Skocz do zawartości

Angela Carter


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

Angela Carter - niezwykle ciekawa przedstawicielka realizmu magicznego w literaturze europejskiej :)

 

Plik wygrzebany gdzieś z zakamarków komputera ...

Źródło: Internet

 

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

POPIEŁUCHA, CZYLI DUCH MATKI

 

Trzy wersje jednej opowieści

 

 

1. OKALECZONE DZIEWCZYNY

 

Mimo, że opowieść zamiast na Popiełusze (1) równie dobrze mogłaby się koncentrować na okaleczonych siostrach - w

istocie, łatwo byłoby ją potraktować jako historię przykrawania kobiet, żeby pasowały, dokonywania czegoś w rodzaju

rytualnego cięcia, przypominającego obrzezanie - zawsze jednak rozpoczyna się nie od Popieluchy czy od jej przyrodnich

sióstr, ale od matki Popieluchy, jakby naprawdę miała to być historia matki, choć matka ma właśnie zniknąć z narracji,

ponieważ stoi u wrót śmierci: „Pewnemu bogatemu człowiekowi zachorowała żona; czując zbliżającą się śmierć, przywołała

do siebie córkę jedynaczkę” (2).

Zwróćcie uwagę na nieobecność męża/ojca. Chociaż kobietę określa stosunek do niego („żona bogatego

człowieka”), córka jest jednoznacznie jej, jak gdyby była tylko jej, a cały dramat dotyczy wyłącznie kobiet i rozgrywa się

niemal w całości między kobietami: w prawym narożniku Popielucha i jej matka, w lewym narożniku macocha i jej córki, o

których ojcu nie ma wzmianki, niemniej jego istnienie wynika zarówno z tekstowej, jak z biologicznej konieczno ści.

W dramacie pomiędzy dwiema żeńskimi rodzinami, pozostającymi ze sobą w konflikcie z powodu rywalizacji o

mężczyzn (mąż/ojciec, mąż/syn), mężczyźni wydają się zaledwie biernymi ofiarami kobiecych pragnień, ale ich znaczenie

jest decydujące, bo ma („bogaty człowiek”, „syn króla”) charakter ekonomiczny.

Ojciec Popieluchy, stary mężczyzna, stanowi pierwszy przedmiot pożądania i niezgody; macocha zabiera go

zmarłej matce, zanim jeszcze zwłoki tamtej ostygły, kiedy tylko rozluźnił się jej chwyt. Następnie mamy młodego

mężczyznę, potencjalnego oblubieńca, hipotetycznego zięcia, o którego posiadanie walczą matki, posługując się córkami

jako narzędziami walki lub też jako zastępczyniami w akcie zaślubin.

Jeśli mężczyźni - oraz konta bankowe, jakie reprezentują - są biernymi ofiarami dwóch dorosłych kobiet, to

dziewczyny, wszystkie trzy, ożywia tylko wola matek. Nieważne, że matka Popieluchy umiera na początku opowieści, status

zmarłej czyni jej pozycję tym bardziej autorytatywną. Duch matki ciąży nad narracją i w rzeczywistości stanowi spiritus

movens; jej śmierć jest wydarzeniem, z którego wynikają wszystkie pozostałe wydarzenia.

Na łożu śmierci matka zapewnia córkę: „Będę patrzeć na ciebie z nieba i czuwać nad tobą”. Opowieść ukazuje

nam, jak to robi.

W chwili gdy matka składa tę obietnicę, Popielucha jest bezimienna. Jest córką swojej matki. To wszystko, co

wiemy. To macocha nazwie ją Popieluchą, żartem, i w ten sposób wymaże jej właściwe imię, jakiekolwiek ono było, wygna

ją z rodziny, odpędzi od wspólnego stołu, w popiół samotnego paleniska, pozbawi ją przypadkowego, ale godnego statusu

córki i nada jej przypadkowy, ale poniżający status służącej.

Matka powiedziała Popielusze, że zawsze będzie nad nią czuwać, jednak umarła, a ojciec ożenił się powtórnie i dał

Popielusze imitację matki, posiadającą własne córki, które kocha ona taką samą namiętną miłością, jaką tamta kochała

Popieluchę i jaką nadal, pośmiertnie, kocha, o czym się przekonamy.

W związku z drugim małżeństwem powstaje dręczące pytanie: kto ma być córkami w tym domu? Moje córki!

oświadcza macocha i każe nowo nazwanej niecórce Popielusze zamiatać i szorować, i spać w palenisku, podczas gdy jej

córki leżą w czystej pościeli w łóżku Popieluchy. Popielucha, nie rozpoznawana już jako córka swojej matki ani też jako

córka swego ojca, występuje pod szorstkim, brudnym, kopciuchowatym przezwiskiem, ponieważ wszystko obróciło się w

proch i popiół.

