę!

Musimy zmykać i zejść mu z drogi.

 

Pocisk wyciągał stalowe nogi,

Biegł ulicami pustego miasta,

Lecz smok co chwila przed nim wyrastał.

Porisk wyciągał ręce stalowe

I zdołał urwać mu jedną głowę,

Potem dwie jeszcze. Zostały cztery.

Rzekł pan Soczewka: Moje kamery

Pracują sprawnie. Życie poświęcę,

Ale z tej walki film dziś nakręcę.

 

Potwór krwią broczyt. Już się zdawało,

Że pocisk wyjdzie z opresji cało,

Gdy nagle ruchem niepostrzeżonym

Smok z całej siły machnął ogonem

I podciął nogi atomosondzie.

Rzekł pan Soczewka: Mucha nie siądzie...

Ale, niestety, w tej samej chwili

Pocisk się zachwiał, na bok przechylił

I upadł ciężko na smoczy ogon.

 

Pies Kalasanty przejęty trwogą

Zawył żałośnie, a pan Soczewka

Rzekł niewesoło: Skończona śpiewka,

Naszej ofiary nikt nie oceni.

Klapa! Jesteśmy, piesku, zgubieni.

Pogasły lampy i reflektory,

Przestały działać regulatory

I automaty, a w chwilę potem

Stacja nadawcza pękła z łoskotem.

W mrok pan Soczewka spojrzał i zoczył,

Że inny potwór z głębin wytoczył

Cielsko olbrzymie jak kamienica.

Był to straszliwy płaz: ośmiornica -

Oceaniczna, ośmioramienna,

Cała kamienna. I rzecz znamienna:

Smok w koralowe schronił się krzaki

Schyliwszy łby swe dla niepoznaki.

A ośmiornica ośmiorgiem ramion,

Które bez trudu górę przełamią,

Atomosondę trącać zaczęła,

Po czym się wolno wzięła do dzieła.

 

Ramieniem pocisk więc podważyła -

Taka potężna była w niej siła.

Drugim ramieniem go opasała,

Z piachu dźwignęła, wyprostowała,

Trzecim ramieniem pchnęła od dołu,

Po czym pięciorgiem ramion pospołu

Wiosłując wolno, w górę ruszyła -

Taka potężna była w niej siła.

Gdy pocisk znowu stanął pionowo,

Pies o kuchenkę uderzył głową,

A pan Soczewka fiknął koziołka

Z łóżka na stołek, potem ze stołka

Wleciał na biurko, następnie z biurka

Spadł i pod łóżko dał jeszcze nurka.

Tu się dopiero zerwał gwałtownie.

- Muszę naprawić wpierw elektrownię -

Rzekł pan Soczewka do działań skory -

Gdy tylko wprawię w ruch reaktory,

Zapalę światła i reflektory,

Morskie potwory porażę prądem

I uruchomię atomosondę.

 

Włożył w to wszystko trudu niemało,

Lecz jak powiedział, tak się też stało.

Bo pan Soczewka miał umysł ścisły,

A oprócz wiedzy - mądre pomysły.

Wnet reflektory tedy zabłysły

I ośmiornicy cielsko potężne,

Każde jej ramię grube i prężne,

Można zobaczyć było przez szyby,

Lecz widać było także i ryby.

 

Rzekł pan Soczewka: Płyniemy w górę,

Wskazują na to ryby niektóre,

A jakbym sądzić mógł z manometrów,

Od dna nas dzieli pięć kilometrów.

Już poza nami jest Atlantyda.

Tak! Ośmiornica czasem się przyda!

 

Wypowiedziawszy swoje poglądy,

Prąd elektryczny z atomosondy

Skierował prosto na ośmiornicę.

Iskry błysnęły jak błyskawice,

Rażąc potwora w głowę i w oczy.

Cios go na chwilę, widać, zamroczył,

Gdyż jedno ramię z wolna opadło,

A pan Soczewka walkę zajadłą

Prowadził dalej, zwiększył napięcie,

I atakował bestię zawzięcie.

 

- Spójrz, Kalasanty! Chyba nie kłamię,

Potwór rozluźnił już drugie ramię.

O, teraz trzecie. A teraz czwarte.

Już piąte ramię też jest rozwarte!

Ugodzę jeszcze po raz ostatni!

Ha! Uwolnieni jesteśmy z matni!

Skończyłem wreszcie z podwodnym zbójem.

Mam go w całości? Mam go! Filmuję!

 

Z wolna szło na dno cielsko potwora,

Obok płynęła trytonów sfora,

A ryby-miecze i ryby-piły

Za tym niezwykłym żerem goniły.

Rzekł pan Soczewka: Wszystko to pierzchnie,

Bo wypływamy już na powierzchnię.

Pociągnął dźwignię, sprawdził przyrządy,

Nastawił stery atomosondy,

Pies Kalasanty zaparzył kawę,

I tak kończyli swoją wyprawę.

 

W panoramicznych szybach niebawem

Ujrzeli statek, który w oddali

Po niespokojnej żeglował fali.

Na maszcie flaga zatrzepotała.

A na pokładzie załoga cała

Panu Soczewce salutowała.

Jak z pokładowej księgi wynika,

Kapitan kazał upiec indyka,

A gdy na deser podano ciasto,

Końca nie było różnym toastom.

 

Nazajutrz statek K.I. Gałczyński

Zjawił się znowu w porcie szczecińskim.

Orkiestra grała, strzelały działa,

Ludność Szczecina wiwatowała,

Fotografowie i reporterzy

Pstrykali zdjęcia tak, jak należy,

A pan Soczewka w tym samym czasie

Udzielał mnóstwa wywiadów prasie;

Mówił o wszystkim, o tym, o tamtym,

Zapomniał tytko o Kalasantym.

 

Więc Kalasanty, nie bez urazy,

Do mikrofonu szczeknął trzy razy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pan Soczewka na księżycu

Pana Soczewkę znacie od dawna,

Bo to jest postać ze wszech miar sławna!

Mówi się o nim na całym świecie,

Jego nazwisko w prasie znajdziecie,

Znają go dobrze wszyscy uczeni,

Pana Soczewkę nadzwyczaj ceni

Magister Twister, profesor Tutka,

Pan Kleks i doktor Kot z Mysigródka,

A sam profesor doktor Filutek

Opisał lotu niezwykły skutek.

 

Chociaż jesteście trochę za młodzi,

Wiecie, o jaki lot tutaj chodzi.

Był to największy wyczyn stulecia,

Gdy satelita sztuczny wyleciał,

A otrzymawszy nazwę sputnika

Okrążał Ziemię, zjawiał się, znikał

I niby Księżyc sunął z fantazją

Nad Europą, Afryką, Azją,

Dokoła globu, a tak wysoko,

Że ledwie dojrzeć go mogło oko.

To jeszcze dzisiaj brzmi tak, jak bajka!

Oto w sputniku leciał pies Łajka,

Który dla wiedzy życie poświęcił

I przetrwał dotąd w ludzkiej pamięci.

 

Następny sputnik, jak pewno wieeie,

Zabrał dwie małpki: Tecię i Miecię.

Wróciły one zdrowe i żywe,

Chociaż obydwie stały się siwe.

Wtedy orzekli wszyscy uczeni,

Że teraz także człowiek w przestrzeni

Może juź wreszcie, wyzbyty trwogi,

Odkrywać wszelkie kosmiczne drogi

I wprost na Księżyc odbyć wyprawę.

Świat się dowiedział z prasy niebawem,

Że nowy, wielki sputnik już gotów

Do księżycowych, dalekich lotów.

 

Wszyscy więc sobie myśleli w duszy:

Kto tym sputnikiem pierwszy wyruszy?

Gdzie jest ów śmiałek? Gdzie jest zuch taki,

Który przemierzy śródgwiezdne szlaki?

Rzekł pan Soczewka: Panie, panowie,

Choćbym miał pęknąć, stanąć na głowie,

Wyleźć ze skóry, zaprzedać duszę,

Ja właśnie pierwszy polecieć muszę!

Ja jestem śmiałych czynów amator,

Ja - pan Soczewka! Ja - operator!

List więc napisał, a w owym liście

Przedstawił cały plan, oczywiście.

Przy tym obiecał, że on, Soczewka,

Sfilmuje wszystko: rośliny, drzewka,

Żywe istoty, morza, kratery,

Działanie światła, skład atmosfery,

I że ten zamiar ściśle wypełni,

Czy Księżyc będzie w nowiu, czy w pełni.

 

Minął dzień jeden, drugi i trzeci,

Więc jak? Poleci czy nie poleci?

Aż wreszcie radio podało z rana:

Rezerwujemy miejsce dla pana,

Na pana wybór padł dzisiaj zgodnie,

Prosimy przybyć za dwa tygodnie.

Halo! Powtarzam! Wiadoma sprawa!

Adam Soczewka. Polska. Warszawa.

Niechaj przyjedzie pan niezawodnie,

Start się odbędzie za dwa tygodńie.

W dniu oznaczonym, o siódmej rano,

Już nasz bohater na miejscu stanął.

 

Wnet po odbyciu niezbędnych narad

Wdział pan Soczewka dziwny aparat

Złożony z wielu spiralnych rurek,

W którym wyglądał jak wielki nurek.

Był tam ogrzewacz, wytwórnia tlenu

I automaty różne z selenu,

A więc z nowego zgoła metalu,

Który odporny jest w każdym calu

Na pył kosmiczny i chłód Księżyca.

Prócz tego była długa iglica,

Czyli antena, sieć elektryczna,

Prysznic i kuchnia automatyczna.

 

Gdy pan Soczewka siedział w sputniku,

Ludzi się zewsząd zbiegło bez liku,

Owację zrobił tłum samorzutnie.

Wreszcie mechanik włączył wyrzutnię

I sputnik nagle w górę wystrzelił,

Smugą skłębioną niebo ubielił,

Jeszcze przez chwilę w słońcu się mienił,

Aż wkrótce całkiem zniknął w przestrzeni.

Mknął pan Soczewka w dal niezmierzoną,

Księżyc niebawem w dole zapłonął

Chłodnym swym blaskiem, a sputnik chyży

Z każdą sekundą był coraz bliżej.

 

Minęło godzin, które się dłużą,

Ani za mało, ani za dużo,

Lecz właśnie tyle, ile potrzeba.

Czarne się stały obszary nieba,

Tylko glob ziemski w przestrzeń uciekał

I złotą tarczą jaśniał z daleka.

 

Nagle błysnęło światło przez okno,

Sputnik łagodnie Księżyca dotknął,

Jeszcze przez chwilę wolno się toczył,

Niby w dolinę ze skalnych zboczy.

Więc pan Soczewka siedząc w swej kulce

Szybko zaciągnął wszystkie hamulce,

Nacisnął dźwignie, zluzował sworznie

I drzwi otworzył bardzo ostrożnie.

 

Ujrzał przed sobą widok niezwykły:

W promieniach Słońca opary nikły,

A z tych oparów się wyłaniały

Śnieżne pagórki, lodowe skały,

Gdzieniegdzie krater szklisty i biały,

A dookoła świat karłowaty:

Więc oblodzone maleńkie kwiaty,

Więc karłowate krzewy i drzewka,

Które sfilmował wnet pan Soczewka.

 

Jak wynikało z badań pobieżnych,

Na tych obszarach białych i śnieżnych

Była powietrza cienka warstewka.

Skoro zmiarkował to pan Soczewka,

Pomyślał sobie: Fakt zrozumiały,

Czemu krzew każdy jest taki mały,

Czemu tak wszystko niziutko rośnie,

Chociaż, jak widać, ma się ku wiośnie.

Ruszył następnie wolno przed siebie.

Tymczasem Słońce wzeszło na niebie

 

I błyskawicznie śniegi stopniały,

Po czym krajobraz dotychczas biały

W ciągu godziny barwę swą zmienił;

Wszystko stanęło nagle w zieleni,

Z drzewek wabiły jabłka pachnące

I było mnóstwo kwiatów na łące.

Film z tego będzie nieporównany -

Rzekł pan Soczewka widząc te zmiany

Jeszcze sfilmował kraterów sporo,

Z których się każdy zmienił w jezioro,

 

I kroczył dalej po tym obszarze,

Gdzie trawy żółkły w słonecznym skwarze.

Wtem z głębi ziemi, z szerokiej szpary,

Małych zwierzątek wyszły dwie pary,

A potem jeszcze siedem czy osiem

O małych główkach pokrytych włosiem,

O małych różkach, na krótkich nóżkach,

O nadzwyczajnie pękatych brzuszkach.

Miały na pyszczkach błyszczące igły,

A świergotały jak nasze szczygły.

 

Były to chyba miejscowe krowy.

Istniał też widać zwyczaj miejscowy,

Że wszystko żyło pod ziemią, w głębi,

Bo gdy się tylko Księżyc oziębi,

Gdy Słońce zajdzie i gdy się zmierzchnie,

Mróz trzaskający ścina powierzchnię,

Pokrywa lodem jeziora, góry,

Takie są zmiany temperatury.

 

Były to zatem krowy miejscowe.

Za nimi wyszły okazy nowe,

Na poły konie, na poły jeże,

I znowu jakieś okazy świeże

O czterech trąbach, pękatych brzuszkach,

A wszystkie biegły na krótkich nóżkach

Do wodopoju i na pastwiska,

Więc pan Soczewka film zrobił z bliska.

 

Za zwierzętami z podziemnej groty

Wyszły dwunożne ludzkie istoty.

Miały pękate, krótkie tułowie,

Miały po wielkim uchu na głowie,

A wokół głowy, niby guziki,

Sterczały ślepia z błyszczącej miki.

Ust owe stwory nie miały wcale,

Jeno ruchliwe, długie nochale

Pokryte łuską. Tam zaś mniej więcej,

Gdzie ludzie zwykle miewają ręce,

Zwisały człony ze skóry grubej

Zaopatrzone na końcach w tuby.

Z każdej zaś takiej niby to ręki

Płynęły dziwne głosy i dźwięki.

Tłumy tych stworów z ziemi wyległy,

Więc pan Soczewka, człowiek przebiegły,

Skrył się za skałą, przysiadł na pięcie

I plenerowe wykonał zdjęcie.

Ale się zdarzył wypadek przykry,

Bo księżycowy ludek go wykrył.

 

Stwory podniosły zgiełk niebywały,

Groźnie tupały, wyły, piszczały,

Wykrzykiwały gniewne pogróżki,

Aż im się trzęsły pękate brzuszki.

Jeden do przodu wreszcie wyskoczył

I wybałuszył błyszczące oczy.

Już pan Soczewka czekał swej zguby,

A on wyciągnął obydwie tuby

I tak powiedział: Ubry kukubry,

Babry kalebry, trybry bujubry,

Nibry walabry, obry wojobry!

A przy tym w ślepiach miał błysk niedobry.

Rzekł pan Soczewka: Po co się pan drze?

Mam zapas tlenu w moim skafandrze,

Wejdę na skałę, stanę na szczycie,

A tam już dotrzeć nie potraficie,

Bo tam nie mogą oddychać płuca,

Więc niepotrzebnie pan się tak rzuca.

Kto atmosfery ma metr z kawałkiem,

Tego nie muszę bać się już całkiem.

Tak zakończywszy mowę dowcipną

Jeszcze iskrami z anteny sypnął.

 

Tu przerażony lud księżycowy

Spuścił nochale, pochylił głowy

I takiej dostał ze strachu febry,

Że szeptał tylko: Babry kalebry,

Obry bujubry... A wódz ich w tremie

Poprosił gościa, by zszedł w podziemie.

W głąb prowadziły śliskie pochylnie.

Siadł pan Soczewka, odbił się silnie

I czując w sobie zapał młodzieńczy,

W dół zjeżdżał szybko jak po poręczy.

Jazda ta trwała z kwadrans, aż wreszcie

Znalazł się w wielkim podziemnym mieście.

Był to właściwie majdan rozległy,

Stąd zaś we wszystkich kierunkach biegły

Na kształt uliczek długie tunele.

 

W tunelach były mieszkalne cele,

A w każdej celi, choć to niezdrowo,

Siedział stwór jeden ze swoją krową.

Tam strzygł ją, czyścił, żywił i poił,

Gdy zaś głód poczuł, tę krowę doił.

Nad placem wielkie kule jaśniały,

A takie niskie były powały,

Że pan Soczewka, niby pokraka,

Chodził przez cały czas na czworakach.

Lecz niezależnie od wszelkich pował

Wszystko co widział, skrzętnie filmował.

 

Lud księżycowy snuł się wokoło,

A pan Soczewka wołał wesoło:

Bebry kojubry, ruszać się, żwawo,

Uszki do góry, brzuszki na prawo,

Patrzeć w obiektyw... Zbliżyć się... Brawo!

A te maleństwa to chyba dziatki?

Muszę sfilmować ten widok rzadki!

Cip-cip, kurczątka, proszę uprzejmie,

Obiektyw całą grupę obejmie!

Wódz, który dotąd krążył z daleka,

Zbliżył się z garnkiem świeżego mleka

I rzekł: rububry z niskim pokłonem,

Ale że mleko było zielone,

Więc pan Soczewka pić nie miał chęci,

Tylko do końca film swój nakręcił.

Pożegnał grzecznie lud księżycowy,

Pogłaskał dzieci, poklepał krowy

I na czworakach do wyjścia ruszył.

 

Tam zaś, pomimo ogromnej tuszy,

Wyciąg linowy zawiózł go spiesznie

Z głębi podziemnej wprost na powierzchnię.

A na powierzchni znów zaszły zmiany,

Albowiem zapadł zmierzch niespodziany

I znów nastała zimowa pora.

Mróz grubym lodem pokrył jeziora,

Na łąki białe upadły śniegi,

Drzew oblodzonych stały szeregi

 

I w kształt lodowców zaklęte skały

Szczytami w mroku nocnym bielały.

Szedł pan Soczewka prosto przed siebie,

A nad nim z góry w przepastnym niebie

Ziemia rzucała światło przez chmury

I oświetlała Księżyc ponury.

Sputnik ogromny widniał z daleka,

Więc pan Soczewka dłużej nie zwlekał,

Wszedł do kabiny swego sputnika,

Szczelnie zawory w drzwiach pozamykał,

Pociągnął dźwignię, włączył motory

I błyskawicznie wzniósł się w przestwory

 

Leciał nie krótko ani nie długo,

Znacząc swój przelot ognistą smugą.

Wokół krążyły meteoryty,

A on do ziemskiej dotarł orbity,

Schował antenę, wysunął sondy,

Wpadł w atmosferę, w powietrzne prądy

I kierownicze ujął przyrządy.

 

Już widział szczyty gór doskonale,

Już widział morza zmarszczone fale,

Miasta ruchliwe, niby mrowiska,

I kraj po chwili rozpoznał z bliska,

Spojrzał na radar, wytężył oczy,

Jeszcze na zachód cokolwiek zboczył

I wreszcie Polskę zobaczył w dole:

W Polsce - powiedział - lądować wolę!

Żadnych, co prawda, nie widzę znaków,

Może to Kielce, może to Kraków,

Może Żyrardów - co za różnica?!

I wylądował - gdzie? - w Skierniewicach.

 

Właśnie przypadkiem byłem w tym mieście

I tam sputnika ujrzałem wreszcie.

Tam powitałem pana Soczewkę,

Za jego zdrowie piłem nalewkę,

A że na Księżyc to był lot pierwszy,

Więc mu poświęcam wiązankę wierszy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pan Soczewka w puszczy

 

Każdy, jak wiemy, nad czymś się trudzi

I jakiś zawód ma każdy z ludzi.

Znamy ich tyle, że bierze strach aż:

Jest więc lakiernik, górnik i blacharz,

Lekarz, listonosz i maszynista,

Zdun, no i strażak, rzecz oczywista,

Lotnik, agronom, stolarz, mierniczy,

Jest i buchalter, co ciągle liczy,

Jest i ogrodnik, co sadzi drzewka,

Krawiec i fryzjer. A pan Soczewka,

Chociaż zawodem żadnym nie gardzi,

Jednak swój własny kocha najbardziej.

 

Jest on filmowym operatorem,

Spójrzcie na niego, rano, wieczorem,

O każdej porze z wielkim przejęciem

Robi bez przerwy zdjęcie za zdjęciem,

Kręci, filmuje, wszystko co da się;

Te jego filmy po pewnym czasie

Każdy z nas może obejrzeć w kinie.

Ach, pan Soczewka z tych filmów słynie.

To nie zabawki, to nie przelewki,

Nikt nie prześcignie pana Soczewki.

 

On wszędzie dotrze, on nie zna strachu,

Robi swe zdjęcia siedząc na dachu,

Włazi na drzewo, zwisa na rynnie,

Lin okrętowych czepia się zwinnie,

Chwyta się auta w szalonym pędzie,

Skacze do wody... Musi być wszędzie.

Tak, moi drodzy, to nie przelewki.

Nikt nie prześcignie pana Soczewki.

 

Ostatnio w Kongo był samolotem,

A kiedy z Konga leciał z powrotem,

Nagle buchnęły zewsząd płomienie.

Kto inny przeląkłby się szalenie,

A pan Soczewka, gdy ogień zoczył,

Na spadochronie szybko wyskoczył

I ten płonący samolot właśnie

Jeszcze utrwalić zdążył na taśmie.

Samolot runął prosto do morza,

A pan Soczewka bujał w prrzestworzach.

Wiatr nim tarmosił, wiatr go unosił

I do nieznanych lądów niósł co sił.

 

Tak tedy lecąc w kierunku wschodnim

Dostrzegł nasz lotnik, że las jest pod nim,

I to w dodatku nie las, lecz puszcza.

Na nią spadochron zwolna się spuszcza,

A pan Soczewka kręci zawzięcie

I robi z góry ostatnie zdjęcie.

 

Spadochron opadł, lecz tak fatalnie,

Że pan Soczewka zawisł na palmie.

Rzekł więc z humorem: - Panowie, przerwa.

Dwa kokosowe orzechy zerwał,

Szybko rozłupał, zjadł z apetytem,

Mleczkiem ze środka popił je przy tym,

A gdy wiatr znowu spadochron nadął,

Nasz pan Soczewka zsunął się na dół.

Od spadochronu odciął się żwawo,

W lewo spogląda, spogląda w prawo:

 

Małpki śmigają jedna przy drugiej,

Skaczą i piszczą; skrzeczą papugi,

A pióra papug o różnej barwie

Są niby kwiaty, których ktoś narwie.

Już pan Soczewka nie myśląc długo

Chciał film nakręcić z barwną papugą,

Gdy nagle groźny pomruk usłyszał:

To lwy zwęszyły w puszczy przybysza.

Z gąszczu wyrasta paszcza straszliwa

I łeb ogromny, a za nim grzywa,

Za lwem i lwica wnet się wynurza,

Jeszcze groźniejsza, choć nie tak duża.

 

Rzekł pan Soczewka: - Trochę się boję,

Ja jestem jeden, a ich jest dwoje,

Ja mam dwie nogi, a lwy po cztery,

Zginę, lecz szkoda przecież kamery,

I filmów szkoda, jakem Soczewka.

Nie. Ja mam w nosie głupiego lewka.

Już wiem, co zrobię. Bestia mnie nie zje.

Pstryknął, zapalił szybko magnezję,

Lew się przeraził, struchlała lwica,

Błysk je oślepił jak błyskawica,

Potem raz drugi, trzeci i czwarty,

Lwy zobaczyły, że tó nie żarty

I pomyślały: Ulec mu trzeba,

Skoro przed chwilą spadł prosto z nieba

I ma w zanadrzu błyskawic mnóstwo,

To nie jest żaden zwierz, tylko bóstwo.

 

Po czym lwy oba, z trwogi pół żywe,

Stanęły grzecznie przed obiektywem,

I pan Soczewka, rzecz oczywista,

Nakręcił zaraz metrów ze trzysta.

Odtąd król zwierząt, groźny i krewki

Był na usługach pana Soczewki.

 

- Jaśnie wielmożny lwie - rzekł filmowiec -

Wszystkim zwierzętom w puszczy zapowiedz,

By się zebrały wnet, niedaleko,

O, tam, powiedzmy, nad tamtą rzeką,

Co to prześwieca właśnie przez palmy.

Godzinę ścisłą przy tym ustalmy:

Która jest teraz? Dziesiąta rano...

Niech na dwunastą wszystkie tam staną.

Mam zapas taśmy i dziś nakręcę

Film pod tytułem: Dziwy zwierzęce.

 

Lew naprzód wydał ryk bardzo długi,

Że aż ogłuszył wszystkie papugi,

A potem wydał drugi ryk krótki.

Ziemia zadrżała od tej pobudki

I gromkie echo szybko pobiegło

Wstrząsając całą puszczą rozległą.

Rzekł Pan Soczewka: - Ruszamy w drogę,

Wierzchem się zresztą przejechać mogę.

I na lwim grzbiecie pomknął szczęśliwy,

Że mógł się przy tym trzymać lwiej grzywy.

 

Za nim od drzewka skacząc do drzewka,

Wołały małpy: - Panie Soczewka,

Niech pan nam zrobi też zdjęcie śliczne,

Wszak my jesteśmy fotogeniczne.

Niech pan z małpami film dziś nakręci

Czyżby, doprawdy, nie miał pan chęci?

Tak powtarzały ciągle swą śpiewkę

I przedrzeźniały pana Soczewkę.

Nad rzeką juź się zebrały tłumy:

Przyszły tygrysy, lamparty, pumy,

Dwanaście słoni, żyrafy cztery,

Dwa krokodyle i trzy pantery,

Hipopotamy i nosorożce,

Przeróżnych barwnych ptaków po troszce,

Gromady małych lwiątek, panterząt

I mnóstwo innych nieznanych zwierząt.

 

Już na odległość pół kilometra

Miał pan Soczewka lekkiego pietra.

Cóż, moi drodzy, to nie są żarty

Wejść między pumy, lwy i lamparty.

Cóż, moi drodzy, to nie przelewki,

Tu trzeba męstwa pana Soczewki.

Więc pan Soczewka tak rzekł z humorem:

- Jestem filmowym operatorem,

Tłuszczu mam w ciele zapas nieznaczny,

Sądzę, że raczej nie jestem smaczny,

W przeciwnym razie lew by mnie zżarł już.

Więc do roboty. Oto scenariusz...

 

Film rozpoczniemy wielką paradą:

Na nosorożcu dwa strusie jadą

I tytuł filmu trzymają w dziobach,

Za nimi kroczą lwy nasze oba,

Następnie tygrys i dwie pantery.

Proszę. Ruszamy w stronę kamery...

Wolniej... Szczerzymy kły jak należy...

Nie, moi drodzy. Struś nic nie szczerzy.

A teraz słonie... Czy mogę prosić?

Tylko nie kurzyć, nogi podnosić,

Tak... Głowy do mnie... Trąby przy boku.

 

Lamparta damy w ogromnym skoku

O, nie. Przepraszam... Tak skacze łania...

Ja mam lamparta uczyć skakania?

Jeszcze raz proszę. Śmiało. No, co tam?

Dobrze. Następny jest hipopotam...

Prędzej... Nie wolno zostawać w tyle.

Teraz jest kolej na krokodyle,

Każdy krokodyl w obiektyw patrzy...

Głowy do góry... Tempo... Raz-dwa-trzy.

Dobrze. Następnie pumy... O pumie

Mówią, że puma nic nie rozumie

I rzeczywiście. Źle. Źle... Niestety...

Nie tak się chodzi. Wyprężyć grzbiety.

A teraz małpy... Sto albo dwieście...

Z życiem. Gromadą... Żwawo. I wreszcie

Ponad pochodem, jak pochód długi

W równych szeregach lecą papugi,

Wprost na obiektyw... Tylko z polotem...

Koniec... A teraz wszyscy z powrotem.

Tu pan Soczewka zatarł aż ręce:

- Ależ wspaniały film dziś nakręcę.

 

Zwierzęta mając chwilę spokoju

Pobiegły z wrzaskiem do wodopoju.

Nawet niektóre, jak krokodyle,

Siedziały w wodzie przez dłuższą chwilę.

A lew spoglądał na nie z wysoka,

Czuwał, nikogo nie spuszczał z oka,

Potrząsał groźnie kudłami grzywy

I pomrukiwał jak król prawdziwy.

Rzekł pan Soczewka do lwa na migi:

- Teraz filmować będę wyścigi.

Lew ryknął groźnie: - Stawajcie w rzędzie,

Tu start jest, meta natomiast będzie

Tam... Przy ostatnim eukaliptusie.

Sygnał do biegu podadzą strusie,

A sędziowanie zlecam żyrafie,

Bo, prawdę mówiąc, ja nie potrafię.

Żyrafa taką długą ma szyję,

Że jako sędzia wszystkich pobije.

 

Szybko zwierzęta stanęły w rzędzie,

I oto wyścig wnet się odbędzie.

Już pan Soczewka odbiegł pół mili,

Patrzy... Przymierza... Sprawdza... Po chwili

Dał umówiony znak pan Soczewka,

Mignęła z ptasich piór chorągiewka

I wielki ruch się zrobił na starcie.

Śmigają w skokach nogi lamparcie,

Tygrys panterę wyprzedza w biegu,

A nosorożec w jednym szeregu

Z hipopotamem i krokodylem

Pędzi, zostając raz po raz w tyle,

I znowu pędzi, i znowu goni;

Z łomotem biegnie dwanaście

Trąby do góry mają zadarte,

Już się zrównają wkrótce z lampartem,

Już wyprzedziły go o pół głowy

Bieg ich spokojny, równy, miarowy,

A tygrysowi ogon już zwisa,

Już prześcignęły słonie tygrysa.

Jeszcze pantera... I ona przecie

Musiała odpaść. Już są na mecie,

Wszystkie dwanaście... Słonie wygrały.

Wygrały słonie. Wynik wspaniały.

Więc zatrąbiły głośno na trąbach,

A tu żyrafa wpada jak bomba

Z gratulacjami. I już po chwili

Wieńczy każdego wieńcem z daktyli.

 

Jedynie lampart zły i ponury

Obgryza sobie do krwi pazury,

I przed słoniami w krzakach się chowa;

Przegrałem wyścig, psia kość słoniowa.

Gdy pan Soczewka chwilę odpoczął,

Znowu do pracy wziął się ochoczo

I zanim skończył jeść swój ananas,

Dał znak, wołając głośno: - Czas na nas.

Na plan. Już późno... Jeszcze naprędce

Ostatnią scenę tylko nakręcę.

Otóż chcę zrobić z was piramidę,

Bardzo wysoką. O zakład idę,

Że tego dotąd w filmach nie mamy.

 

Proszę, tu staną hipopotamy

Dwa obok siebie. A lew nasz srogi

Na dwóch ich grzbietach oprze swe nogi.

Hop! Dla lwa są to rzeczy powszednie,

O, tu dwie tylne, a tu dwie przednie.

Świetnie... Kto teraz? Trudno mi orzec...

Wiem... na lwa musi wejść nosorożec,

Małpy pomóżcie, bo to niezdara.

Na nosorożcu tygrysów para

Stanie, łapami o siebie wsparta.

Brawo! Poproszę teraz lamparta...

Na łbach tygrysów lampart się wspiera,

A na lamparta wskoczy pantera.

Skok był wspaniały. Te rzeczy cenię...

Chwileczka... Dobrze... Robię zbliżenie...

Praszę, by wszyscy spokojnie stali,

Bo piramida mi się zawali.

Następne zwierzę wejdzie na wieżę...

 

Jeszcze chwileczka... Zaraz przymierzę...

O, nie. Tu nie ma miejsca dla słoni,

Proszę stąd odejść. Niech słoń odsłoni.

Wiem, już... Dwie małpy wejdą z tej strony

Na grzbiet pantery... spuszczą ogony...

Tych małp niech inna znów się uczepi,

Za mało... Jeszcze... Tak będzie lepiej...

Ogon za ogon, ręce za ręce,

Jeszcze ze cztery, ale nie więcej...

Świetnie... Po prostu żywa girlanda.

Teraz żyrafa szyję na plan da,

Druga z tej strony... Do góry głowa...

Niech się rozhuśta małpa końcowa

I niech za szyję złapie żyrafę...

No... Dobrze poszło szczęśllwym trafem...

Brawo... Na szczycie tej wieży jeszcze

Jakąś papugę barwną umieszezę.

Teraz uwaga i równowaga,

Filmuję...

Tutaj ścisłość wymaga

Dodać, że z góry dostrzegł tę wieżę

Lotnik na szybkim helikopterze,

Bo na ratunek z Afryki całej

Helikoptery wnet wyleciały

 

I szybowały wysoko w niebie,

By nieść rozbitkom pomoc w potrzebie.

Rozbitka lotnik dostrzegł i zmierza

Prosto ku miejscu, gdzie stoi wieża,

Coraz to mniejsze zatacza koła,

A pan Soczewka macha i woła:

- Ciszej. Warkotem tych swoich maszyn

Pan mi to całe bractwo wystraszy...

Uwaga. Rolkę tylko wymienię...

Proszę... Filmuję... Teraz zbliżenie...

Wszystkie zwierzęta patrzą w tę stronę...

Dobrze... Spokojnie... No, już... Skończone.

Potem uprzejmie rzekł: - Do widzenia!

Sztukę filmową, widzę, docenia

Nie tylko człowiek, lecz także zwierzę,

Film będzie świetny... Dziękuję szczerze.

I zniknął w szybkim helikopterze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pan Szczuka

 

Żył pan Szczuka pod Olkuszem.

Łowił ryby kapeluszem,

Straszył jeże, muchy łapał,

Wreszcie popadł w taki zapał,

Że gdy zima w polu słabła,

Na przynętę schwytał diabła.

A rozpoznał go po pysku,

A przydybał na ściernisku.

 

Był ubrany diabeł modnie:

Tabaczkowe nosił spodnie,

Kusy fraczek granatowy,

Zapinany do połowy,

Kamizelkę, krawat nowy,

A na samym czubku głowy

Cylinderek ciemnoszary

I rogowe okulary.

 

Miał do tego bródkę krótką

I gdy mówił, trząsł tą bródką.

Był pan Szczuka bardzo srogi,

Więc do diabła rzekł: "Do nogi!"

Wyjął smycz ze skóry byczej.

I uwiązał go na smyczy.

 

Diabeł buczał, diabeł mruczał,

A pan Szczuka mu dokuczał:

To go w plecy trącił nogą,

To nadepnął mu na ogon,

To przez ramię go przewiesił,

Aż się bies ze złości biesił.

 

"Co pan robi panie Szczuka?

Czy pan zwady z piekłem szuka?"

Lecz pan Szczuka ani pisnął,

Tylko mocniej smycz zacisnął,

Aż burczała w diable dusza,

I tak szedł z nim do Olkusza.

 

Diabeł wścieka się i krztusi:

"Panie Szczuka, pan mnie dusi,

Niech pan w głowę się popuka,

Niech pan puści, panie Szczuka!"

 

Lecz pan Szczuka słuchać nie chce,

Diabła dręczy, drażni, łechce,

Wreszcie rzecze: "Zamilcz, biesie,

Bo wystraszysz pliszki w lesie!"

 

Zaczął diabeł z innej beczki:

Panie Szczuka, dość tej sprzeczki,

Ja do piekła wracać muszę,

Niech pan puści, bo się duszę,

Oddam panu moją duszę,

Tylko niech pan, u kaduka,

Już mnie puści, panie Szczuka!"

 

A pan Szczuka szydzi z czarta:

"Cóż jest twoja dusza warta?

Mniej niż zgniła ulęgałka,

Tyle ot, co gnoju gałka."

 

A czart skomle: "Panie Szczuka,

Niech pan prędko to odpuka,

Mam ja duszę wyborową,

Prawie nową, daję słowo,

Nie zniszczoną, w dobrym stanie,

Pan dziś takiej nie dostanie."

 

"Dawaj! - w końcu rzekł pan Szczuka. -

Jest w mym domu ruda suka,

Może taka dusza czarcia

Suce nada się do żarcia."