Tymczasem fałszywa matka śpi w łóżku, w którym prawdziwa matka umarła, i zapewne zaznaje w tym łóżku

przyjemności z mężem/ojcem, chyba że nie jest to dla niej żadna przyjemność. Nie powiedziano, jakie obowiązki domowe

czy małżeńskie pełni mąż/ojciec, ale chyba możemy przypuszczać, że dzieli z macochą łoże, jako że taki jest małżeński

obyczaj.

A co prawdziwa matka/żona może na to poradzić? Choćby i szalała z miłości, gniewu i zazdrości, leży martwa w

ziemi.

Ojciec w tej opowieści stanowi dla mnie zagadkę. Czy jest tak zadurzony w nowej żonie, iż nie widzi, jak jego

córka chodzi wysmarowana popiołem i usmolona sadzą i jak cały czas ciężko pracuje? Jeśli wyczuwa, że ma się rozegrać

dramat, z całym spokojem pozostawia reżyserię kobietom, bo przecież, choćby nawet był nieobecny, trzeba zawsze pamiętać,

że to w jego domu Popielucha śpi w popiele i że to on stanowi niewidoczne ogniwo, które spaja oba układy matek i córek w

ich gwałtownym równaniu. On, sam nie wykonując ruchu, wprawia w ruch, jest niewidzialną zasadą organizującą, jak Bóg, i

jak Bóg pojawia się we własnej osobie pewnego dnia, by wprowadzić konieczny chwyt fabularny.

Poza tym bez nieobecnego ojca nie byłoby opowieści, bo nie byłoby konfliktu.

Jeśli kobietom udałoby się zapomnieć o różnicach i omówić rzecz całą przyjaźnie, porozumiałyby się, żeby usunąć

ojca. Wtedy wszystkie mogłyby spać w jednym łóżku. Jeśli zatrzymałyby ojca, mógłby zająć się gospodarstwem.

Oto konieczny chwyt fabularny wprowadzony przez ojca; powiada on: - Wyjeżdżam w interesach. Jakie prezenty

mam przywieźć moim trzem dziewczynkom?

Zauważcie: jego trzem dziewczynkom.

Przychodzi mi do głowy, że może córki macochy były w rzeczywistości cały czas jego rodzonymi córkami, takimi

samymi jak Popielucha, „naturalnymi córkami”, jak to się mówi, jak gdyby było coś samo przez się nienaturalnego w

pochodzeniu z prawego łoża. To przegrupowałoby siły w opowieści. Uwiarygodniło zgodę ojca na wywyższenie tamtych

dziewcząt. Uczyniło pospieszne małżeństwo, wrogość macochy bardziej prawdopodobnymi.

Ale także przekształciłoby tę historię w coś innego, ponieważ dostarczyłoby motywacji itd.; oznaczałoby, że muszę

wymyślić przeszłość dla wszystkich tych ludzi, że muszę ich wyposażyć w trzy wymiary, w gusty i wspomnienia,

zatroszczyć się, co mają jeść, jak się ubierać i mówić. Przeniosłoby to Popieluchę z poziomu niezbędnego minimum, jakim

zadowala się bajka, z jej charakterystyczną formułą wiążącą: „i wtedy”, na poziom emocjonalnej i technicznej złożoności

realizmu mieszczańskiego. Musieliby nauczyć się myśleć. Wszystko by się zmieniło.

Będę się trzymała tego, co wiem.

Jakich prezentów życzą sobie jego trzy dziewczynki?

- Przywieź mi jedwabną suknię - mówi najstarsza.

- Przywieź mi sznur pereł - mówi średnia.

A co z trzecią, zapomnianą, przywołaną z kuchni w odruchu litości, która wyciera w fartuch ręce zniszczone od

pracy i wnosi z sobą swąd wygasłego paleniska?

- Przywieź mi pierwszą gałązkę, która trąci twój kapelusz, kiedy będziesz wracał - mówi Popielucha.

Dlaczego o to poprosiła? Czyżby miała powody się domyślać, jak mało dla niego znaczy? Czy jakiś sen nakazał jej

posłużyć się przypadkową formułą, żeby wyrazić nie uświadomione pragnienie, pozwolić ślepemu losowi wybrać dla niej

prezent? Chyba że to duch matki, obudzony i niespokojnie szukający drogi powrotu, przemówił przez usta dziewczyny i

wypowiedział za nią życzenie.

Przywiózł jej gałązkę leszczyny. Zasadziła ją na grobie matki i podlewała łzami. Z gałązki wyrosło drzewo. Kiedy

Popielucha przyszła zapłakać nad grobem matki, turkawka zagruchała: - Nigdy cię nie opuszczę, zawsze będę nad tobą

czuwać.

Wtedy Popielucha zrozumiała, że turkawka jest duchem jej matki, a ona sama wciąż jest córką swojej matki, i

chociaż płakała i lamentowała, i tęskniła za matką, teraz serce w niej z lekka zadrżało, kiedy przekonała się, że matka, choć

nie żyje, nie jest już nieobecna, i odtąd ona musi postępować tak, jak matka jej każe.

Nadszedł czas osobliwego targu, jaki niegdyś odbywał się w owym kraju, kiedy to wszystkie zamieszkałe w nim

dziewice szły tańczyć przed królewskim synem, by mógł on sobie wybrać dziewczynę, którą zechce pojąć za żonę.

Turkawka wbiła sobie do głowy, że jej córka ma poślubić królewicza. Można by sądzić, że własne doświadczenia

małżeńskie powinny były nauczyć ją ostrożności, ale nie, córka musi i już, cóż innego może zrobić dziewczyna? Turkawka

dostała bzika na punkcie wydania córki za mąż, wleciała więc do pokoju i pochwyciła w dziób nową jedwabną suknię,

przywlokła ją do otwartego okna i rzuciła Popielusze. To samo zrobiła ze sznurem pereł. Popielucha umyła się porządnie pod

pompą na podwórzu, wystroiła w skradzione rzeczy, po cichu wymknęła tylnym wyjściem i pobiegła na plac taneczny, ale

przyrodnie siostry musiały zostać nadąsane w domu, ponieważ nie miały co na siebie włożyć.

Turkawka nie odstępowała Popieluchy, dziobiąc ją w uszy, żeby tańczyła z życiem i królewicz ją dostrzegł, żeby ją

pokochał, pobiegł za nią i odnalazł trop w postaci zgubionego pantofelka, ponieważ opowieść nie jest kompletna bez

rytualnego upokorzenia drugiej kobiety i okaleczenia jej córek.

Poszukiwanie stopy, która pasowałaby do pantofelka, jest niezbędne, żeby to rytualne upokorzenie się spełniło.

Drugiej kobiecie rozpaczliwie zależy na tym młodym mężczyźnie. Zrobiłaby wszystko, żeby go złapać. Nie tracąc

córki, zyskać syna. Tak bardzo chce syna, że gotowa jest okaleczyć rodzone córki. Bierze nóż kuchenny i odcina starszej

córce palec u nogi, żeby stopa zmieściła się w pantofelku.

Wyobraźcie to sobie.

Wywijając kuchennym nożem, kobieta rzuca się na swoje dziecko, które jest tak przerażone, jakby było nie

dziewczyną, ale chłopcem, a stara kobieta zamierzyła się na część ciała bardziej istotną od dużego palca u nogi. - Nie! - drze

się córka. - Mamo, nie! Nie nóż! Nie! - Ale nie ma rady, palec zostaje ucięty i rzucony w popiół paleniska, gdzie znajduje go

Popielucha, i zamyśla się nad nim, przepełniona podziwem i strachem wobec zjawiska matczynej miłości.

Matczyna miłość, która spowije te córki jak całun.

Królewicz nie dostrzegł nic znajomego w twarzy zapłakanej młodej kobiety w jednym bucie, którą matka

tryumfalnie mu podsunęła, niemniej oświadczył: - Obiecałem, że poślubię tę, kimkolwiek by była, na którą będzie pasował

pantofelek, zatem ożenię się z tobą - i odjechali na jednym koniu.

Nadleciała turkawka, ale okrążając młodą parę, nie gruchała ani nie nuciła, tylko zaśpiewała straszliwą pieśń: -

Patrz! Patrz! W pantofelku jest krew!

Królewicz natychmiast zwrócił fałszywą narzeczoną, rozzłoszczony podstępem, ale macocha pospiesznie obcięła

drugiej córce piętę i wepchnęła tę krwawą stopę w dopiero co zdjęty zakrwawiony pantofelek - cóż więc było robić, jako

człowiek honoru, królewicz podsadził na konia nową dziewczynę i odjechali.

Powróciła nękająca turkawka: - Patrz! - Nie ulegało wątpliwości, pantofelek znowu był pełen krwi.

- Niech Popielucha spróbuje - zachęcała gorliwa turkawka.

Tak więc teraz Popielucha musi wsunąć stopę w ten okropny zbiornik, w tę otwartą ranę, wciąż śliską i ciepłą, nic

bowiem w żadnym z licznych tekstów tej opowieści nie sugeruje, żeby królewicz mył pantofelek między próbami. Włożenie

nagiej stopy w krwawy bucik samo w sobie stanowiło ciężkie przejście, ale matka Popieluchy nakazywała jej to uczynić

miękkim, śpiewnym gruchaniem, które nie dopuszczało sprzeciwu.

Jeżeli nie zagłębi się bez wstrętu w tę otwartą ranę, nie będzie się nadawała do małżeństwa. Tak brzmi pieśń

turkawki, podczas gdy druga oszalała matka stoi bezsilnie z boku.

Stopa Popieluchy, rozmiaru zabandażowanej stopki Chinki, kikut. Popielucha, okaleczona niejako już wcześniej,

wsuwa maleńką nóżkę do środka.

- Patrz! Patrz! - woła tryumfalnie turkawka. Ptak zresztą ujawnia stopniowo swoją widmową naturę, coraz bardziej

się dematerializując, podczas gdy Popielucha staje w pantofelku na nodze i zaczyna spacerować. Chlap, ślizga się kikut w

pantofelku. Chlap. - Patrz! - wyśpiewuje turkawka. - Stopa pasuje do pantofelka jak zwłoki do trumny!