 

Z tymi słowy smycz rozluźnił,

Diabeł kwękał, szemrał, bluźnił

I namęczył się niemało,

Aż wykrztusił duszę całą,

Po czym zniknął w cieniu buka.

Tyle widział go pan Szczuka.

 

A na ziemi rozpostarta

Pozostała dusza czarta.

Jął pan Szczuka gnieść ją w rękach:

Była czarna, gładka, miękka

Jak najlepsze sukno bielskie

I nie poznać, że diabelskie.

 

Rzekł pan Szczuka: "Wiem, co zrobię!

Frak z niej każę uszyć sobie!"

 

Był w Olkuszu krawiec taki,

Który szył najlepiej fraki,

Więc pan Szczuka w karnawale

Był ubrany doskonale

I wyjeżdżał co niedziela

W nowym fraku na wesela.

 

Mądra sztuka był pan Szczuka,

A dla głupich stąd nauka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Panieneczka z pudełeczka

 

Panieneczka z pudełeczka,

Nie Haneczka, nie Janeczka,

Nie Marysia, nie Wandeczka,

Nie Irenka, nie Idalka,

Lecz po prostu zwykła lalka,

I nie zwykła, lecz mądralka...

 

Panieneczka z pudełeczka

Karminowe ma usteczka,

Nosek zgrabny i rumiany

I policzki z porcelany.

Panieneczka z pudełeczka

Jest pulchniutka jak bułeczka,

Ma jedwabne złote włoski,

Uśmiech miły i beztroski,

Rączki bielsze ma od mleczka,

A ubrana jak laleczka

Jest ta śliczna panieneczka.

 

Cały dzień, jak inne panie,

Siedzi grzecznie na tapczanie,

Jest wytworna niesłychanie

I gdy kot się łasi do niej,

Głaszcze kota spodem dłoni.

Kot jej dał na imię Lala,

Lalce głaskać się pozwala,

Z nią rozmawiać długo umie,

Ona jedna go rozumie.

Mówi lalka: Mój koteczku,

Nie ma myszy w mym domeczku,

Ale za to na spodeczku

Zawsze jest łyżeczka mleczka

I ciasteczka dla koteczka.

 

Kot jest czarny i puszysty,

Kot do lalki pisze listy,

Opowiada jej bajeczki

I przemawia do laleczki

 

Po swojemu, po kociemu:

Droga Lalu, powiedz, czemu

Siedzisz ciągle na tapczanie?

Wstań, kochanie, pójdź, kochanie,

Do ogrodu na igraszki.

Tam śpiewają cudnie ptaszki,

Tam fruwają barwne ważki,

Tam po stawie łódka płynie

I przegląda się w głębinie,

Tam szeleści wiatr wesoły,

Szczerozłote brzęczą pszczoły,

Pachną kwiaty, dzwonią dzwońce,

A na niebie wisi słońce

I przygląda się z oddali,

I uśmiecha się do Lali.

Nim uśmiechać się przestanie,

Wstań, kochanie, pójdź, kochanie,

Odbędziemy sobie w zgodzie

Piękną podróż po ogrodzie.

 

Idzie lalka środkiem dróżki,

Lekko stawia drobne nóżki,

Kot odpędza od niej muszki

I prowadząc ją za rękę

Mruczy kocią swą piosenkę.

Lalkę każdy kwiatek wita,

Każda trawka pospolita,

Wszystko w oczach jej rozkwita.

 

Pierwsza głos zabrała róża:

Patrzcie, lalka! Jaka duża!

Jakie oczy ma błękitne!

W takich oczach chętnie kwitnę.

Spójrzcie, jaka buzia słodka! -

Zachwycała się stokrotka.

Jestem prawie zakochany -

Szepnął goździk. Tulipany

Pochyliły swe łodygi,

A narcyzy na wyścigi

Kołysały się na wietrze

Coraz tkliwsze, coraz bledsze...

 

W górze słońce lśni złociście,

Uroczyście szumią liście,

Żuki chórem brzęczą w trawie,

A za kępą drzew, na stawie,

Uwiązana wprost do pieńka

Stoi łódka malusieńka.

 

Łódka piękną podróż wróży,

Kot zaprasza do podróży,

Lalka siada więc przy sterze,

A on dziarsko wiosła bierze

I już w dal odpływa łódka,

Chociaż taka jest malutka.

 

Bardzo rada tej przygodzie

Lalka rączkę macza w wodzie

I ze śmiechem kota bryzga,

Gdy się do niej kot umizga.

 

Kot wiosłuje wciąż zawzięcie,

Aż tu nagle na zakręcie

Z wody wyspa się wyłania.

Więc do brzegu bez wahania

Lalka kotu przybić każe

I po chwili już żeglarze

Przez zarośla i przez gąszcze

Naprzód brną jak dwa chrabąszcze.

Lalka nie zna wcale drogi,

Lalkę trochę bolą nogi.

Kot prowadzi ją za rękę

Mrucząc kocią siwą piosenkę.

 

Wyszli wreszcie na polanę,

A tam - dziwy nie widziane:

Pod łopuchem, bez przesady,

Stoi chatka z czekolady,

Z czekolady dach, wieżyczki,

Komin, ściany, okna, drzwiczki,

Nawet ganek, nawet kładka -

Istna chatka-czekoladka!

Od tej chatki biegnie ścieżka...

Gnom z pewnością w chatce mieszka.

 

Któż, powiedzcie, nie zna gnomów?

Mógłbym spisać kilka tomów

O tym, jakie wiodą życie,

Co w swych domkach robią skrycie,

O zręczności ich i sprycie...

Znam się na tym znakomicie,

Bo to przecież fakt wiadomy,

Że mi bajki piszą, gnomy.

 

W owym domku z czekolady,

Nie szukając z nikim zwady,

Mieszkał sobie gnom Paproszek.

Głowę małą miał jak groszek,

Nos jak pieprzyk, siwą bródkę,

Duży brzuch i nogi krótkie.

Zawód miał nie byle jaki,

Mianowicie... strzygł ślimaki,

Szył dla gnomów pelerynki

I uczone robił minki:

Dużą minkę, średnią minkę

Oraz minkę-odrobinkę.

Właśnie siedział z dużą minką

I popijał słodkie winko,

Gdy ktoś nagle do drzwi puka.

Kto to puka? Czego szuka?

Kto i po co tu przychodzi?

To ja jestem, kot-czarodziej,

A to lalka z porcelany,

W której jestem zakochany.

Wyszedł tedy gnom na ganek

I powiedział: Dobry ranek,

Nie zapraszam do chatynki,

Ale wiem, że moje minki

Chcecie kupić. Bardzo proszę,

Biorę za nie po trzy grosze.

 

Po tych słowach gnom Paproszek

Wszystkie trzy uczone minki

Do maleńkiej włożył skrzynki,

Dziewięć groszy wziął od kota,

Chrząknął, kichnął, zachichotał,

Do swej chatki wrócił szybko

I w okienku siadł za szybką.

 

Lalka w skrzynce szuka minek

I wyjmuje upominek,

1 przymierza minki gnoma,

Aż jej buzia nieruchoma

Nagle staje się ruchliwa,

Tak jak żywa, jak prawdziwa,

Ach, bo w bajkach wszystko bywa!

Kot nie wierzy własnym oczom:

Jak ci ładnie, jak uroczo,

Jesteś już prawdziwą damą!

Powtórz jeszcze raz to samo:

Duża minka, średnia minka,

Teraz minka-odrobinka...

Nie, doprawdy, w życiu całym

Słodszej buzi nie widziałem!

 

Słysząc jego zachwyt taki

Nadleciały różne ptaki,

Jak słowiki, gile, czyże,

I fruwając coraz niżej,

Na cześć lalki. odśpiewały

Trzy wesołe madrygały,

I uczciły ją świergotem.

A tymczasem lalka z kotem

Popłynęli już z powrotem,

Bowiem słońce na zachodzie

Już maczało brodę w wodzie,

A głód przy tym tak dokuczał,

Że kot coraz cieniej mruczał.

 

Kto przymierzał tyle minek,

Temu zda się odpoczynek.

Na tapczanie lalka siadła

I na obiad chętnie zjadła

Ulubione swe rodzynki,

Robiąc wciąż te same minki -

Jedną własną, a trzy cudze.

Wreszcie rzekła: Znów się nudzę!

Chcę rozrywkę mieć przyjemną,

Kotku bury, baw się ze mną!

Kot, wykwintny w każdym calu,

Czule mruczy: Słodka Lalu,

Ja dla ciebie wszystko zrobię!

Czego pragniesz? Pomyśl sobie.

Rzecze lalka więc do kota:

Wielka bierze mnie ochota

Dla zabawek bal wyprawić,

Żeby dobrze się zabawić.

 

Kot natychmiast,wvyjął z szafki

Gry, figurki i zabawki

I zawołał z wielką mocą:

Dobra Wróżko! Przed północą

Przyjedź do nas swą karocą!

Uczyń różdżką znak zaklęty,

Niech ożyją wszystkie sprzęty,

Niech zabawki w ruch wprawione,

Przebudzone, ożywione,

Spędzą dzisiaj noc przyjemną

Z tobą, z lalką oraz ze mną!

A do lalki kot-czarodziej

Rzecze: Pięknie się przyodziej,

Ładnie uczesz się, kochanie,

Wróżka przyjdzie na wezwanie

I uczyni takie cuda,

Że nasz bal się świetnie uda.

 

Lalka z ulgą odetchnęła

I zabrała się do dzieła.

Więc podbiegła do lusterka

I przegląda się, i zerka,

I przygładza każdy włosek,

I pudruje sobie nosek,

I różuje się dokładnie...

No popatrzcie, czy nie ładnie?

Lecz jak ubrać się, mój Boże,

Którą suknię dzisiaj włożę,

Kto mi wybrać ją pomoże?

Mam różową bardzo zgrabną

I błękitną mam jedwabną,

Atłasową fijołkówą

I kremową koronkową...

Pełno sukien wisi w szafie,

Żadnej wybrać nie potrafię!

 

Kot zamyślił się głęboko,

Aż przymrużył jedno oko,

I powiada: Dam ci nową

Piękną suknię księżycową.

Sam utkałem ją z promieni.

Pełna srebrnych jest deseni,

A z poświaty zielonkawej

Ma falbanki i rękawy.

Przy staniczku ma guziczki

Jak mieniące się promyczki,

Haftki lśnią jak gwiazdki w niebie -

To jest suknia godna ciebie!

 

Po tych słowach niespodzianie

Kładzie suknię na tapczanie.

Weź ją, Lalu, weź, kochanie!

Lalkę piękny strój zachwyca

Barwą srebra i księżyca,

Więc z radości klaszcze w dłonie,

Z podniecenia twarz jej płonie,

I przebiera się czyrm prędzej

W suknię z jasnej, lśniącej przędzy.

 

Nikt nie znajdzie u krawcowej

Takiej sukni księżycowej,

Takiej zwiewnej, takiej mglistej,

Promienistej i srebrzystej!

Lalka stała oniemiała

I w zwierciadło spoglądała.

Nim odeszła od zwierciadła,

Dookoła noc zapadła.

 

Aż tu nagle, przed północą,

Koła dudnią i turkocą

I przed ganek swą karocą

Wjeżdża Wróżka. Cztery krety,

Zaprzężone do karety,

Stają dęba. I już Wróżka

Stąpa lekko na paluszkach,

I do lalki, uśmiechnięta,

Zwraca jasne swe oczęta.

 

Któż nie poznał w życiu wróżek!

Mnie ich czar już dawno urzekł,

Gdy w welonach powłóczystych,

W szatach zwiewnych, jedwabistych,

Otaczały moje łóżko.

 

Z czym przybywasz, Dobra Wróżko?

Wróżka śmieje się do kota,

A jej różdżka szczerozłota

Na zabawki rzuca czary.

Nie, to wprost jest nie do wiary!

Oto miś z szarego pluszu,

W aksamitnym kapeluszu,

Wali w bęben. W takt muzyki

Ołowiane żołnierzyki

Po pokoju maszerują,

Lalce grzecznie salutują

I sztandary chylą przed nią

Z galanterią iście przednią.

Lalka staje cała w pąsach,

A generał kręci wąsa

I powiada: Piękna pani,

Oto moi są ułani,

Zechciej, pani, bez urazy

Przyjąć ich pod swe rozkazy.

Tak jak ułan - nikt nie pląsa!

I podkręcił dumnie wąsa.

 

Słysząc skoczny rytm muzyczki,

Trzy wesołe baletniczki

Obstąpiły generała,

Bo okazja to niemała

Niepokoić tak na zmianę

Jego serce ołowiane.

 

Dwa pajace tekturowe

Już do tańca są dotowe

I na sznurkach podskakują,

I do taktu przytupują.

 

Hulajnoga z własnej chęci

Kółeczkami swymi kręci

I przymila się do kota:

Pojedź, jeśli jest ochota!

 

Kolej gwiżdżąc rusza w drogę

I wyprzedza hulajnogę.

Bucha dym z lokomotywy,

A w wagonach - co za dziwy! -

Nakręcane siedzą żabki.

Jedne grają w koci-łapki,

Inne znowu łapią jo-jo,

A najmniejsze w oknach stoją

I chwytają szklane muszki

Ożywione z woli Wróżki.

W kącie brzęczy bąk blaszany,

Mały skrzypek z porcelany

Cienko gra na swoich strunach,

A kasztanka na biegunach

Rży i stoi w gotowości,

Aby wozić miłych gości.

 

Malusieńki okręt nagle

Podniósł wszystkie swoje żagle

I kołysze się w oddali

Na podłodze jak na fali.

Tym okrętem w podróż płyną

Blady pierrot z kolombiną,

Lew gliniany, wąż drewniany

I kominiarz nakręcany.

 

Wtem rozległy się przygrywki

I zagrały pozytywki,

Wszystkie naraz, jak kapela

U królewny w dzień wesela.

Popłynęły przez salony

Porywiste tańca tony.

Już generał zachwycony

Prosi Wróżkę. I już Wróżka

W pierwszej parze, na paluszkach,

Tańczy lekko na kształt puszka,

Każda rączka, każda nóżka

Jest jak mgły różowa smużka.

Dalej lalkę kot prowadzi,

A ułani, wszyscy radzi,

Porywają szybko w tany

Figurynki z porcelany.

 

Tańczą żabki, tak jak mogą,

Tańczy pajac z miną błogą,

Tańczy kolej z hulajnogą,

Bąki brzęczą nad podłogą

I wirują w takt muzyki,

A wraz z nimi baloniki,

Klocki, myszki, wózki, sanki,

Kolorowe wycinanki,

Wąż, kominiarz, szklane muszki -

Wszyscy tańczą śladem Wróżki.

 

Tak się zaczął bal u lalki.

A najdalsze nawet salki,

Nawet nisze i alkowy

Poblask sukni księżycowej

Zielonkawą mgłą wypełnia

Jak księżyca srebrna pełnia.

 

Taniec skończył się i oto

Wróżka różdżką szczerozłotą

Połączyła wszystkie sprzęty

W jedeń wielki stół zaklęty.

Co półmisek, to potrawa.

A więc mak faszerowany,

Puszek z mleczka podsmażany,

Kropla rosy, kropla piany,

Miód lipowy, sok różany,

 

Pan generał ołowiany

Wlał do szklanek sok różany,

Obok Wróżki stanął w pąsach,

Po czym dumnie kręcąc wąsa

Krzyknął: Zdrowie pań wypijmy!

Niech nam żylą! - Żyjmy, żyjmy!

Przecież też jesteśmy panie! -

Zawołały niespodzianie

Wszystkie żabki zgodnym chórem,

Wznosząc pełne szklanki w górę.

Lalka siedząc przy swym kocie

Jadła cały czas łakocie

I szeptała mu do uszka:

Kotku bury, jam nie wróżka,

Jam zwyczajna jest laleczka,

Ale będę dla koteczka

Taka dobra, taka tkliwa

Jak prawdziwa panna żywa,

Ach, bo w bajkach wszystko bywa!

 

Wróżka śliczna i wspaniała

Sama gości częstowała,

Wszystkim szklanki napełniała,

Podsuwała smakołyki

I na srebrne talerzyki

Garstki maku nakładała.

 

W maku tkwi przedziwna władza,

Co na oczy sen sprowadza.

Więc dokoła niespodzianie

Rozpoczęło się ziewanie

I niebawem, jednocześnie,

Mak pogrążył wszystkich we śnie.

 

Pan generał pierwszy usnął -

Tylko Wróżkę wąsem musnął.

Całe wojsko ołowiane

Poszło sobie spać pod ścianę,

Żabki, bąki i zabawki

Powróciły do swej szafki.

Lalkę senną niesłychanie

Kot posadził na tapczanie,

Sam u stóp jej się położył,

Bo i jego sen już morzył.

 

A tymczasem świt od wschodu

Wszedł cichaczem do ogrodu,

Mrok wypłoszył, dzień odnowił,

Szyby w oknach zaróżowił.

 

Posmutniały wszystkie sprzęty,

Zniknął nagle stół zaklęty,

Przeminęła noc czerwcowa,

Zgasła suknia księżycowa...

 

Tylko Wróżka jeszcze trwała,

Coraz bledsza, niemal biała,

Razem z mgłą się rozwiewała,

Aż powoli znikła cała

I w oddali różowiała

Niby obłok na błękicie,

Który przywiał wiatr o świcie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pchła Szachrajka

 

Chcecie bajki? Oto bajka:

Była sobie Pchła Szachrajka.

Niesłychana rzecz po prostu,

By ktoś tak marnego wzrostu

I nędznego pchlego rodu

Mógł wyczyniać bez powodu

Takie psoty i gałgaństwa,

Jak pchła owa, proszę państwa.

 

Miała domek na przedmieściu

Po ojczymie czy po teściu,

Dom złożony z trzech pięterek

I pokojów cały szereg.

Więc salonik i sypialnię,

I jadalnię, naturalnie,

Gabinecik i korytarz,

O cokolwiek się zapytasz,

Wszystko miała, aż jej gości

Zalewała żółć z zazdrości.

 

Miała bryczkę, dwa kucyki,

Dojną krowę z Ameryki,

Psa kudłacza, owcę, kurę

Oraz koty szarobure,

Dwa uczone karaluchy

W kuchni pasły sobie brzuchy,

Konik polny Pchle Szachrajce

Co dzień grał na bałałajce,

Jednym słowem miała życie

Ułożone znakomicie.

 

Pchła Szachrajka rzekła: "Lubię

Czasen w pchełki zagrać w klubie!"

Więc ubrana jak z igiełki

Pojechała zagrać w pchełki.

Jedzie sobie Pchła Szachrajka

Kolorowa jak mozaika,

Jedzie pełna animuszu,

W żakieciku z lila pluszu,

Z żółtym piórkiem w kapeluszu,

W modrych butach atłasowych,

W rękawiczkach purpurowych.

 

W klubie bywa tyle osób,

Że przecisnąć się nie sposób.

Pchła krzyknęła: "Dajcie drogę!

Jestem mała, przejść nie mogę!"

Tłum rozstąpił się, a ona

Przeszła środkiem niewzruszona.

Już do stołu mknie czym prędzej

I wyjmuje stos pieniędzy.

"Postawiłabym trzy grosze

Na zielone..."

"Bardzo proszę."

Pchełki skaczą jak szalone,

Tu niebieskie, tam czerwone,

Tu wygrana, tam przegrana...

"Na zielone, proszę pana!"

 

Pchła Szachrajka była mała,

Między pchełki się wmieszała

I po stole sama skacze.

"Co to znaczy? - myślą gracze -

W którąkolwiek spojrzeć stronę

Wygrywają wciąż zielone."

Nim się gracze połapali,

Pchła Szachrajka wyszła z sali

I z wygraną swą do domu

Pojechała po kryjomu.

 

Pomyślała: "Po tej próbie

Nie pokażę się już w klubie."

Taki dała więc telegram:

W PCHEŁKI Z WAMI

WIĘCEJ NIE GRAM

 

Pchle zachciało się brewerii,

Poszła więc do menażerii.

Właśnie słoń po drodze dreptał,

Pchły o mało nie rozdeptał.

Patrzy: Cóż to za Ądziebełko?

"Co tu robisz, pani Pchełko?"

 

Pchła stuknęła parasolką:

"Jestem pchłą, lecz przy tym Polką!

Żądam większej galanterii,

Panie słoniu z menażerii!"

 

Słoń pokręcił grzecznie trąbą

I powiada: "Jestem Jombo,

Przyjechałem tu z Colombo."

 

Rzecze na to Pchła do słonia:

"A ja jestem rodem z Błonia,

Tam plantację mam wzorową,

Sadzę na niej kość słoniową.

Obok domu dla kaprysu

Trzymam stale sto tygrysów,

Sto kangurów, sto lampartów,

Ze mną, panie, nie ma żartów!"

 

Słoń pokręcił trąbą grzecznie:

"Rzeczywiście niebezpiecznie."

Potem upadł na kolana

I powiedział: "Ukochana,

Takiej właśnie pragnie żony

Jombo, sługa uniżony."

 

Pchła usiadła mu na karku,

Przejechała się po parku,

Wreszcie rzekła: "Drogi Jombo,

Imponujesz mi swą trąbą,

Ale tylko trąbą. Zaczem

Możesz zostać mym trębaczem."

 

Pchła Szachrajka po obiedzie

Do cukierni bryczką jedzie.

Już z daleka widać z bryczki

Purpurowe rękawiczki.

Pchły ciastkami zwykle gardzą,

Nasza zaś lubiła bardzo

Tartoletki, papatacze,

Ptysie, bezy i sękacze,

Rurki z kremem, tort z wiśniami

I babeczki z malinami.

 

Wchodzi śmiało do cukierni,

W pas kłaniają się odĄwierni,

Już kelnerzy przyskakują,

Grzecznie w rączkę ją całują.

"Dzisiaj rurki z kremem zjem,

Bo ogromnie lubię krem.

Proszę podać ze trzydzieści,

Stolik więcej nie pomieści."

Przy stoliku pchła zasiadła,

Jedną rurkę z kremem zjadła,

Zostawiła pełną tacę.

"Za tę jedną rurkę płacę!"

Wstała, wyszła, od niechcenia

Powiedziła "do widzenia"

I mignęły tylko z bryczki

Purpurowe rękawiczki.

Bardzo dziwią się kelnerzy:

"Jak rozumieć to należy!

O trzydzieści rurek prosić,

A po jednej mieć już dosyć?"

Nagle patrzą: Co to? Czemu

W rurkach wcale nie ma kremu?

Wszystkie puste? Co za kwestia?

Zjadła cały krem ta bestia!

Tak się przejął tym cukiernik,

Że przypalił cały piernik

I zawołał: "Proszę mi tu

Kupić jutro flaszkę flitu.

Gdy znów przyjdzie Pchła przeklęta,

Rurki z kremem popamięta!"

 

Raz, któregoś dnia, przy święcie

Urządziła Pchła przyjęcie.

Gości przyszło co niemiara:

Chrabąszcz, komar, mucha stara,

Przydreptały dwa pająki,

Ćmy, szerszenie i biedronki,

Jedna osa, cztery pszczoły,

Motyl, trzmiel i bąk wesoły,

Mole, mrówki oraz ważki,

I zaczęły się igraszki.

Dwa uczone karaluchy

Roznosiły placek kruchy,

Pestek, maku, cukru garstki,

A w szklaneczkach jak naparstki

Sok z czereśni, oranżadę

I mrożoną czekoladę.

W pewnej chwili Pchła powiada:

"Jestem gościom bardzo rada

I z największą przyjemnością

Coś zaśpiewam miłym gościom.

Dajmy na to... arię z "Toski",

Lecz po włosku, bo znam włoski."

Zawołali goście: "Brawo!

Niech zaśpiewa, bo ma prawo!"

 

Wszyscy zatem jeść przestali,

Pchła stanęła w końcu sali

I z usteczek jej maleńkich

Popłynęły cudne dĄwięki.

Pchła śpiewała niemal bosko,

Komar bzyknął czule: "Tosko!"

"Toska" drobne swoje rączki

Zacisnęła jak dwa pączki,

W rączki smutnie twarz wtuliła

I tak śpiew swój zakończyła.

"Co za głos! - krzyknęli goście -

Niech zaśpiewa jeszcze, proście!"

Pchła zgodziła się z łatwością

Z zaśpiewać miała gościom

Arię "Halki", a tymczasem

Zaśpiewała takim basem,

Że aż goście, co siedzieli

Spadli z krzeseł i z foteli.

Żuk podskoczył, zatkał uszy...

"Przecież ona nas ogłuszy!

Bujda!" - krzyknął prosto z mostu.

Rzecz wydała się. Po prostu

Nie śpiewała Pchła Szachrajka,

Tylko skrzynka-samograjka,

A karaluch w niej ukryty

Jak na złość pomylił płyty.

 

Żuk powiedział tylko: "Żuka

Pchła Szachrajka nie oszuka."

I zapalił dumnie fajkę

Opuszczając Pchłę Szachrajkę.

 

Pchle samotność nie służyła,

Lecz że była bardzo miła,

Miała siedem koleżanek,

Czarujących warszawianek,

Młodych, ślicznych jak poranek.

Wszystkie pełne elegancji,

W sukieneczkach prosto z Francji,

Uczesane w modne loczki

I w pończoszkach jak obłoczki.

Pchła wraz z nimi w karnawale

Objeżdżała wszystkie bale,

Plotkowała z nimi stale,

Co dzień każdą koleżankę

Odwiedzała, filiżankę

Czarnej kawy wypijała

I na inne plotkowała.

A że miała powodzenie,

Powodzenia jej szalenie

Zazdrościły koleżanki,

Więc się wciąż słyszało wzmianki:

"Pchła to dziwna jest osoba!

Cóż się w takiej Pchle podoba?

Czy ta wiecznie skromna minka,

Czy błękitna pelerynka,

Purpurowe rękawiczki,

Czy te nóżki jak patyczki?

Albo może uśmiech słodki,

Albo psoty, albo plotki?..."

Tak mówiły koleżanki,

Eleganckie warszawianki.

Pchła w okropną wściekłość wpadła,

Czerwieniła się i bladła,

I tupała nóżką małą,

Że aż w domu wszystko drżało.

"Niegodziwe zazdrośnice!

Niech no tylko je przychwycę,

A już będą trzy kwartały

Pchłę Szachrajkę pamiętały!"

 

Rozmyślała cały ranek

I do siedmiu koleżanek

Rozesłała siedem kartek

Pisząc krótko: "Proszę w czwartek

Do mnie, droga koleżanko,

Przyjść na kawę ze śmietanką."

 

Rozesłała siedem kartek

I na gości czeka w czwartek.

Patrzy, jadą przez ulice

Koleżanki - zazdrośnice.

Jadą, jadą koleżanki,

Elegantki z morskiej pianki.

 

Pchła wybiegła aż na ganek

Na spotkanie koleżanek.

"Witam, cieszę się ogromnie,

Żeście dzisiaj przyszły do mnie!"

I wprowadza je po schodkach,

I zaprasza je do środka.

Elegantki wchodzą godnie,

Każda jest ubrana modnie,

Każda w nowym, pięknym stroju

Najlepszego w mieście kroju.

"Gdzie jest lustro?"

"W przedpokoju."

Biegnie pierwsza do zwierciadła,

Popatrzyła i pobladła.

"Co to znaczy? Oczy krowie,

Krowie rogi mam na głowie,

I w dodatku krowią postać!

Apopleksji można dostać!"

Biegnie druga do zwierciadła

I jak stała, tak usiadła.

"Ja tak samo, daję słowo,

Jestem krową, zwykłą krową!"

Inne, widząc swe odbicie,

Wpadły w rozpacz: "Czy widzicie?"

I wołały zapłakane:

"To są rzeczy niesłychane!

Elegantkę zmienić w krowę!

To jest Pchły gałgaństwo nowe!

Niech się na nas nie porywa

Pchła Szachrajka niegodziwa,

Znać nie chcemy koleżanki,

Co obraża warszawianki!"

 

I bez słowa pożegnania

Wyszły wszystkie z jej mieszkania.

 

Żadna dobrze nie wiedziała

Jak przemiana ta powstała.

Ale my te sprawki znamy:

Pchła wyjęła lustro z ramy,

A wstawiła arkusz miki,

Dojną krowę z Ameryki

Postawiła z drugiej strony.

Każdy był więc przeświaczony

Patrząc w mikę należycie,

Że to jego jest odbicie.

 

Przez ulicę jedzie bryczka,

Pchła w niej siedzi jak księżniczka.

Na ramionach pelerynka,

Spod kapturka słodka minka,

Parasolka mała w dłoni

Przed słonecznym skwarem chroni.

Pchła do sklepu wchodzi godnie.

"Chciałabym się ubrać modnie.

Czy dostanę na sukienki

Jakiś jedwab bardzo cienki?"

Skoczył kupiec i na ladzie

Najpiękniejsze wzory kładzie.

"Wybór nader mam bogaty,

Oto modny jedwab w kwiaty

Żółte, białe, morelowe,

Modre, lila, purpurowe,

Rezedowe i zielone,

Srebrne, złote i czerwone."

Pchła Szachrajka przez dzień cały

Oglądała materiały,

Oglądała, wybierała...

Wybór duży, a pchła mała!

Rzekła wrezcie: "Wielka szkoda,

Nie dogadza mi ta moda,

Może z czasem, do jesieni

Wśród deseni coś się zmieni."

Choć nic w sklepie nie kupiła,

Ale była bardzo miła,

Więc ją kupiec wyprowadził

I do bryczki grzecznie wsadził.

Gdy uprzątał materiały,

Nagle ręce mu zadrżały,

Patrzy - znikły wszystkie kwiatki,

A pozostał jedwab gładki.

"Ta szachrajka, ta pchła mała,

Wszystkie kwiatki mi zabrała,

Taką w smole warto upiec!" -

Zrozpaczony jęknął kupiec.

A ulicą jedzie bryczka,

Pchła w niej siedzi jak księżniczka.

Staje wreszcie koło domu

I nie mówiąc nic nikomu

W ulubionym swym ogródku

Sadzi kwiatki po cichutku:

Żółte, białe, morelowe,

Modre, lila, purpurowe,

Rezedowe i zielone,

Srebrne, złote i czerwone.

Pomalutku sadzi kwiatki

Cyklameny, róże, bratki,

Malwy, niezapominajki...

Ślicznie jest u Pchły Szachrajki!

 

Pchła, podobnie jak kobiety,

Rzadko zajrzy do gazety,

Ale czasem od niechcenia

Czyta drobne ogłoszenia.

 

Raz więc, nudząc się szalenie,

Przeczytała ogłoszenie,

Że niejaka panna Kika

Na ulicy Kopernika

Pragnie uczyć się języka

Angielskiego.

Pchła szczęśliwa

Już coś knuje, już się zrywa

I po chwili w kapeluszu,

W żakieciku z lila pluszu,

W modrych butach atłasowych,

W rękawiczkach purpurowych

Jedzie wprost na Kopernika,

Tam, gdzie mieszka panna Kika.

"Cóż, angielski rzecz niewielka!

A wyglądam jak Angielka,

Jest mi nudno! Mam ochotę

Pannie Kice zrobić psotę!

 

Przyjechała, do drzwi dzwoni,

Ogłoszenie trzyma w dłoni.

"Panna Kika? Właśnie do niej...

Z ogłoszenia... Chęć mam wielką

Zostać jej nauczycielką."

Panna Kika była miła,

Szybko sprawę załatwiła

Mówiąc: "Cieszę się ogromnie,

Że dziś pani przyszła do mnie.

W Ameryce mam krewnego

I dlatego angielskiego

Chcę się uczyć na wypadek,

Gdy dostanę po nim spadek.

Mam tu zeszyt i ołówek

Do pisania obcych słówek.

Dziś jest piątek... Od soboty

Mogę wziąć się do roboty."

 

Pchła słuchając, kilka razy

Powtarzała dwa wyrazy

Po angielksu. Jeden znała

Z lat, gdy była jeszcze mała

I lubiła zbierać znaczki,

Drugi zaś - z unrowskiej paczki.

 

Tak zaczęła się nauka.

Panna Kika słówka duka,

Pchle z wysiłku puchnie główka,

Wciąż dyktuje nowe słówka:

"Tirli - wojsko, pirli - woda

Tirlipirli - wojewoda.

Fiki - pole, miki - taczka,

Fikimiki - polewaczka.

Limpa - noga, pimpa - droga,

Pimpalimpa - hulajnoga..."

Pisze słówka w swym zeszycie,

Wciąż je sobie przepowiada.

Pchła nie szczędzi pochwał, rada,

Że postępy są w nauce.

"Chyba kurs dla pani skrócę,

Pani pilność jest wzorowa,

A ten akcent, ta wymowa,

Niech się król angielski schowa!

 

Jeszcze tydzień lekcje trwały,

Dały wynik doskonały.

Panna Kika, wniebowzięta,

Wszystkie słówka już pamięta

I z zeszytu płynnie czyta,

Jak Angielka rodowita.

Pchła, żegnając uczennicę,

Powiedziała pannie Kice:

"Jestem dumna z panny Kiki,

Pimpalimpa, fikimiki!"

 

Panna Kika do kawiarni,

Gdzie najludniej i najgwarniej,

Wchodzi, niby dla ochłody

Każe podać sobie lody.

Przyjaciółki siedzą w kółko,

A już Kika przyjaciółkom

Swą wyższością dogryĄć rada,

Po angielsku odpowiada

Słówka, które jej do głowy

Pchła wbijała nieustannie,

By dogodzić próżnej pannie.

 

Naraz dziwna rzecz się stała,

Rzecz po prostu niebywała.

Oto wszystkie pchły w lokalu,

Skacząc zwinnie cal po calu,

Przeskakując przez stoliki,

Właśnie stolik panny Kiki

Otoczyły i obległy.

 

Przyjaciółki się rozbiegły,

A pchły grzecznie wkoło siadły

I ze smakiem lody zjadły.

Przerażona panna Kika

Od stolika szybko zmyka,

Już-już dopaść ma dorożki,

A pchły skaczą na pończoszki,

Na spódniczkę, na trzewiki

I w rękawy panny Kiki.

Tu się cała rzecz wydała:

Pchła Szachrajka nie umiała

Po angielsku, bo i skądże?

Chcąc postąpić jednak mądrze,

Nauczyła pannę Kikę

Władać świetnie pchlim językiem

I dlatego pchły na pewno

Wzięły ją za swoją krewną.

 

Pchła Szachrajka po tej psocie

Zamieszkała na Ochocie

I przez dwa miesiące prawie

Nie zjawiła się w Warszawie.

 

Był karnawał. W karnawale

Wszyscy bardzo lubią bale.

Pchła więc myśli: "Doskonale!

Bal wyprawię, lecz nie u mnie.

Trzeba przecież żyć rozumnie."

Rozpisała zaproszenia,

Że bal będzie u Szerszenia

I że właśnie on zaprasza

Na sobotę. Dobra nasza!

Szerszeń, nic nie wiedząc o tym,

Kładł się właśnie spać w sobotę,

A tu nagle mu przed ganek

Wjeżdża szereg aut i sanek.

Szerszeń pełen jest zdziwienia,

Patrzy: Co to? Zaproszenia?

"Podpis mój jest sfałszowany,

Ktoś zupełnie mi nie znany

Sobie bal wyprawił u mnie!"

A tu goście jadą tłumnie,

Panie w pięknych toaletach,

W autach, sankach i karetach.

Jak karnawał, to karnawał!

"Ktoś mi zrobił brzydki kawał!" -

Myśli Szerszeń, ale gości

Wita grzecznie - z konieczności.

Pchła, wytworna w każdym calu,

Chętnie wodzi rej na balu.

Ma na sobie suknię nową,

Plisowaną, kolorową,

Ma jedwabne pantofelki,

W lewej ręce wachlarz wielki,

I unosząc się na palcach

Wiedeńskiego tańczy walca.