- Widzisz, jak bardzo się o ciebie troszczę, kochanie!

 

 

2. SPALONE DZIECKO

 

Spalone dziecko mieszkało w popielisku. Nie, nie dosłownie spalone, raczej osmalone, troszkę osmalone, jak

wyjęta z ognia, nadpalona szczapa. Upodobniło się do węgla i popiołu, ponieważ żyło w popielisku, odkąd umarła mu matka,

a że gorący popiół je poparzył, pokryte było bliznami i strupami. Spalone dziecko mieszkało w palenisku, obsypane

popiołem, jakby nadal było w żałobie.

Kiedy matka umarła i została pochowana, ojciec zapomniał o matce i zapomniał o dziecku, i ożenił się z kobietą,

która przedtem wygarniała popiół, i dlatego dziewczynka mieszkała w nie uprzątniętym palenisku i nie było nikogo, kto by

jej wyszczotkował włosy, tak że nastroszyły się jak rogóżka, ani zmył brud z jej pokrytej strupami twarzy, a ona sama nie

miała serca, żeby to zrobić, tylko odgarniała popiół i spała obok małej kotki, do jedzenia zaś dostawała spalone resztki z dn a

garnka, które wyskrobywała przykucnięta na podłodze przed ogniskiem, w samotności, jakby nie była człowiekiem -

ponieważ wciąż była w żałobie.

Matka umarła i została pochowana, ale czuła przejmująco dotkliwy ból miłości, kiedy spoglądała poprzez ziemię i

widziała spalone dziecko pokryte popiołem.

- Wydój krowę, spalone dziecko, i przynieś mleko - powiedziała macocha, która kiedyś wygarniała popiół i doiła

krowę, ale teraz wszystko to robiło spalone dziecko.

Duch matki wszedł w krowę.

- Pij mleko, utyj - powiedział duch matki. Spalone dziecko pociągnęło wymię i napiło się do syta, zanim zaniosło

wiadro do domu - i nikt niczego nie zobaczył. Czas płynął, piła mleko codziennie, utyła, wyrosła, urosły jej piersi.

Był pewien mężczyzna, na którego macocha miała chętkę, poprosiła go więc do kuchni na obiad, ale obiad kazała

ugotować spalonemu dziecku, choć przedtem to macocha zawsze gotowała. Kiedy spalone dziecko ugotowało obiad,

macocha poleciła mu iść wydoić krowę.

- Chcę tego mężczyzny dla siebie - powiedziało krowie spalone dziecko.

Krowa wypuściła więcej mleka i jeszcze więcej, i jeszcze więcej, wystarczająco dużo, żeby dziewczyna się napiła,

umyła twarz i umyła ręce. Kiedy umyła twarz, zmyła strupy i nie była już ani trochę spalona, krowa natomiast była pusta.

- Następnym razem pij własne mleko - powiedział duch matki w krowie. - Wydoiłaś mnie do ostatniej kropli.

Mała kotka znalazła się w pobliżu. Duch matki wszedł w kotkę.

- Trzeba ci uczesać włosy - powiedziała kotka. - Połóż się.

Kotka rozczesywała jej poszarpane kudły sprytnymi łapkami, aż włosy spalonego dziecka opadły pięknie na

ramiona, ale przedtem były tak splątane i skołtunione, że kotka miała wszystkie pazurki powyrywane, nim skończyła.

- Następnym razem sama się uczesz - powiedziała kotka. - Okaleczyłaś mnie.

Spalone dziecko było czyste i uczesane, ale zupełnie nagie.

Na jabłoni usiadł ptak. Duch matki opuścił kotkę i wszedł w ptaka. Ptak przekłuł sobie pierś własnym dziobem.

Krew spłynęła na spalone dziecko pod drzewem. Rozlała mu się po ramionach, okryła z przodu i z tyłu. Kiedy ptak nie miał

już krwi, spalone dziecko otrzymało czerwoną jedwabną suknię.

- Następnym razem sama sobie zrób suknię - powiedział ptak. - Ja mam dosyć tej jatki.

Spalone dziecko wróciło do kuchni i ukazało się mężczyźnie. Nie była już spalona, była piękna. Mężczyzna

przestał patrzeć na macochę i popatrzył na dziewczynę.

- Chodź ze mną do mojego domu, a twoja macocha niech zostanie i wygarnia popiół - powiedział jej i odeszli

razem. Dał jej dom i pieniądze. Powiodło jej się.

 

 

3. PRZECHODNIA ODZIEŻ

 

Macocha wzięła rozpalony pogrzebacz i sparzyła twarz sieroty, ponieważ ta nie wygarnęła popiołu. Dziewczyna

poszła na grób matki. Matka odezwała się z ziemi:

- Musi padać deszcz. Albo śnieg. Chyba że dziś wieczór jest obfita rosa.

- Nie pada deszcz, nie pada śnieg, jest za wcześnie na rosę. Moje łzy padają na twój grób, matko.