 

Każdy pan jej czar ocenia,

Każdy pyta się Szerszenia:

"Kto ta dama, ta nieznana,

Kto ta piękność, proszę pana?"

Szerszeń mówić nie chce wcale,

Odpowiada coś niedbale,

Zielenieje wprost ze złości:

Nie ma czym nakarmić gości.

"Nic już dzisiaj nie dostanę.

Dam im placki kartoflane!"

Pchła tymczasem od kwadransa

Tańczy z wdziękiem kontredansa,

Główkę schyla i co chwila

Do tancerza się przymila,

I taneczne stawia kroczki

Leciusieńkie jak obłoczki.

Muzykańci grać przestali,

Szerszeń kręci się po sali,

Chciałby wykryć winowajcę

I ukradkiem Pchle Szachrajce

Jednym okiem się przygląda.

Towarzystko walca żąda!

Pchła już tańczyć nie ma chęci

I odmownie główką kręci.

"Lepiej będzie zejść mu z oczu!"

Chwilę stała na uboczu

I jak stała, tak wypadła,

Do swej bryczki szybko wsiadła,

A nim jeszcze kwadrans minął,

Już leżała pod pierzyną.

 

Pchle zachciało się podróży,

Bo domowe życie nuży.

Wymuskana, piękna, hoża,

Stoi Pchła na brzegu morza,

Aż tu okręt się nadarzy.

Pchła więc prosi marynarzy:

"Może z sobą mnie weĄmiecie,

Podróżować chcę po świecie."

Przybił okręt do przystani.

"Z wielką chęcią, proszę pani!"

Siedzi Pchła już na pokładzie,

To pasjansa sobie kładzie,

To na słońcu się opala,

To przygląda się, jak fala

Obok fali się przewala.

Upłunęły dwa tygodnie -

Tak przyjemnie i pogodnie!

Piętnastego dnia śród fali

Ląd ukazał się w oddali.

 

Pchła powiada: "Kapitanie,

Niechaj okręt tutaj stanie,

Zatęskniłam już za lądem,

Więc na lądzie tym wysiądę."

ŁódĄ kapitan spuścić każe,

Pchłę żegnają marynarze,

ŁódĄ do brzegu zwinnie dąży,

Biała mewa nad nią krąży.

 

Przed oczami Pchły Szachrajki

Staje nagle zamek z bajki,

Dookoła groĄne wieże,

Każda wieża zamku strzeże,

W wieżach straże i rycerze.

Zobaczyli Pchłę z daleka...

Kto to taki? Straż nie zwleka,

Szybko wsiada na rumaki,

Żeby sprawdzić, kto to taki.

Już do zamku Pchłę prowadzą,

Niech tłumaczy się przed władzą.

Wchodzi Pchła do wielkiej sali,

Gdzie rycerze się zebrali.

Serce omal jej nie pęknie.

Patrzy wokół: "Jak tu pięknie!"

Schody z saskiej porcelany,

Barwne ściany i dywany,

Pod sufitem słońce płonie,

A w koronie na swym tronie,

W długim płaszczu z gronostajów

Siedzi młody król Bajbaju,

Dumny władca tego kraju.

 

Pchła więc dworski ukłon składa

I do króla tak powiada:

"Jam księżniczka Białoliczka

W purpurowych rękawiczkach.

Jestem córką króla z bajki,

Władcy wyspy Patatajki,

Pałac mam z czytego złota,

W porcie stoi moja flota,

Sto okrętów na kotwicy

Strzeże portu i stolicy.

Z puchowego wstałam łoża

I tak płynąc poprzez morza

Szukam męża w obcym kraju."

 

Rzecze na to król Bajbaju:

"Co dziś mamy? Kwiecień?

W maju

Pojmę damę tę za żonę."

Król powiedział - załatwione!

I do Pchły podchodzi dwornie,

Przed nią skłania się pokornie.

Już rycerze dla parady

Wyciągnęli swoje szpady,

Już podbiegły dworskie służki

Ucałować jej paluszki

I w niespełna pół godziny

Obwieszczono zaręczyny.

Naraz wbiega Kanclerz Państwa.

"Proszę państwa, proszę państwa!

Najjaśniejszy Panie! Pono

Pchła ma zostać twoją żoną?

Wszak to wcale nie księżniczka,

Lecz od głowy do trzewiczka

Pchła zwyczajna, Mości Królu!"

Zaroiło się jak w ulu,

Biegną panie i dworzanie

Poruszeni niesłychanie,

Straż zamkowa i rycerze,

Kasztelanki, masztalerze...

Ministrowie patrzą z trwogą

I zrozumieć nic nie mogą.

Król wziął szkło powiększające:

"Pchła! To jasne jest jak słońce!

Proszę podać mi nahajkę,

Bym ukarał Pchłę Szachrajkę!"

 

Pchła, rzecz prosta, nie czekała,

Parasolkę swą złapała,

Zbiegła na dół jednym susem

I uciekła szybkim kłusem.

 

Król był bardzo rozgniewany,

Zbiegł po schodach z porcelany,

"Łapcie! - wołał - Łapcie, gapie!"

Ale takiej nikt nie złapie!

 

Po miesiącu Pchła z wyprawy

Powróciła do Warszawy.

 

Na Wielkanoc Pchła Szachrajka

Malowała sama jajka,

Ubijała białą pianę

Na mazurki lukrowane,

Nakładała słodką masę

I orzeszki na okrasę.

Ucierała przez dzień cały

Mak, wanilię i migdały,

Wreszcie rzekła: "Czas już, aby

Służba piec zaczęła baby!"

Przyskoczyły dwie kucharki

Wzięły mąki cztery miarki,

Sypią cukier tarty miałko,

Kręcą żółtka, biją białko...

"Gdzie podziały się rodzynki?

Nie ma nawet odrobinki!"

 

Przeszukały dwie kucharki

Wszystkie w domu zakamarki.

Nie ma nigdzie. Pchła w rozpaczy!

"Gdzie rodzynki? Co to znaczy?"

Poleciała na kominki

Do sąsiadek po rodzynki.

 

U sąsiadek nie dostała,

Małe rączki załamała.

"Bez rodzynków nie ma ciasta!

Trudno, muszę iść do miasta."

Pył strzepnęła z pelerynki

I pobiegła po rodzynki.

 

Nie dostała ich w kawiarni,

Nie dostała w owocarni

Ani w sklepach kolonialnych.

"To dopiero pech fatalny,

Przecież baby muszę upiec!"

"Cóż poradzę? - odrzekł kupiec -

Nie dostałem dziś rodzynków,

Bo rodzynków brak na rynku."

 

Każda inna kazałaby

Bez rodzynków upiec baby,

Ale Pchła - to rzecz nienowa -

Była bardzo pomysłowa.

Patrzy, widzi sklep z nutami.

Weszła. "Pan łaskawie da mi

Utwór łatwy i zabawny,

I możliwie lekkostrawny.

W święta gości się spodziewam,

Więc im zagram i zaśpiewam."

 

Rzekł sprzedawca: "Piękna pani,

Coś ładnego znajdę dla niej.

Może walca? Marsza może?

Marsze w dużym mam wyborze,

Dajmy na to, z bardziej znanych

Marsz żołnierzy ołowianych."

Pchła odrzekła: "Lubię marsze,

Byle tylko nie najstarsze,

Niech pan przegra na pianinie...

Owszem... Pan mi to zawinie..."

 

I po chwili była w domu.

W domu z marsza po kryjomu

Scyzorykiem w trzy minuty

Wydłubała wszystkie nuty,

Bo, jak wiecie, każda nutka

Jest czarniutka, okrąglutka,

Kropka w kropkę jak jagódka.

 

Do miseczki je wsypała

I do kuchni poleciała.

Tam figlarne strojąc minki

Rzekła: "Oto są rodzynki!

Będą baby bardzo smaczne,

Zaraz sama piec je zacznę."

 

I do nocy, tak jak rzekła,

Wielkanocne baby piekła,

A kucharki w czoła pocie

Przyglądały się robocie.

 

W pierwsze święto przyszli goście.

"Przyszli goście? Proście, proście!"

Wszyscy Pchłę powitać radzi,

Pchła do stołu ich prowadzi,

Do kieliszków wino leje.

"Winko smaczne, mam nadzieję,

Ale ciasto, powiem śmiało,

Wyjątkowo się udałe.

Zwłaszcza baby z rodzynkami.

Baby, mówiąc między nami,

Są po prostu znakomite!

Jedzcie, proszę, z apetytem."

 

No i cóż? Po długim poście

Wszystkie baby zjedli goście

Do ostatniej okruszynki.

A że zjedli też "rodzynki",

Więc im potem tydzień cały

Kiszki głośno marsza grały.

To był właśnie dobrze znany

Marsz żołnierzy ołowianych.

 

Pchła Szachrajka myśli sobie:

"Tu nic więcej nie przeskrobię,

Tutaj każdy mnie obmawia,

Trudno. Jadę do Wrocławia."

 

Pomyślała i po cichu

Zdjęła kufry swe ze strychu,

Spakowała wszystkie stroje,

Ulubione szmatki swoje,

Rękawiczki purpurowe

I trzewiczki atłasowe.

 

A nazajutrz bardzo wcześnie,

Gdy dom tonął jeszcze we śnie,

Po cichutku się ubrała

I na dworzec pojechała.

 

W poczekalni pierwszej klasy

Pchła wyjęła swe zapasy,

Zjadła bułki ze dwa deka

I popiła szklanką mleka,

W kąt wtuliła się i czeka.

Poczekała do obiadu,

A pociągu ani śladu.

 

Tłum tymczasem ciągle wzrasta,

Nowi ludzie ciągną z miasta

Z walizkami, z tobołkami,

Z dziećmi, z psami, z kanarkami...

Och, jak tłoczno! Uf, jak ciasno!

Trudno znaleĄć nogę własną,

A tu nowa fala pcha się

W poczekalni i przy kasie,

I w koleji się ustawia -

Wszyscy jadą do Wrocławia!

 

Nawet Pchła, choć taka mała

Tak niewiele miejsca miała,

Że na jednej nóżce stała.

 

Gdy już czas był na kolację,

Pociąg wtoczył się na stację.

Tłum się rzucił jak szalony,

Biegli ludzie przez perony

Z walizkami, z tobołkami,

Z dziećmi, z psami, z kanarkami...

 

Do wagonów się tłoczyli

Krzycząc, sapiąc i po chwili

Pełny był już każdy przedział,

Jeden człek na drugim siedział.

Kto chciał jechać, choć był w strachu,

Stał na stopniu lub na dachu,

Albo pchając się niezgorzej

Szukał miejsca na buforze.

 

Pchła Szachrajka była mała,

Między ludzi się wmieszała,

Przepychała się wytrwale,

Aż znalazła się w przedziale,

Na kuferku w kącie siadła

I kanapkę z serem zjadła.

 

Popychano ją bez przerwy,

A że Pchła ma słabe nerwy,

Więc zgnieciona i ściśnięta

Ocierała z łez oczęta.

 

Wreszcie przyszedł maszynista,

Puścił parę i zaświstał,

Z kolegami porozmawiał,

Po czym ruszył do Wrocławia.

 

Jedzie pociąg, jedzie, jedzie,

Ludzie tłoczą się jak śledzie,

Z parowozu para bucha,

A dokoła ciemność głucha.

 

Choć jest duszno i gorąco,

Śpią podróżni na stojąco,

Chrapią, sapią jak najęci,

Tylko Pchłę ta jazda smęci,

Tylko Pchła jest nie w humorze,

Bo bez jaśka spać nie może.

 

Pociąg stanął. Co to? Kalisz!

A Pchła myśli już: "Azaliż

Mam się gnieść wśród tylu osób?

Wiem, co zrobię! Mam już sposób!"

I choć duża nie urosła,

Naraz wielki krzyk podniosła

Naśladując konduktora:

"Wro-cław! Wro-cław! Komu pora,

Proszę państwa, kto wysiada,

Niech wysiada i nie gada!

Mamy postój bardzo krótki,

Postój krótki - trzy minutki!"

 

Ludzie ze snu przebudzeni

Wyskakują jak szaleni,

Skaczą drzwiami i oknami

Z dziećmi, z psami, z kanarkami...

A po chwili pociąg ruszył.

 

Pchła się cieszy z całej duszy.

Sama jedna pozostała.

Przedział duży, a Pchła mała,

Więc wygodnie się rozsiadła

I babeczkę z kremem zjadła.

Wkrótce z dumną miną pawia

Zajechała do Wrocławia.

 

Długi czas się udawało

Pchle z jej psot wychodzić cało,

Aż tu przyszła klapa wreszcie -

Przyłapano Pchłę na mieście

I zamknięto ją w areszcie.

 

Popłynęły do więzienia

Doniesienia, zażalenia,

Pozwy, skargi, dokumenty...

Sędzia bardzo był przejęty,

Wkrótce jednak stracił zapał

I za głowę aż się złapał.

"Samych pozwów tutaj mamy

Trzy lub cztery kilogramy!

Ładną wziąłem sobie pracę!

Na niej całe zdrowie stracę,

Osiwieję, wyłysieję,

Niech się lepiej, co chce dzieje!"

 

Poszedł sędzia do aresztu

I dozorcy pyta: "Gdzież tu

Pchła Szachrajka?" "Otóż ona."

Pchła wychodzi wystraszona

I uśmiecha się nieśmiało,

I wyciąga rączkę małą.

 

Sędzia chrząknął i powiada:

"Żal mi pani... Trudna rada...

Jeśli pani da mi słowo,

Że uczciwie i wzorowo

Odtąd żyć jest pani zdolna,

Wtenczas będzie pani wolna."

 

Pchła odrzekła zawstydzona:

"O, pan sędzia się przekona!

Poprzysięgłam właśnie sobie,

Że nic złego już nie zrobię

I że odtąd będę życie

Pędzić bardzo przyzwoicie."

 

Wypełniając przyrzeczenie

Pchła zmieniła się szalenie.

Była odtąd tak uczciwa,

Jak to tylko w bajkach bywa,

Aż ją każdy chwalił wszędzie:

"Z takiej Pchły pociecha będzie!"

 

Ślub jej odbył się w adwencie

I zapewnić mogę święcie,

Że na jej weselu byłem

I szklankami wino piłem.

 

Miała dzieci pięć tysięcy

Albo może jeszcze więcej.

 

Mało dziś jest takich domków,

Gdzie nie byłoby potomków

Owej słynnej Pchły Szachrajki,

Ale... to już koniec bajki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Piątek

 

Uciekł piątek z kalendarza -

To się nieraz piątkom zdarza.

Poszedł z nudów między ludzi

I wciąż stękał: Mnie się nudzi!

Chciał go kowal wziąć do kuźni:

Piątek w piątek się nie spóźni,

W piątek dobry jest początek,

Taki piątek to majątek.

Wziął się piątek do roboty,

Nic nie robił do soboty,

Aż się kowal zaczął złościć:

Cóż ty umiesz?! Umiem pościć.

Kowal na to rzekł po prostu:

Idź gdzie indziej szukać postu!

Poszedł piątek do masarza:

Jestem, panie, z kalendarza,

Jako postny, jem niewiele,

Dość mi śledzia na niedzielę,

Gdybym dostał jakąś pracę,

Chętnie kilka godzin stracę.

Odrzekł masarz: Mam kiełbasy,

Na kiełbasy każdy łasy,

Więc to chyba całkiem proste,

Że nie dla mnie piątek z postem.

Poszedł piątek do stelmacha:

Pan tak ładnie młotkiem macha,

Ja bym też się zajął pracą,

Może tutaj zdam się na co?

Ale stelmach zawsze w piątki

Miał z żołądkiem nieporządki,

Więc mu kazał się wynosić:

I bez ciebie poszczę dosyć!

Zdun go nie chciał, nie chciał rymarz:

Długo z takim nie wytrzymasz.

Idzie piątek i rozważa:

Wrócę znów do kalendarza.

Poszeł, zerwał kilka kartek:

Proszę państwa, dziś jest czwartek,

Jutro piątek. Jutro wszędzie

Niechaj postny obiad będzie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Po rozum do głowy

 

Bywa tak, że gdy człowiek pogrąży się we śnie,

Członki ciała nie mogą zasnąć jednocześnie.

Człowiek śpi, a tu naraz odezwą się uda:

 

"Całą noc tak przeleżeć toż po prostu nuda,

Zwłaszcza że my jesteśmy pełne animuszu."

 

Na to łokieć odpowie: "Puszczam mimo uszu

Waszą głupią uwagę. Ona mnie nie wzruszy."

 

"Mimo uszu? Zuchwalec! - zawołały uszy. -

Łokieć zawsze obmawia nas poza plecami."

 

Tu plecy się*odezwą: "Mówiąc między nami,

Uszy się poufalą. Gdzie uszy, gdzie plecy?"

 

Na to szyja zawoła: "Już nie róbcie hecy,

Nogo, przemów do pleców, zrób to, moja droga!"

 

"To mi jest nie na rękę" - powiedziała noga.

 

Ręka się zaperzyła: "Ach, ty nogo bosa,

Znowu ze mną zaczynasz! Pilnuj swego nosa!"

 

Nos kichnął, aż się echo rozległo w sypialce:

"O mnie mowa? Ja na to patrzę się przez palce."

 

Tu palce oburzone zawołały chórem:

"Bezczelny! Patrzy przez nas! Gbur jest zawsze gburem."

 

Kolano, nieruchomo leżąc pod tułowiem,

Rzekło: "Język mnie świerzbi, ale nic nie powiem."

 

Język, co drzemał w ustach, obudził się, mlasnął

I rzekł do podniebienia: "Takem smacznie zasnął,

Teraz ja ich przegadam, skoro już nie drzemię."

 

"Język - zgrzytnęły zęby - nie jest bity w ciemię."

 

Ciemię się rozgniewało: "Skończcie te rozmowy,

Czas już pójść, słowo daję, po rozum do głowy."

 

"Pójść po rozum do głowy? - rzekły członki ciała. -

Owszem. Chętnie!" I poszły. Ale głowa spała.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Pomidor

 

Pan pomidor wlazł na tyczkę

I przedrzeznia ogrodniczkę.