Zmarła kobieta czekała na nadejście nocy. Wtedy wydostała się z grobu i przyszła do domu. Macocha spała na

puchowym łożu, ale spalone dziecko spało w palenisku pośród popiołów. Kiedy zmarła kobieta pocałowała dziewczynę,

blizna znikła. Dziewczyna się obudziła. Zmarła kobieta dała jej czerwone suknię.

- Nosiłam ją, kiedy byłam w twoim wieku.

Dziewczyna włożyła czerwoną suknię. Zmarła kobieta wyjęła sobie robaki z oczodołów; zamieniły się w klejnoty.

Dziewczyna włożyła brylantowy pierścionek.

Poszły razem na grób.

- Wejdź do mojej trumny.

- Nie - powiedziała dziewczyna. Przeszedł ją dreszcz.

- Ja weszłam do trumny mojej matki, kiedy byłam w twoim wieku.

Dziewczyna weszła do trumny, choć myślała, że oznacza to dla niej śmierć. Trumna zmieniła się w karetę z końmi.

Konie biły kopytami, nie mogąc się doczekać, żeby ruszyć. - Jedź i szukaj swojego szczęścia, kochanie.

 

 

Tytuł oryginału: Ashputtle or the Mother's Ghost. Pierwodruk w Virago Books of Ghost Stones, Virago, 1987,

następnie publikacja w zbiorze American Ghosts and Old World Wonders, wyd. cyt.

 

1. Bohaterka popularnej baśni, będącej tu przedmiotem dekonstrukcji, jest bardziej znana w Anglii jako Cinderella,

w Polsce zaś jako Kopciuszek. Inne polskie wersje jej imienia to Smotrucha i Smolipupka. Idee Angeli Carter zostały

wykorzystane w inscenizacji jednego z londyńskich teatrów.

 

2. Większość cytatów i odniesień do oryginalnego tekstu Kopciuszka podaję w przekładzie M. Tarnawskiego,

Baśnie braci Grimm, LSW, 1983.

Edytowane przez Vampirella
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

TOWARZYSTWO WILKÓW

 

 

Jedno tylko jedyne zwierzę wyje po lasach nocami.

Wilk to wcielony mięsożerca, równie przebiegły, jak okrutny, kiedy raz pokosztuje mięsa,

niczym innym już się nie zadowoli.

W nocy oczy wilków migocą jak płomienie świec, żółtawo, czerwonawo, ale to dlatego że ich

źrenice tuczą się ciemnością i przechwytują światło twojej latarki, by ci je odesłać z

powrotem — czerwony sygnał niebezpieczeństwa. Jeśli oczy wilka odbijają tylko światło

księżyca, to lśnią zimną, nienaturalną zielenią, barwą minerału, przebijającą mrok. Gdy

zapóźniony podróżny wypatrzy te połyskujące, straszliwe cekiny, zawisłe nagle w czarnych

chaszczach, wie, że musi uciekać — byle tylko strach nie przykuł go do ziemi.

Ale te oczy to wszystko, co pozwolą ci dostrzec leśni mordercy, kiedy gromadzić się zaczną

niewidzialni wokół twojego zapachu, zapachu mięsa, jeśli nieroztropnie zapuścisz się w las

późną porą. Będą jak cienie, będą jak widma, szarzy członkowie kongregacji z nocnego

koszmaru... Posłuchaj: jego długi, załamujący się skowyt... Aria strachu, który stał się

słyszalny.

Wilcza pieśń to zapowiedź losu, jaki cię czeka, sama w sobie jest zabijaniem.

Nadeszła zima i mroźna pogoda. W tej krainie gór i lasów wilki nie mają tera z nic do

jedzenia. Kozy i owce zamknięto w oborze, jelenie powędrowały na południowe stoki w

poszukiwaniu paszy — wilki są chude i wygłodzone. Mają na sobie tak mało ciała, że

mógłbyś policzyć przez sierść ich wynędzniałe żebra, gdyby dały ci czas, zanim się rzucą. Te

ociekające wilgocią szczęki, wywieszony język, szron śliny na siwych podgardlach —

spośród wszystkich niezliczonych niebezpieczeństw, jakie czyhają w lesie nocą: duchów,

straszydeł, olbrzymów przypiekających niemowlęta na ruszcie, czarownic trzymających

porwane ofiary w klatkach i tuczących je na ludożercze stoły, wilk jest najgorszy, nie potrafi

bowiem słuchać głosu rozsądku.

Zawsze grozi ci niebezpieczeństwo w lesie, w którym nie ma ludzi. Wstępuj pomiędzy

obramienie wielkich sosen, gdzie z mierzwione gałęzie splatają się z sobą, chwytając

nieuważnego podróżnika w sieć, jakby sama roślinność była w zmowie z wilkami, które tu

żyją, jak gdyby niedobre drzewa urządzały połów dla swoich przyjaciół — wstępuj pomiędzy

słupy leśnych wrót z najwyższą obawą i nieskończoną ostrożnością, bo jeśli zboczysz ze

ścieżki choć na chwilę, wilki cię zjedzą. Są szare jak głód, są bezlitosne jak zaraza.