"Jak pan może,

Panie pomidorze?!"

 

Oburzyło to fasolę:

"A ja panu nie pozwolę!

Jak pan może,

Panie pomidorze?!"

 

Groch zzieleniał aż ze złości:

"Że też nie wstyd jest waszmości,

Jak pan może,

Panie pomidorze?!"

 

Rzepa także go zagadnie:

"Fe! Niedobrze! Fe! Nieładnie!

Jak pan może,

Panie pomidorze?!"

 

Rozgniewały się warzywa:

"Pan już trochę nadużywa.

Jak pan może,

Panie pomidorze?!"

 

Pan pomidor zawstydzony,

Cały zrobił się czerwony

I spadł wprost ze swojej tyczki

Do koszyczka ogrodniczki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Poszła w las nauka

 

I

 

Czemu wiart bez przerwy wieje?

Czemu kogut głośno pieje?

Czemu krowa mięsa nie je?

Czemu ryba nic nie gada?

Czemu mgła jest taka blada?

Czemu wielki dziób ma wrona?

Czemu sól jest zawsze słona?

Czemu człowiek ma dwie ręce?...

 

Dośc już! Dość! Nie pytaj więcej!

Mogę to przypłacić zdrowiem.

Lepiej siądź i słuchaj, bowiem

Nową bajkę ci opowiem:

 

Raz w miasteczku Modrokwiecie

W niewiadomym gdzieś powiecie

Żyli chłopcy z klasy trzeciej.

Dwóch ich było. Jeden - Tadek,

A ten drugi przez przypadek

Zwał się Władek. Władek z Tadkiem

Przygód mieli pod dostatkiem,

Ale chłopcom zwykle chce się

Różnych dziwów szukać w lesie.

Cóż, miasteczko Modrokwiecie

Niezbyt piękne jest, jak wiecie,

Bo choć ładnie się nazywa,

Lecz z nazwami różnie bywa.

 

W stawie - płotki i karaski,

A dokoła same piaski,

Które skrapia deszcz jak z łaski.

W mieście z tego też powodu

Nie ma parku ni ogrodu.

Stoją trzy czy cztery drzewa,

Ale na nich ptak nie śpiewa

I dzięcioły nie są skore

Popękaną leczyć korę.

Bo te drzewa - to staruchy

Szeleszczące liściem suchym.

 

W mieście rynek jest, a w rynku

Tkwi budynek przy budynku,

Wszystkie lśniące bielą tynku.

Jest spółdzielnie i gospoda,

Sklep spożywczy, a opodal

Dwie księgarnie i apteka,

Którą widać już z daleka.

Za miasteczkiem biegnie szosa

Do miasteczka Złotokłosa,

A przy szosie słupy stoją.

Wspominają zieleń swoją,

Zieleń leśną i urodę,

Kiedy jako drzewa młode

Rosły w górę i szumiały,

Zanim się słupami stały.

 

Tu, kilometr za miasteczkiem

A od szosy w bok troszeczkę,

Zbudowano szkołę nową

Okazałą, dwupiętrową.

Piękna była nowa szkoła

Lecz nie było drzew dokoła.

Ot, widniała ziemia goła.

Niegdyś na niej krzewy rosły,

Ale krzewy dawno poschły,

Przysypały ziemię piaski,

Które skrapia deszcz jak z łaski.

A najgorzej było w lecie

W tym miasteczku Modrokwiecie.

Słońce niebo rozpłomienia

A tu nigdzie nie ma cienia,

Nigdzie cienia ni wytchnienia,

Ani lip zieleni młodej,

Ani słodkiej brzóz ochłody,

Ani klonu, ani buka,

Gdzie kukułka mile kuka,

Ani sosny, ani dęba,

Gzie ma gniazdo szpak lub zięba.

 

Raz w upalny dzień ukradkiem

Wyszli z domu Tadek z Władkiem

I pobiegli hen, do lasu,

Żeby zażyć tam wywczasu.

Naprzód szli więc traktem bitym,

Potem ścieżką między żytem,

Potem przeszli most nad rzeką,

Skąd już las był niedaleko.

 

Hej, cienisty, wonny lesie,

Widniejący na bezkresie!

Oto w górę modrzew pnie się,

Prosto wzoni dumną głowę.

Z niego maszty okrętowe

Wyciosują cieśle skorzy,

A kto pod nim się położy,

Temu przyśnią się podróże.

Tu znów jawor tonie w chmurze,

A kto zaśnie pod jaworem,

Temu przyśni się wieczorem

Żołnierz, co szedł lasem, borem...

 

Tu dąb wznosi się ku górze,

A konary jego duże,

Harde, twarde i wiekowe

Z chmurą wdają się w rozmowę.

Na nim bęsty liść szeleści,

Krążą o nim opowieści,

Że kto w jego śpi obrębie,

Ten już wszystko wie o dębie.

 

Tam, dębowi równy wzrostem,

Wiąz wyrasta pniem swym prostym.

Dalej buk - ozdoba lasu,

Z niego ludzie swego czasu

Wyrabiali kołowrotki.

 

Dalej brzoza srebrnobiała,

Która tym się słynna stała,

Że ma sok pod korą słodki.

Olcha niezbyt okazała

Opowiada leśne plotki...

 

Patrzy na nią grab wyniosły:

"Po co olchy te wyrosły?

Ledwo na nie wiatry dmuchną,

A już z olch się robi próchno!"

 

Gdzie się kończy las liściasty,

Tam w parowie bujne chwasty

Wyciągają się do słońca.

A już dalej bór bez końca

Po przeciwnej stronie rośnie,

W borze siedzi szpak na sośnie,

Z innych ptaków się wyśmiewa:

"Posłychajcie tylko, drzewa,

Jak ten gil paskudnie śpiewa.

Albo jak ta zięba skrzeczy!

A kukułka? Ładne rzeczy!

W cudzych gniazdach składa jaja.

A znów słowik już od maja

Wrzaskiem własnym się upaja

Spać nie dając innym ptakom.

Drozd po prostu jest pokraką.

No, a pliszki? Ach, te pliszki!

Wypruwają niemal kiszki,

Tak fałszują. Sroka kradnie,

A wiadomo, kraść - nieładnie.

Jeszcze gorszy ptak - to kawka...

A kos gwiżdże jak gwizdawka...

Nie, doprawdy, drogie sosny,

Dla tych ptaków szkoda wiosny,

Szkoda słońca! Tylko szpaki

To prawdziwe są śpiewaki!"

 

Szli więc sobie Tadek z Władkiem

Przysłu****ąc się ukradkiem

Ptasim śpiewom i kapeli.

Szli radośni i weseli,

Że tak gra i szumi w lesie,

Choć tak mało o tym wie się.

 

Lecz już widać nowe dziwy.

Śpi na liściu żuk leniwy,

Tu jagoda, tam malina.

Pająk nitki swe rozpina,

Żeby chwycić muchę w sieci.

Bąk z wesołym brzękiem leci,

Mrówki biegną w dół z pagórka,

Tu jaszczurka dała nurka

W gąszcz zielony, a wiewiórka

Po gałęzi zbiega zwinnie,

Tak jak z dachu kot po rynnie.

 

Dwaj koledzy z trzeciej klasy

Siedli w cieniu. Polskie lasy

Słyną z tego od stuleci,

Że przychylne są dla dzieci,

I na pewno każdy powie,

Każdy, co ma olej w głowie,

Że dla dzieci las - to zdrowie.

 

Dwaj koledzy odpoczęli

I jak zwykle przy niedzieli

Szli beztroscy i weseli.

Zatrzymali się przy brzózce,

Co jak panna w białej bluzce

Rosła strojna i wysoka

Przeglądając się w obłokach.

tadek miał scyzoryk ostry,

Co go dostał był od siostry.

Rzekł do Władka: "Pomysł nowy

Przyszedł właśnie mi do głowy.

Piłeś kiedy sok brzozowy?"

"Sok brzozowy? Co ty pleciesz?

Tego się nie pije przecież!"

"Głupiś... zaraz korę przetnę..."

"A to dobre jest?" "No! Świtnie!"

Po tych słowach Tadek nożem

Duży otwór wyciął w korze.

Wnet błysnęła w tym otworze

Mała kropla, potem druga,

I klarowna, leśna struga

Już sączyła się po chwili.

Chłopcy ją ustami pili.

"O, to nawet smaczne! Pycha!"

"W brzozie teho jest do licha

I zaszkodzić jej nie może,

Taki mały otwór w korze."

"Wiesz, ja mam pragnienie szczere

Wyciąć w korze T literę."

"A ja W... Ty trochę wyżej,

A ja niżej... Kto się zbliży,

Ujrzy znak na pniu tym gładkim,

Że tu byli Tadek z Władniem.

Daj scyzoryk..."

Wnet widniały

Na brzozowej korze białej

Dwa wycięta inicjały:

T i W.

"Nie powiesz mamie,

To coś zrobię?" "Co?" "Ułamię

Gałąź... Tę... I potem sobie

Z tej gałęzi laskę zrobię."

"Ano, łam!"

"Sam nie poradzę!"

"Ty ją złap... Ja cię podsadzę...

Hop! Nie puszczaj! Teraz pięknie!

Trzymaj! Ciągnij! Zaraz pęknie...

Jest! Masz gałąź dosyć sporą...

Zdarliśmy ją razem z korą..."

"Ano, trudno... To przypadek..."

"Czas już na nas... Chodźmy, Władek,

W domu czeka już obiadek,

Jak spóźnię, będzie bura!"

"Nie mów, bo mi cierpnie skóra,

Lećmy!..."

Po czym dwaj koleczy

Biegli lasem aż do miedzy,

Potem miedzą, potem drogą,

A las w dali szumiał srogo,

Jakby złościł się i gniwał:

 

"Biada tym, co niszczą drzewa!"

 

 

II

 

Nad miasteczkiem księżyc świeci,

Spać się kładą wszystkie dzieci,

Nawet chłopcy z klasy trzeciej.

 

W sen zapada już dąbrowa,

W norze każdy zwierz się chowa,

Nie śpi tylko w dziupli sowa -

Leśny puchacz - mądra głowa -

Z wierzchu pstra, pod spodem płowa.

Widzi cały bór dokoła,

Wie, gdzie pleni się jemioła,

Gdzie wiewiórka ruda mieszka,

Dokąd jaka wiedzie ścieżka,

Który w lesie grab jest chory,

I gdzie rosną muchomory.

Nie śpi, patrzy, trwa na straży,

W mroku wszystko zauważy.

 

Oto brzoza poraniona

Idzie, szumi jej korona,

Sok żywiczny z kory spływa,

Idzie brzoza nieszczęśliwa

Lasem, polem, potem szosą,

Do miasteczka idzie boso,

Postukuje korzeniami,

Wyma****e galęziami,

Szemrze liśćmi, jakby łkała,

Młoda brzoza srebrnobiała.

 

Wyszła z lasu pokryjomu,

Zatrzymała się przy domu,

Gdzie mieszkali Tadek z Władkiem,

Bada obu mieszkań wnętrze.

Tadek śpi na pierwszym piętrze,

A na drugim Władek chrapie

Pod kołderką, na kanapie.

O północnej tej godzinie

Nad miasteczkiem księżyc płynie,

Obłok żaden go nie mroczy.

Pierwszy Tadek przetarł oczy,

Przerażony z łóżka skoczy -

Co to? Serce ściska groza!

Na ulicy stoi brzoza

I w otwarte okno patrzy...

Władek zerwał się pobladłszy,

Poznał postać brzozy białej

I na pniu jej inicjały:

T i W. Ach, tak, to ona!

Obolała, poraniona,

Postukuje korzeniami,

Wyma****e gałęziami

I brzozowym głosem szemrze:

 

"Chłopcy, chłopcy, dobrze wiem, że

Ran mych prędko nie wygoję,

Że mi nikt gałęzi mojej

Nie przywróci nigdy, nigdy...

Czy wam nie żal mojej krzywdy?"

 

Tadek, chłopak piegowaty,

Drapał się w swój nos perkaty

Myśląc, że to widzi we śnie.

 

Władek w oknie równocześnie,

Przybierając dziwne pozy,

Zawstydzony słuchał brzozy.

To rękami twarz zakrywał,

To od znów palec do ust wkładał

Siadał, wstawał, znowu siadał...

 

Brzeoza tak mówiła dalej:

"Drzewa są ozdobą alej,

Dzewa piękne i cieniste

Dają wam powietrze czyste.

Kiedy zimne wiatry wioną

Drzewa służą wam osłoną.

Z lipy macie miód lipowy,

A z akacji - akacjowy.

Z drzew są deski, krzesła, stoły,

Z drzew są ławki z waszej szkoły,

Z drzew jest opał znakomity.

Nawet papier na zeszyty

I papierki na cukierki

Dają z drewna swego świerki,

Dają sosny. A tymczasem

Wyście dzisiaj, idąc lasem,

Wyrządzili tyle szkody

Mnie, śródleśnej brzozie młodej,

Która smukła i wyniosła

Dla was przecież, dla was rosła..."

 

W Tadku serce aż zadrżało:

"Brzoza rózeg ma niemało..."

Władek z trwogą spojrzał na nie:

"Brzoza nam tu spuści lanie!"

 

Ale brzoza srebrnobiała

Chwilę stała i milczała,

Po czym rzekła:

"Od stuleci

Drzewa dobre są dla dzieci.

Ja was karać nie mam chęci,

Ale miejsce to w pamięci,

Czego po was się spodziewam:

Że będziecie kochać drzewa,

Bo nam trzeba najwyraźniej

Serc dziecięcych i przyjaźni.

Cóż, to wszystko... Już nie świeci

księżyc w niebie... Śpijcie, dzieci.

Bądźcie zdrowe... Czas już iść mi..."

 

I odeszła szumiąc liśćmi.

Za nią się ciągnęła smuga

Niby lśniąca suknia długa.

Szła przez rowy i parowy

I wróciła do dąbrowy,

gdy już wstał świt różowy.

Wszystko to widziały sowy.

Choć nieskore do rozmowy,

Powiedziały coś na uszko

trzem wesołym jemiołuszkom,

Jemiołuszki trzem pustułkom,

A pustułki trzem kukułkom

I tak dalej, i tak w kółko...

Już po chwili w lesie całym

Omawiano to z zapałem.

 

Ja się o tym dowiedziałem

Od wesołych jemiołuszek,

Które mają szary brzuszek,

A w ogonku żółty puszek.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Prot i Filip

 

Prot i Filip lat już wiele

Słyną jak przyjaciele.

 

Czy wesele, czy też stypa,

Prot nie pójdzie bez Filipa,

 

Nie opuści Filip Prota,

Choćby dostał worek złota.

 

Gdy się zdarzy jaka bieda,

Prot Filipa skrzywdzić nie da.

 

Kiedy prota zmoże grypa,

Już przy Procie masz Filipa.

 

Dość, że wszyscy wiedzą o tym:

Prot z Filipem, Filip z Protem.

 

Lecz i przyjaźń czasem bywa

Niesłychanie uciążliwa.

 

Filip chował rybki złote,

A tu Prot umyślił psotę:

 

Wziął i wszystkie zjadł w potrawce.

Filip, zły, chce znaleźć sprawcę,

 

Caluteńki dom przetrząsa,

A Prot śmieje się spod wąsa:

 

"Ach, Filipie, ach, Filipie,

Trzeba znać się na dowcipie!"

 

Raz gotował Filip flaki,

A Prot wpadł na pomysł taki,

 

Że podrzucił mu do garnka

Stary kalosz. Filip sarka,

 

Obwą****e całą kuchnię,

A tu obiad gumą cuchnie.

 

Filip wzdycha i narzeka,

A Prot woła już z daleka:

 

"Ach, Filipie, ach, Filipie,

Trzeba znać się na dowcipie!"

 

Filip dostał raz po dziadku

Pozłacany fotel w spadku,

 

Mówił tedy wszystkim dumnie:

"To najlepszy mebel u mnie."

 

Prota nudził spokój błogi,

Więc w fotelu podciął nogi,

 

Potem rzecze: "Przyjacielu,

Usiądź sobie w tym fotelu."

 

Filip usiadł, a tu właśnie

Fotel pod nim jak nie trzaśnie,

 

Cztery nogi - w cztery strony,

Wstaje Filip potłuczony:

 

"Któż to zrobił mi, u licha?"

Na to Prot ze śmiechu prycha:

 

"Ach, Filipie, ach, Filipie,

Trzeba znać się na dowcipie!"

 

Tu już Filip najwyraźniej

Dość miał całej tej przyjaźni:

 

"Lubisz psoty? Oto psota,

Która jest w sam raz dla Prota!"

 

Przy tych słowach popadł w zapał,

Za czuprynę Prota złapał,

 

Wytarmosił bez litości,

Porachował wszystkie kości

 

I za krzywdy tak odpłacił,

Że Prot cały dowcip stracił.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Przygoda Króla Jegomości

 

Gdy skończyły się już łowy,

Król Jegomość w dzień majowy

Zjechał dworem do Zamościa.

Tam kasztelan uczcił gościa

I swe miody co najstarsze

Do kielicha lał monarsze.

 

Ale Król nie lubił miodu.

Pewnie z tego też powodu

Wkrótce dość miał kasztelana

I niedzieli pewnej z rana,

Choć nie było to w zwyczaju,

Rzekł: "Zjem obiad w Biłgoraju,

Bo podobno biłgorajki

Warzą pyszne zalewajki.

Niech kolasa tu zajedzie,

Chcę być w porę na obiedzie!"

 

Zaprzężono czwórkę koni,

Kornie cały dwór się skłonił,

A królowa w oknie stała

I chusteczką pomachała.

 

Potoczyła się kolasa

Nie do sasa, nie do lasa,

Lecz przez mostek na ruczaju

Wprost do miasta Biłgoraju.

Jadą, jadą tak trzy mile,

Foryś z przodu, hajduk w tyle,

Ciepły wietrzyk łechce mile,

Tu i ówdzie brzęczy muszka,

A Król siedzi na poduszkach

I paznokcie poleruje.

Wtem... wychodzą z lasu zbóje,

Trzej wąsale, trzej brodacze,

Jeden wprost do koni skacze,

Drugi wali w łeb hajduka,

Trzeci zaś w kolasie szuka -

Bo to jedzie pan bogaty,

Pewnie w kiesie ma dukaty.

 

Hajduk umknął, gdzie pieprz rośnie,

Foryś ukrył się na sośnie,

A Król woła: "Stój, hultaju,

Spieszno mi do Biłgoraju,

Nie zatrzymuj!"

A zbój na to,

Przysuwając twarz brodatą:

"Gdzieś widziałem jegomościa,

Czy jegomość nie z Zamościa?"

Król zdjął złoty pierścień z palca.

"Patrz - powiada do zuchwalca -

Jam jest król, a tylko głupi

Na gościńcu króla łupi,

To się, bratku, skónczy smutnie.

Jutro kat wam głowy utnie!"

 

Tu się herszt podrapał w ucho

I tak rzecze z wielką skruchą:

"Daruj, Królu Jegomości,

My jesteśmy ludzie prości,

Myśleliśmy, żeś ty kupiec,

Że się da interes upiec,

Lecz dla Króla droga wolna

Od Zamościa aż do Kolna!"

 

"Jak się zwiecie, drapichrusty?"

"Roch." "Ja - Melchior." "Ja - Faustyn,

Wszyscy trzej rodzeni bracia

Kupście, rodem z Podkarpacia."

 

Król w niezgorszym był humorze,

Więc powiada tak: "Melchiorze,

Fautynie i ty, Rochu,

Wtrąciłbym was trzech do lochu

I w kajdany zakuć kazał,

Bo spotkała mnie obraza,

Lecz że serce mam łaskawe,

Daję czas wam na poprawę."

 

I pociągnął niuch tabaki,

Bo był wtedy zwyczaj taki.

Podał zbójcom tabakierę,

Mówiąc: "Gęby macie szczere,

Jestem władcą tego kraju,

Lecz nie byłem w Biłgoraju.

Jeśli gwałt ma ujść wam płazem,

Pojedziecie ze mną razem."

 

Trzej brodacze, choć brudasy,

Wsiedli żwawo do kolasy

I kichnęli jednocześnie,

Tak jak nikt przy królu nie śmie.

 

Hajduk mruknął do forysia:

"A to heca będzie dzisiaj,

Droga borem-lasem wiedzie...

Chciałbym być już na obiedzie!"

 

Potoczyła się kolasa.

A wiadomo, że w tych czasach

W polskich borach żył Boruta,

Bestia na dwie nogi kuta.

Skrzesał iskrę spod kopyta,

A kolasa już jak wryta

Staje w miejscu. Król się gniewa,

A tu właśnie spoza drzewa

Ukazuje się Boruta.

Utkwił w Królu wzrok filuta

I rzekł: "Waszych kies nie ruszę.

Nic nie wezmę, tylko dusze!

Zbieram dusze, potem suszę

Tak jak grzyby, i dla smaku

Wrzucam je do kapuśniaku.

Jasne? Prawda? A więc proszę...

Albo sam was wypatroszę!"

Mówiąc to, na dusze łasy

Pcha już pazur do kolasy.

 

Hajduk umnkął, gdzie pieprz rośnie,

Foryś ukrył się na sośnie,

A Faustyn rzecze śmiało:

"Dusze trzy, to też niemało!

Nasze grzeszne dusze zabierz,

Ale na tym zakończ grabież.

Jaka wiara - taka miara,

Lecz od Króla, diable, wara!

Król bez duszy być nie może,

Boby rządził znacznie gorzej."

 

Rzekł Boruta: "Będę stratny,

Lubię towar delikatny,

A królewska dusza miękka

Jest smaczniejsza od opieńka."

Wrzasnąl Roch: "Nie gadaj więcej!

Bierz, co samo wpada w ręce,

Albo rogi ci ukręcę!"

 

Mruknąl diabeł: "Gminem gardzę,

Wasze dusze są jak smardze,

Ale niech tam! Czasu szkoda,

Lubię zgodę, a więc - zgoda!"

 

Melchior czekał już za długo,

Machnął grabą jak maczugą,

Splunął w jedną garść i w drugą

Mówiąc: "Nadstaw kapelusza.

Jedna dusza... Druga dusza...

Trzecia dusza... Bierz i zmiataj,

Żwawo, bom ja zbój, nie rataj!"

 

Bies przytrzymał leżąc placiem

Dusze chwackie, podkarpackie,

A choć były dosyć kruche,

Wepchnąłl wszystkie za pazuchę,

W psa czarnego się obrócił,

Pobiegł w las i już nie wrócił.

Król chusteczką otarł czoło,

A po chwili rzekł wesoło:

"Czyn to piękny, przyznać muszę,

Oddać za mnie własną duszę,

I niech los mnie skarze srodze,

Jeśli was nie wynagrodzę!

Teraz jedźmy, bo kto jedzie,

Będzie w porę na obiedzie!"

 

Potoczyła się kolasa

Nie do sasa, nie do lasa,

Lecz przez mostek na ruczaju

Wprost do miasta Biłgoraju.

 

A już w mieście zamieszanie,

Przerazili się mieszczenie,

Że z paradą zbójcy jadą

Grożąc wszystkim w krąg zagładą.

Burmistrz bić na alarm każe,

Broń chwytają miejskie straże,

Tylko mieszczki pilnym okiem

Wypatrują zbójców z okien.

 

Starościna ma trzy córki,

Chowa córki do komórki,

A Starosta już z dwururki,

Gdy zbliżyła się kolasa,

Mierzy w króla jak w bekasa.

Szczęściem proch w panewce przemókł,

Więc Starosta strzelić nie mógł.

A tu przyskoczył foryś:

"Stój, mospanie - woła - skoryś

Do strzelania. Szkoda prochu,

Łacno zgnijesz za to w lochu.

Gość przyjechał znakomity,

Choć sekretnie i bez świty.

Król Jegomość! A brodaczy

Najjaśniejszy Pan nasz raczył

Przywieźć tutaj, by pospołu

Z nami zasiąść dziś do stołu."

Zbladł Starosta, szybko bieży,

Wita Króla jak nalży.

Tłum się zebrał na ulicy,

Biłgorajscy dostojnicy

Niosą chleb i sól na tacy,

Bo Polacy są już tacy.

 

Starościna w reweransie

Prosi: "Najjaśniejszy Pan się

Zgodzi z nami siąść do stołu.

Sztukę mięsa mam z rosołu,

Pstrągi z wody, kaczki z rożna,

Bardzo proszę, jeśli można."

 

Córki stały przy Starości.

Syknął: "Też o łaskę proście."

 

Na to dwornie Król zawoła:

"Starościno, chylę czoła,

To nam raczej łaskę czyni

Taka zacność gospodyni,

A potrawom smaku doda

Twych powabnych cór uroda."

 

Wchodzi Król więc na komnaty,

Za nim kroczy Roch brodaty,

Dalej Melchior i Faustyn,

Jak maszkary trzy w zapusty.

Idą obok Starościny,

Wzrok posępny, groźne miny,

Starościanki patrzą z trwogą

I zrorumieć wprost nie mogą,

Że Król tak się postponuje,

Bo to przecież zwykli zbóje!

 

Wreszcie obied się zaczyna,

Już się krząta Starościna,

Biegną służki i lokaje,

Ten przynosi, ów podaje,

Leją trunki, jak potrafią,

A Król raczy się ratafią,

Starościnę wypić prosi,

Starościanek zdrowie wznosi

Pokrzykując: "Pij, Melchiorze!

Cóż to? Roch już pić nie może?

A dlaczego to Faustyn

Ma przed sobą kielich pusty?

Jak się hula, to się hula!

Proszę wypić zdrowie króla!"

 

Wkrótce każdy miał już w czubie,

A Król wołał: "Tak to lubię!

Pijcie! Dam dukatów po sto

Tym, co będą pić. Starosto,

Jeśli chcesz zażegnać sprzeczkę,

Każ wytoczyć wina beczkę!"

 

Sto dukatów - rzecz niamała!

Starościna spokorniała

I pod stołem córki kopie.

Starościanki jak w ukropie,

Do węgrzyna nie nawykły

Spąsowiały na kształt ćwikły.

 

Król powiada przy deserze:

"Starościno, chęć mnie bierze

Być tu dziś za dziewosłęba.

Spójrz na Rocha. Co za gęba!

Tęgi w barach, cienki w pasie,

Dla twej młodszej córki zda się.

Melchior wąs ma jak u Turka,

Niechaj średnia twoja córka

Idzie w jasyr do Melchiora,

Do zamęścia już jej pora.

A Faustyn, chłop jak świeca,

Do najstarszej się zaleca.

Jeśli panna się postara,

Będzie z nich dobrana para."

 

Zbladł Starosta. Starościna,

Już pąsowa od węgrzyna,

Po tych słowach cała sina

Załamała ręce z bólu:

"Najjaśniejszy Panie, Królu,

Moje córki to szlachcianki,

To ślicznotki z morskiej pianki,

Mają wziąć je zwykli zbóje?

Najjaśniejszy Pan żartuje,

Wolę je potopić w rzece,

Niż pohańbić tak dalece!"

 

Na to Król się wziął pod boki:

"Moje zuchy nie wywłoki,

Tylko trzej rodzeni bracia

Kupście - rodem z Podkarpacia.

Znam tych ludzi, znam te strony,

Każdy będzie uszlachcony,

Nadto zaś ode mnie w wianie

Każdy po pięć wsi dostanie

I dukatów pięć tysięcy,

I starostwo. Chcecież więcej?

A posagów nie potrzeba!

Tylko niech ku chwale nieba

Każda panna przy niedzieli

Duszą z zuchem się podzieli.

Dusza to nie chłopska morga -

Trzy wystarczą dla sześciorga!

Starościno, czasu szkoda,

Niech tu przyjdzie golibroda!"

 

Był cyrulik w Biłgoraju

Znany ponoć w całym kraju.

Ten przed królem się nie zbłaźnił,

Zabrał zuchów trzech do*łaźni,

Tam ich ostrzygł po szlachecku

I podgolił po niemiecku,

Długo mył mydlaną pianą,

Wodą zwykłą i różaną,

Wypucował, jak należy,

I każdemu strój dał świeży.

 

Gdy wrócili na pokoje,

Krzyknął Król: "O zakład stoję,

Że w Warszawie, w całym świecie

Chwatów takich nie znajdziecie!"

 

W rzeczy samej, golibroda

Ubrał ich, jak każe moda,

A że przy tym krew nie woda,

Zajaśniała ich uroda

I zabłysła dziarskość młoda.

Cóż to byli za junacy!

Tacy właśnie są Polacy,

Takich tylko wyszorować

I już ich do ślubu prowadź!

 

Każdy skłonił się przed Królem,

Każdy pannie swojej czule

Ucałował dwa paluszki,

Dwa różowe ich koniuszki.

 

Starościna stała w pąsach,

A Starosta szarpał wąsa,

Po czym z każdym przyszłym zięciem

Ucałował się z przejęciem.

 

Starościanki na odmianę

Spoglądały zakochane

I Królowi dziękowały

Za ten wybór doskonały.

Z przyzwolenia Starościny

Król wyprawił zaręczyny

Rad, że udał mu się kawał,

Sam w toastach nie ustawał,

Innym gościom przykład dawał,

Potem trzy wypisał skrypty

Nie ujmując ani szczypty

Z wiana, które zuchom szczerze

Ofiarował przy deserze.

 

Tak skończyła się przygoda.

A kronikarz tylko doda,

Że gdy świt różowił lasy

I siadano do kolasy,

Golibrodę Król łaskawy

Zabrał z sobą do Warszawy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Przygody Ludka - historia krótka

 

Proszę, spójrzcie: Oto Lutek,

W jego oczach żal i smutek,

Bo ulicą jedzie Fiat

- Co za auto!

Gdybym miał to,

Mógłbym zwiedzić cały świat! -

Chodzi Lutek zagapiony

Nie dba o to, z której strony

Jedzie tramwaj albo wóz.

Spójrzcie tylko, drodzy moi!

On na środku jezdni stoi,

Stoi, jakby w ziemię wrósł!

Nagle patrzy: o kolega!

Lutek jezdnią mknie na skos.

Tak. Przepisów nie przestrzega,

Gdzie nie wolno - tam przebiega,

Od wypadku jest o włos.

Dla kierowców taki chłopiec

Jest postrachem dróg i szos.

Taki chłopiec może dopiec,

Z takim chłopcem ciężki los!

 

Zapadł wieczór. Lutek właśnie

Leży w łóżku. Zaraz zaśnie.

Śpi. I oto mu się śni,

Że ma Fiata. Tak, od wuja.

I że w nim po mieście buja,

Tak jak marzył tyle dni.

Jedzie Lutek, a na jezdni

Stoją chłopcy. Lutek przez nich

Musi skręcić. Wali w słup.

A to pech! Pogięta maska,

I w silniku coś tam trzaska.

Lutek blady jest jak trup.

Siedzi znów przy kierownicy,

Jedzie dalej. Na ulicy,

Tam, gdzie jest największy ruch,

Dzieci grają właśnie w piłkę.

On hamuje wóz z wysiłkiem

I z poślizgu w tramwaj - buch!

 

To już sprawa z milicjantem.

Kto jest winien? Ten, czy tamten?

Który z dwóch jest taki zuch?

Chodźcie tu i razem stańcie,

Stańcie tu, przy milicjancie,

Będzie lekcja dla was dwóch.

Milicjant reguluje ruch:

Rękami obiema

Wykonywa gest:

Tak - to przejścia nie ma,

Tak - to przejście jest.

Prócz tego światło

Pieszych przestrzega.

Zrozumiesz łatwo,

Tylko się nie gap!

 

Tłum się zebrał,

Ruch się wzmaga,

Na jezdni - zebra,

Piesi - uwaga!

Kierunek jazdy

Światła wskazały,

Jadą pojazdy,

Dźwięczą sygnały,

Duży samochód,

A za nim mały,

Naładowana

Ciężarówka,

Fura siana,

Potem taksówka.

Jadą pojazdy,

Dążą do celu,

- Przejścia nie ma,

Obywatelu! -

Silniki warczą -

Dżwięczą sygnały,

Jadą pojazdy -

Przejechały!

Uwaga, dziatwa,

Nie trzeba spać!

Zmiana światła,

Pojazdy - stać!

Światło zielone -

Ruszaj żwawo!

Patrz w lewą stronę,

A potem w prawą.

Przejście dla pieszych -

Niech każdy spieszy!

Co tam się stało?

Naprzód, śmiałoNa drugą stronę.,

Uwaga! Światło czerwone!

Stać

A nie - to mandat karny płać!

 

Jezdnia wolna. Lutek jedzie,

Chce być w domu na obiedzie,

Wtem z tramwaju jakiś smyk

Wprost pod koła mu wyskoczył.

Lutek zamknął tylko oczy,

Ale smyk szczęśliwie znikł.

Teraz Lutek zakręt bierze,

A tu chłopiec na rowerze

Przed nim się popisać chce.

Chłopiec w prawo, Lutek w lewo,

Chłopiec w lewo, Lutek w drzewo,

Szyba pękła - Lutek - nie.

 

Jedzie dalej, myśli sobie:

- Przecież ja tak smo robię,

Lubię płatać figle psie. -

O, kierowcom taki chłopiec

Do żywego może dopiec,

Kiedy chce popisać się!

 

Jedzie Lutek, a tu leci

Wprost na jezdnię chmara dzieci -

Przeciw niemu się sprzysięgła:

Oto jakiś brzdąc zza węgła

Wyskakuje niespodzianie.

Rany Julek! Co się stanie?

Zgrzyt hamulców się rozlega,

A tu inny brzdąc wybiega,

Rzekłbyś - istna defilada.

Znowu ktoś pod koła wpada,

Lutek z trudem go wyminął,

Całe szczęście - nikt nie zginął.

- To by była rozpacz w kratki!

Przecież stale są wypadki -

Myśli Lutek. Wtem koleżka,

Który obok Lutka mieszka

Idzie jezdnią bardzo wolno.

Lutek woła: Tak nie wolno!

Prędzej! Nie bądź tak niemrawy.

Jezdnia nie jest ścieżką polną!

Jezdnia nie jest do zabawy!

A koleżka plackiem leży

I spod auto zęby szczerzy:

- Drogi Lutku, pomalutku,

Wszak to twój obyczaj, Lutku.

Ty kierowcom kłopot sprawiasz,

Gdy na jazdni się zabawiasz,

Z tobą troski ma milicja,

Nie przesadzam chyba nic ja!

Wiedz, że kto pod auto wpada,

Z tego będzie marmolada! -

 

A tu ludzi śmiech porywa:

- Co za postać nieszczęśliwa

Na wpół żywa jedzie w świat?

I czym jedzie? Bo w tym gracie

Auta nawet nie poznacie.

To już nie jest Fiat lecz grat! -

Taki śmiech ogarnął ludzi,

Że aż Lutek się obudził.

- Alem spocił się w tym śnie!

Jedna tylko jest pociecha,

Żem nikogo nie przejechał

Lecz przejechać mogą mnie! -

 

Odtąd Lutek zna te sprawy,

Wciąż powtarza:

Strzeż się, strzeż!

Jezdnia nie jest to zabawy!

- On już wie.

A ty - czy wiesz?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jan Brzechwa

Przygody rycerza Szaławiły

 

Gdy wojna się skończyła,

Wsiadł rycerz Szaławiła

Na bułanego konia.

Za giermka wziął gamonia,

Co po wsiach kury kradł,

I milcząc ruszył w świat.

 

Miał giermek Roch na imię.

Nos odmrożony w zimie

Na gębie mu wykwitał

Jak rzepa pospolita.

A nade wszystko Roch

Spać lubił, bo był śpioch.

 

Miał rycerz zbroję podłą

I niewygodne siodło,

Do tego uprząż biedną

I strzemię tylko jedno,

Lecz za to żył w nim duch,

Co starczyłby za dwóch.

 

Tylko na jedną nogę

Przy bucie miał ostrogę,

Gorący w walkach udział

Sprawił, że włos mu zrudział.