Spoglądające z powagą dzieci z nielicznych wiosek zawsze mają przy sobie nóż, kiedy idą

wypasać małe stadka kóz, które dostarczają gospodarstwom kwaskowatego mleka i

zjełczałego, robaczywego sera. Noże są ledwie o połowę mniejsze niż dzieci, a ostrza ostrzy

się co dzień.

Ale wilki potrafią znaleźć sposób, żeby zjawić się u twojego ogniska. Robimy, co możemy,

bywa jednak, że nie da się utrzymać ich za progiem. Każdego zimowego wieczora bez

wyjątku wieśniak boi się, że zaraz zobaczy szary, wynędzniały pysk węszący pod drzwiami,

pewnego razu kobieta została ugryziona we własnej kuchni, kiedy odcedzała makaron.

Lękaj się wilka i uciekaj przed nim, ponieważ, co najgorsze, wilk może okazać się czymś

więcej, niż się wydaje.

Żył niegdyś myśliwy niedaleko stąd, który schwytał wilka w wilczy dół. Ten wilk

rozszarpywał owce i kozy, pożarł obłąkanego starca, który mieszkał sam w chacie na zboczu

w pół drogi do szczytu i po całych dniach śpiewał Jezusowi; rzucił się na dziewczynę

doglądającą owiec, ale ta podniosła taki krzyk, że nadbiegli mężczyźni ze strzelbami i go

spłoszyli. Próbowali tropić go w lesie, ale był sprytny i łatwo im się wymknął. Tak więc ów

myśliwy wykopał dół i włożył weń kaczkę, żywą -żywiusieńką-hej!, a dół przykrył słomą

wysmarowaną wilczymi odchodami. Kwa! kwa! — kwakała kaczka. Wilk nadszedł chyłkiem

z lasu, duży był, ciężki, ważył tyle, co dorosły mężczyzna, i słoma się pod nim zapadła —

wpadł do dołu. Myśliwy skoczył za nim, poderżnął mu gardło, odciął wszystkie cztery łapy

jako trofeum.

Jednak wcale nie wilk leżał przed myśliwym, tylko okrwawiony ludzki tułów, bez głowy, bez

stóp, umierający, martwy.

Kiedyś czarownica z doliny przemieniła wszystkich gości weselnych w wilki, bo pan młody

wybrał inną dziewczynę. Kazała im przychodzić do siebie nocą, przez złość, a oni siadywali

wokół jej chatki i wyli, urządzając dla niej serenadę ze swojej boleści.

Nie tak d awno kobieta z naszej wioski poślubiła mężczyznę, który zniknął bez śladu w noc

weselną. Łóżko było zasłane czystą pościelą i panna młoda w nim spoczywała, kiedy pan

młody oświadczył, że musi wyjść za potrzebą, nalegał na to przez wzgląd na przyzwoitość,

naciągnęła więc kołdrę pod brodę i leżała. Czekała i czekała, i nie przestawała czekać —

chyba go coś długo nie ma? Aż podskoczyła na łóżku i krzyknęła wniebogłosy, słysząc wycie

niesione wiatrem z głębi lasu.

Owo przeciągłe, załamujące się wycie, choć tak przeraźliwie groźne, zawiera też w sobie

jakiś nieodłączny smutek — jakby bestie chciały być mniej zwierzęce, gdyby tylko wiedziały

jak, i nigdy nie przestawały opłakiwać swej doli. W wilczych kantykach słychać przepastną

melancholię, bezkresną jak bór, trwającą bez końca, jak długie zimowe noce, a jednak ten

straszliwy smutek, ów lament nad własnymi wilczymi apetytami nigdy nie porusza serca,

gdyż ani jedna fraza nie napomyka o możliwości pokuty; łaska nie spłynie na wilka dzięki

jego własnej rozpaczy, tylko przy pomocy jakiegoś pośrednika z zewnątrz, tak że czasem

wydaje się, iż zwierzę błogosławi nóż, który pozbawia je życia.

Bracia młodej kobiety przeszukali szopy i stogi siana, ale nie znaleźli żadnych szczątków,

zatem roztropna niewiasta otarła oczy i znalazła sobie innego męża, który nie wstydził się

sikać do nocnika i noce spędzał pod dachem. Obdarzyła go parką ślicznych dzieci i wszystko

szło jak z płatka, dopóki pewnej mroźnej nocy, nocy, kiedy następuje przesilenie, kiedy rok

chwieje się w zawiasach, a rzeczy nie pasują do siebie tak, jak powinny, najdłuższej nocy,

pierwszy oblubieniec znów nie zawitał do domu.

Łomot do drzwi zapowiedział jego przybycie. Mieszała właśnie zupę dla ojca swych dzieci,

ale tamtego rozpoznała od razu, jak tylko uchyliła zapadkę, żeby mu otworzyć, choć lata

minęły, odkąd nosiła po nim żałobę, a on był teraz w łachmanach i włosy, które nigdy nie

widziały grzebienia i roiły się od wszy, spływały mu na plecy.