Nietęgą postać miał,

Lecz rycerz był na schwał.

 

Mawiali o nim Szwedzi,

Że w nim stu diabłów siedzi,

Tatarzy z trwogi słabli

Na widok jego szabli,

A Turcy - zwykła rzecz -

Zmykali przed nim precz.

 

Gdy wojna się skończyła,

W świat ruszył Szaławiła,

Roch za nim zwolna człapał,

Bo miał niewielki zapał

Do przygód. Nadto Roch

Niechętnie wąchał proch.

 

Rzekł rycerz: Jestem głodny

To objaw niezawodny,

Że gdzieś tu jest zamczysko

Albo oberża blisko.

Na pieczeń mam dziś chęć

Mój giermku! Za mną pędź!

 

Z pół mili ujechali,

A już gospoda w dali

Gospoda Pod Fijołkiem,

Więc rycerz z swym pachołkiem

Przed bramą z konia zsiadł:

Tu - rzecze - będę jadł!

 

Koń dawniej rżał - dziś nie rży,

Gdy staje przy oberży,

Wiadomo - rycerz w nędzy,

A owsa bez pieniędzy

Nie daje przecież nikt:

Pan chudy - chudy wikt.

 

Toteż niepewnie trochę

Wszedł Szaławiła z Rochem

Do izby dość przestronnej,

Gdzie przy pieczeni wonnej,

Która zapiera dech,

Siedziafo zuchów trzech.

 

Rzekł tedy Szaławiła:

Hej, gospodyni miła,

Nam też tu podaj pieczeń,

A proszę - bez złorzeczeń.

Bo płacę, kiedy mam,

Dziś nie mam, stwierdzam sam.

 

Zaśmiała się szynkarka:

A to z was niezła parka,

Wynoście się czym prędzej,

Nic nie dam bez pieniędzy,

Włóczęgów mamy dość,

A taki gość - nie gość!

 

W rycerzu moc ożyła:

Jam - rycerz Szaławiła,

Do króla jegomości

Chodziłem nieraz w gości,

Król brał mnie grzecznie wpół

I sadzał za swój stół.

 

Ugaszczał mnie szach perski

I regent holenderski,

Królowa Izabela

I król węgierski Bela,

I nawet Wielki Fryc -

Lecz nie płaciłem nic!

 

To rzekłszy rycerz godnie

Podciągnął sobie spodnie.

Niech miła gospodyni

Trudności mi nie czyni,

Nie jadłem od dwóch dni,

Aż w brzuchu mi się ckni.

 

Tu głos zabrały zuchy:

Brzuch pusty, język suchy,

Któż ścierpi taką dolę?

Siadajcie tu przy stole,

Pieczeni jest w sam raz

By nią ugościć was.

 

I piwa do wieczerzy

Nie zbraknie dla rycerzy.

Hej, gospodyni, żywo

Nieś chleb, mięsiwo, piwo,

Talerze, szklanki, nóż,

Prosimy siadać już!

 

Rzekł rycerz Szaławiła:

Przemowa nader miła,

Ogromnie sobie cenię

Szlachetne zgromadzenie,

Chodź, Rochu! Oto Roch:

Mój giermek - leń i śpioch.

 

A my jesteśmy zuchy,

Wesołe pasibrzuchy.

Kochamy opowieści

O bohaterskiej treści.

Mów, Szaławiło, mów,

Słuchamy twoich słów!

 

Za stół przybysze siedli,

Porządnie się najedli,

Roch aż językiem mlasnął,

Ze stołka spadł i zasnął,

A rycerz wziął się wpół

I swą opowieść snuł:

 

Mam dwieście lat z kawałkiem,

Lecz jestem młody całkiem,

Mój ojciec miał trzy wieki,

Gdy zamknął swe powieki,

A mój stryjeczny dziad

Żył ponad pięćset lat.

 

Walczyłem ja w Wenecji,

W Hiszpanii, Grecji, Szwecji,

Pod Warną i nad Marną,

Choć miałem zbroję marną,

Mnie w Moskwie Batu-Chan

Czterdzieści zadał ran.

 

Gdy mi odrąbał głowę,

Myślałem: Juź gotowe!

Lecz zbiegli się lekarze,

Puszkarze, rusznikarze,

Przyszyli głowę znów

I - proszę - jestem zdrów!

 

W Warszawie Bonaparte

Powiedział do mnie żartem:

Do Pyr jedź, Szaławiło,

Tam jeszcze cię nie było!

Odrzekłem: Rozkaz, Sire.

Wyjeżdżam dziś do Pyr.

 

Przyjeżdżam tam koleją,

A w Pyrach już się leją

Kozacy i Prusacy,

I nasi beliniacy.

Pif-paf! Pif-paf! Pif-paf!

Ruszyłem do nich wpław.

 

Złapałem wnet dowódcę

I mówię mu pokrótce,

Że rozkaz mam i władzę,

Że ja dziś pułk prowadzę.

Dowódca z gniewu zżółkł,

A ja prowadzę pułk.

 

Kozacy tył podali,

Prusacy się poddali

Wraz z całą artylerią

(Mówię to całkiem serio),

A cesarz do mnie rzekł:

Wspaniały jesteś człek!

 

Mianuję cię marszałkiem,

(Mówię to serio całkiem)

Masz legię honorową,

(Daję wam na to słowo)

I będziesz księciem Pyr.

Odrzekłem: Rozkaz, Sire!

 

Tak! Różnie w życiu bywa!

Tu rycerz łyknął piwa,

Zapalił papierosa,

Kłąb dymu puścił z nosa,

Uderzył dłonią w stół

I swą opowieść snuł:

 

Za króla Władysława

Ciekawsza była sprawa:

Chciał zdobyć król warownię,

Lecz wierzcie, że dosłownie

Z królewskich armat stu

Nie było żadnej tu.

 

Król widzi - rzecz zawiła -

Gdzie - pyta - Szaławiła?

Niech hetman go sprowadzi,

On jeden coś zaradzi,

Pociski są, lecz jak

Nadrobić armat brak?

 

Przyjeżdżam - król w rozpaczy,

Jest wprawdzie sto kartaczy,

Lecz armat nie ma wcale.

Powiadam: Doskonale,

Bajeczny pomysł mam,

Armatą będę sam.

 

Wnet uczestniczę w walce:

Więc kartacz biorę w palce,

Podrzucam go do góry

I nogą ciskam w mury,

Jak piłką nożną - buch!

Król woła: To mi zuch!

 

Już drugi kartacz leci,

A zaraz po nim trzeci,

Po trzecim leci czwarty,

Wre walka nie na żarty.

Niebawem cały mur

Aż roił się od dziur.

 

Wtem patrzę - wprost z moczarów

Wyrasta pułk janczarów.

A ja sam jeden stoję,

Janczarów się nie boję,

Lecz cóż mam począć tu?

Ja jeden, a ich stu!

 

Rzucili się jak wściekli

I nogi mi odsiekli,

Więc tylko myślę sobie:

Co w tej opresji zrobię?

Jeszczebym uciec mógł,

Lecz uciec jak bez nóg?

 

Tu stał się fakt doniosły,

Gdyż nogi mi odrosły

Z nadwyżką pięciu cali!

Janczarzy się poddali,

Bo taki zdjął ich strach:

To szejtan, a nie Lach!

 

Król wezwał mnie nad ranem:

Zostaniesz kasztelanem,

Otrzymasz wiosek dwieście

I pięć kamienic w mieście,

A nadto, jeśli chcesz,

Mą córkę dam ci teź.

 

Tu jeden zuch zawoła:

To rzecz niezwykła zgoła,

Opowiedz, jak to było,

Rycerzu Szaławiło!

Czy ożeniłeś się,

Gdzie żona twa, gdzie wsie?

 

A rycerz rzecze: Skądże?

Ja postępuję mądrze:

Królewna jest dla księcia,

Król księcia chce za zięcia,

A ja - zwyczajny kiep -

Żolnierski wolę chleb.

 

Królowi więc powiadam,

Że na to się nie nadam.

Król płakał bardzo rzewnie,

Powtórzył to królewnie,

Królewna rzekła: Ach!

I utonęła w łzach.

 

A ja ruszyłem w drogę,

Bo szczerze wyznać mogę,

Że inne miałem plany:

Ja byłem zakochany!

Joanna - mówię wam,

Najmilszą była z dam.

 

Pamiętam: jestem w Rydze,

Wtem w oknie wieży widzę -

Prześliczna siedzi panna

(A była to Joanna),

Więc daję ręką znak,

Że niby tak a tak.

 

Że jestem nią olśniony,

Że takiej pragnę żony,

Że jestem Szaławiła,

Że gdyby się zgodziła,

Niech skreśli kilka słów,

Lub powie: Bywaj zdrów.

 

Zrzuciła tedy liścik,

Że na nic cały wyścig

Młodzieży i rycerzy,

Gdyż ją uwięził w wieży

Jej ojczym bardzo zły,

Więc tylko roni łzy.

 

Mnie, wiecie, nic nie wstrzyma,

Przychodzę do ojczyma,

Powiadam: Mości książę,

Z daleka tutaj dążę,

By pasierbicy twej

Nieść ulgę w doli złej!

 

A książę jak nie wrzaśnie:

Stu takich było właśnie,

Znam was, obieżyświatów,

Uciekaj, do stu katów,

A panna - wierzyć chciej,

Zostanie w wieży tej!

 

Złość mnie okrutna bierze

Wkoło obchodzę wieżę:

Ma łokci z pięć tysięcy

Lub może jeszcze więcej,

A jaj sklepiony dach

Po prostu ginie w mgłach.

 

Na pomysł wpadam wreszcie:

Skupuję sznury w mieście

I łączę je w godzinę

W niezwykle długą linę,

Najdłuższą, jaką znam,

To mogę przysiąc wam.

 

Jej koniec pochwyciłem,

Przez wieżę przerzuciłem,

By po dwóch stronach wieży

Zwisała jak należy,

Więc oba końce już

Z dwóch stron zwisają wzdłuż.

 

Dwie pętle na nich robię,

Z nich jedną mam na sobie,

A druga pętla taka

Oplata grzbiet rumaka.

Wyprężył rumak grzbiet

I pocwałował wnet.

 

Sznur górą przerzucony,

Koń ciągnie z jednej strony,

A z drugiej wraz ze sznurem

Ja się unoszę w górę -

Nim jeszcze błyśnie świt

Dostanę się na szczyt.

 

Rwie naprzód rumak chyży,

Mnie wciąga coraz wyżej,

Obijam się o mury

I widzę, patrząc z góry,

Że koń mój poprzez mgły

Nie większy jest od pchły.

 

Migają piętra wieży,

Czupryna mi się jeży,

Bo lęk mam nieustanny,

Czy dotrę do Joanny?

Lecz oto już jej twarz.

Stój koniu! Dokąd gnasz?

 

Na wprost jej okna wiszę,

Na linie się kołyszę,

Spoglądam, a Joanna

To całkiem stara panna,

Co ma z sześćdziesiąt lat.

No - myślę - ładny kwiat!

 

Zgarbiona, siwiuteńka,

Maleńka babuleńka!

Snadź podróż moja trwała

Czterdzieści lat bez mała.

I ja - w odbiciu szyb -

Już jestem stary grzyb.

 

Widokiem tym złamany

Chwyciłem nóż składany,

Przeciąłem sznur - i jazda!

Jak ******ąca gwiazda,

Na łeb - na szyję - w dół,

I jużem śmierć swą czuł.

 

Lecz tak mi się powiodło,

Żem trafił prosto w siodło.

Spoglądam - nie do wiary!

Nie jestem wcale stary.

Siwizny zniknął ślad,

Mam znów trzydzieści lat.

 

Mój koń jest też bez zmiany

I rączy, i bułany.

Ruszyłem tedy w drogę,

A dziś już dojść nie mogę,

Kto wtenczas z wieży spadł:

Ja, ojciec mój czy dziad?

 

Tu drugi zuch zawoła:

Historia dziwna zgoła,

Aż mnie przejmują dreszcze!

Mów, Szaławiło, jeszcze,

Mów, Szaławiło, znów,

Słuchamy twoich słów!

 

Znów rycerz łyknął piwa

I rzekł: Przeróżnie bywa.

Słuchajcie, zuchy, bowiem

Historię wam opowiem,

Którą przez kilka lat

Rozbrzmiewał cały świat.

 

Gdy z wojskiem stałem w polu,

Królowa Neapolu,

Co ceni mnie ogromnie,

Przesłała liścik do mnie:

Monsieur de Chalavil

(Francuski niby styl) -

 

Śmierć sroga mi zabrała

Mojego admirała.

Mam wielką więc ochotę,

Ażebyć pan mą flotę

Na zachód i na wschód

Do nowych zwycięstw wiódł!

 

Gdy dama wzywa - jadę.

Bo taką mam zasadę,

Nazajutrz, daję słowo,

Stanąłem przed królową:

Gdym tylko do niej wszedł,

Dostałem od niej wnet

 

Kapelusz admiralski

I order portugalski,

Ponadto szpadę złotą

I władzę nad jej flotą!

Ukląkłem u jej stóp:

Zwycięstwo albo grób!

 

Gdym złożył tę przysięgę,

Dostałem wielką wstęgę

I order Margrabini

Sardynki czy Sardynii -

Już nie pamiętam sam.

Ten order dotąd mam.

 

Ach! Mam orderów kopy

Od władców Europy.

Gdy nosić je należy,

Dobieram dwóch rycerzy

I w trzech dźwigamy tak,

Aż nieraz sił nam brak.

 

Gdy wróg poswszał o tem,

Że ja objąłem flotę,

Chciał się ulotnić nagle,

Więc rozwinąłem żagle,

Ruszyła flota w bój,

A pierwszy - okręt mój!

 

Holendrzy i Anglicy

Miotali się jak dzicy,

Duńczycy potonęli,

Hiszpanów diabli wzięli

I tylko szwedzki król

Uniknął naszych kul.

 

Wtem wiatr na morzu ustał,

Rozwarłem tedy usta

I oddech po oddechu

Jak z potężnego miechu,

Wypuszczać jąłem z płuc,

Bo przecież chcieć to móc.

 

Dmuchałem tak zawzięcie,

Że okręt po okręcie

Wypływał, Szwedów tropił

I niedobitków topił,

Bo wierzcie - takich płuc

Nie miewał żaden wódz.

 

Walczyłem tak dwa lata

Na różnych morzach świata,

Chińczyków zwyciężyłem,

Amerykę odkryłem

I jeszcze jeden ląd,

Lecz go nie widać stąd.

 

Raz siedzę na poładzie,

A okręt mój się kładzie.

Zlatuję w nurty słone,

No - myślę - już skończone.

Bo okręt z szumem fal

Popłynął sobie w dal.

 

Historia niewesoła -

Rózglądam się dokoła,

A tu rekinów stado

Jui grozi mi zagładą

I pruje siną głąb,

I chce mnie wziąć na ząb.

 

A jeden z nich, złowrogi,

Już chwyta mnie za nogi

I paszczą na dwa łokcie

Obgryza mi paznokcie.

To straszne! Taki zbój

Chce przeciąć żywot mój!

 

Więc krzyczę z całej siły:

Nie ruszaj Szaławiły,

Nie zjadaj admirała,

Królawa zakazała,

Byś admirała jadł!

I rekin nagle zbladł.

 

Schwyciłem go za ogon

I rzekłem z miną srogą:

A teraz - jazda! Holuj

Mnie wprost do Neapolu!

I cóż? Po paru dniach

Wyrzucił mnie na piach.

 

Królowa przyszła do mnie,

Cieszyła się ogromnie,

Hrabiny, margrabiny

Szły do mnie w odwiedziny,

Za nimi cały dwór

I książąt długi sznur!

 

Tu trzeci zuch zawoła:

Przygoda dziwna zgoła!

Lecz mów, rycerzu, dalej,

Do kufla piwa nalej

I opowiadaj znów,

Słuchamy twoich słów!

 

Chciał mówić Szaławiła,

Lecz nagle się zdarzyła

Rzecz wprost niewiarygodna.

Bo Rocha twarz dorodna

Wyjrzała z dołu wzwyż

Złowieszczo szepcząc: Mysz.

 

Na stół nasz rycerz wskoczył,

Jak gdyby Turków zoczył,

I przerażony diablo

Jął wymachiwać szablą,

I pocił się, i trząsł,

I skubał rudy wąs.

 

Hej, zuchy, oręż bierzcie!

A ruszcie się nareszcie,

Ta bestia na mnie czycha,

Więc brońcie mnie, do licha!

Mógłbym ją zabić sam,

Lecz tępą szablę mam!

 

Mysz do drzwi się rzuciła,

A wtedy Szaławiła

Zawołał: Siodłać konie,

Ja w polu ją dogonię!

I dał ze stołu skok

Ku drzwiom kierując krok.

 

Niebawem był z powrotem

Rzęsistym zlany potem,

Za sobą wlókł dziewczynę

I groźną robiąc minę

Rzekł: Prędzej tu się zbliż!

Panowie! Oto - mysz!

 

Dziewczyny wzięła postać,

By łatwiej tu się dostać.

Jak ci na imię? Krysia...

Toś ty księżniczka mysia,

Ja sztuczki takie znam,

Umiem je robić sam.

 

Ty może nie wiesz o tem,

Że jestem właśnie kotem

I ciebie zjem panienko?!

Tu zaczął miauczeć cienko

I na czworakach szedł

Pociesznie prężąc grzbiet.

 

Od stołu wstały zuchy:

Popatrzcie na te ruchy!

Dalibóg, istne dziwy,

To przecież kot prawdziwy!

A może obraz ten

To jest po prostu sen?

 

A może nam się śniły

Przygody Szaławiły?

Przy piwie różnie bywa,

Od piwa łeb się kiwa.

Hej, gospodyni, radź.

Czy mamy pić, czy spać?

 

Spać, skoro jest ochota,

I już nie męczcie kota,

A Krysia - marsz do kuchni

I zaraz świecę zdmuchnij!

Dobranoc! Na mnie czas!

Panowie - żegnam was.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...