— Wróciłem, żonko — rzekł. Daj mi moją miskę kapusty, a żywo.

Wtedy nadszedł jej drugi mąż, niosąc bierwiona na ogień, a kiedy pierwszy zobaczył, że spała

z innym mężczyzną, i co gorsza, kiedy jego czerwone oczy dostrzegły małe dzieci, które

cichutko weszły do kuchni, żeby zobaczyć, co to za harmider, wykrzyknął: — Chciałbym z

powrotem być wilkiem, żeby dać nauczkę tej wszetecznicy! — l natychmiast stał się wilkiem,

i odgryzł starszemu chłopcu lewą stopę, zanim dosięgła go siekiera, której używali do rąbania

drew. Ale gdy okrwawiony wilk wydawał z siebie ostatnie tchnienie, futro z niego znowu

opadło i wyglądał jak wówczas, kiedy uciekł ze ślubnej łożnicy. Rozpłakała się więc, a drugi

mąż ją zbił.

Powiadają, że istnieje maść, którą daje diabeł, a która przemieni cię w wilka natychmiast, jak

tylko się nią nasmarujesz. A także że urodził się nogami do przodu, miał wilka za ojca i ma

tors człowieka, ale wilcze łapy i genitalia. Ma także wilcze serce.

Naturalna długość egzystencji wilkołaka to siedem lat, ale jeśli spali się jego ludzką odzież,

będzie musiał pozostać wilkiem do końca życia. Stare kobiety w tych stronach uważają

nawet, że rzucenie w wilkołaka kapeluszem albo fartuchem zapewnia swego rodzaju ochronę,

jakby to suknia zdobiła człowieka. Jednak po oczach, tych fosforyzujących oczach, po znasz

go w każdym wcieleniu — tylko oczy nie ulegają metamorfozie.

Zanim stanie się wilkiem, lykantrop rozbiera się do nagusieńka. Jeśli dostrzeżesz nagiego

mężczyznę między sosnami, uciekaj, jakby cię sam diabeł gonił.

Jest środek zimy. Paszka, przyjaciel człowieka, przysiadła na stylisku ogrodniczej łopaty i

śpiewa. Najgorszy to czas w całym roku, jeśli chodzi o wilki, ale rezolutna dziewczynka

uparła się, że pójdzie przez las. Jest absolutnie pewna, że dzikie bestie nie zdołają zrobić jej

krzywdy, choć ostrzeżona kładzie długi nóż do koszyka, w którym matka ułożyła już sery. W

koszyku znajduje się też flaszka cierpkiej nalewki z jeżyn, stos płaskich owsianych placków,

upieczonych na palenisku, parę słoików dżemu. Lnianowłose dziewczę zaniesie te smakołyki

samotnie mieszkającej babci, tak starej, że ciężar lat przygniata ją do ziemi. Do babcinej

chatki trzeba brnąć dwie godziny przez zimowy las, dziewczyna otula się ciepłym szalem,

naciąga go na głowę. Wsuwa stopy w mocne drewniane chodaki, jest już ubrana i gotowa, a

mamy wieczór wigilijny. Złowróżbne wrota przesilenia wciąż chwieją się w swoich

zawiasach, ją jednak zbyt kochano, by mogła poznać, co to strach.

W tym surowym kraju dzieci nie pozostają długo młode. Nie mają zabawek, więc ciężko

pracują i szybko mądrzeją, ale tę dziewczynkę, tak ładną, najmłodszą w rodzinie, urodzoną

późno, rozpieszczają matka i babka. To babka zrobiła dla niej na drutach czerwony szal, który

dzisiaj złowieszczo odbija się jaskrawym kolorem krwi od śniegu. Piersi dziewczyny dopiero

co zaczęły się zaokrąglać, włosy ma jak konopie, tak jasne, że ledwo odróżniają się od

bladego czoła, jej policzki to przysłowiowa krew z mlekiem. Właśnie rozpoczęły się u niej

kobiece krwawienia, wewnętrzny zegar odtąd uderzać będzie raz w miesiącu.

Tkwi i porusza się w niewidzialnym magicznym pięciokącie własnej dziewiczości. Jest jak

nie naruszone jajko, jak zaplombowane naczynie, ma w sobie czarodziejską przestrzeń, do

której wejście szczelnie pieczętuje błona; jest zamkniętym systemem, nie wie, co to dreszcz.

Ma swój nóż i nie boi się niczego.

Oj ciec może by j ej nie puścił, gdyby był w domu, ale daleko w lesie zbiera drewno na opał,

a matka niczego nie potrafi jej odmówić.

Las zamknął się za nią niby para szczęk.

W lesie jest zawsze na co popatrzeć, nawet w środku zimy: nastroszone kulki ptaków w

zimowym letargu, zbite w gromadkę na skrzypiących gałęziach i zbyt nieszczęśliwe, by

śpiewać; jaskrawe frędzle zimowych grzybów na popękanych pniach, klinowe ślady królików

i jeleni, odbicia ptasich łapek, przypominające w rysunku rybi kręgosłup, zając, chudy jak

plasterek bekonu, śmigający przez ścieżkę, tam gdzie blade słońce nakrapia rdzawe liście

zeszłorocznych paproci.

Na dźwięk mrożącego krew w żyłach wycia wilka chwyciła za rękojeść noża wprawną dłonią,

ale wilka nie było ani śladu, ani też nagiego mężczyzny nigdzie, raptem jednak w zaroślach

rozległo się tupanie i na ścieżkę wyskoczył w pełni ubrany, niezwykle urodziwy młodzian, w

zielonym kaftanie i myśliwskim kapeluszu z szerokim rondem, obładowany ustrzelony mi

ptakami. Położyła dłoń na rękojeści, kiedy tylko dobiegł ją trzask pierwszej gałązki, lecz on

ujrzawszy ją roześmiał się, błyskając białymi zębami, i złożył jej żartobliwy, acz pochlebny

ukłon. Nigdy przedtem nie widziała tak eleganckiego kawalera, na pewno nie wśród młodych

gburów z rodzinnej wioski. Powędrowali więc razem w gasnącym świetle popołudnia.

Niebawem żartowali i śmiali się jak starzy znajomi. Kiedy zaproponował, że poniesie jej

koszyk, zgodziła się, w koszyku miała wprawdzie nóż, ale on powiedział, że jego strzelba ich

obroni. Wraz z zapadaniem zmierzchu zaczął znowu prószyć śnieg, poczuła, jak pierwsze

płatki osiadają jej na rzęsach, lecz zostało już tylko pół mili do przebycia, a w perspektywie

ogień na kominku, gorąca herbata i powitanie, bez wątpienia serdeczne, nie tylko dla niej, ale

także dla szykownego myśliwego.

Młodzieniec miał w kieszeni niezwykły przedmiot: kompas. Patrzyła na małą szklaną tarczę

w jego dłoni i obserwowała drgającą wskazówkę z nieopisanym zdziwieniem. Zapewnia ł ją,

że kompas bezpiecznie przeprowadził go przez las podczas tego polowania, ponieważ

wskazówka z bezbłędną dokładnością pokazuje, gdzie jest północ. Nie uwierzyła, wiedziała,

że pod żadnym pozorem nie wolno jej zboczyć ze ścieżki podczas leśnej wędrówki, gdyż

natychmiast zabłądzi. Znów ją wyśmiał, błyszczące smużki śliny przylgnęły mu do zębów.

Oświadczył, że, jeśli zejdzie z drogi i zapuści się w otaczający ich bór, gwarantuje, że

przybędzie do chatki babci na dobry kwadrans przed nią, kierując się przez zarośla według

kompasu, podczas gdy ona nałoży drogi, posuwając się krętą ścieżką.

Nie wierzę ci. Poza tym, czy nie obawiasz się wilków?

Poklepał tylko błyszczącą kolbę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Czy to zakład? — spytał. Mamy sobie urządzić zabawę? Co mi dasz, jeśli dotrę do domku

babci przed tobą?

A co byś chciał? — zapytała obłudnie.

Całusa.

Banalne wiejskie zalecanki. Spuściła oczy i zarumieniła się. Ruszył przez chaszcze, biorąc ze

sobą koszyk,

ale jej do głowy nie przyszło obawiać się dzikich zwierząt, bo chociaż wzeszedł już księżyc,

zamierzała iść powoli, aby mieć pewność, że przystojny młodzian wygra zakład.

Chatka babci stała samotnie w pewnej odległości od wioski. Padający śnieg wirował nad

warzywnikiem. Młody człowiek stąpał ostrożnie po ośnieżonej ścieżce wiodącej ku drzwiom,

jak gdyby oba wiał się zamoczyć nogi, a idąc kołysał upolowanym ptactwem oraz koszykiem

dziewczyny i nucił cicho pod nosem.

Na jego brodzie widnieje nikły ślad krwi, pożywiał się swoją zdobyczą. Zastukał w okiennic e

kłykciami.

Wiekowa i krucha babcia w trzech czwartych poddała się już śmiertelności, którą zapowiada

rwanie w kościach, a prawie gotowa jest ulec do końca. Godzinę temu chłopak z wioski

rozpalił jej ogień pod l kuchnią, który trzaska i oświetla izbę. Stara pobożna I kobieta ma za

towarzystwo Biblie. Leży wsparta na | kilku poduszkach w łóżku chłopskim zwyczajem

przytwierdzonym do ściany, otulona zszytą z kawałków l kołdrą, którą zrobiła jeszcze przed

ślubem, lat temu i więcej, niż miałaby ochotę pamiętać. Dwa porcelano-; we wyżły z sierścią

w wątrobianych plamach i czarnymi nosami siedzą po obu stronach kominka. Chodnik z

kolorowych gałganów leży na ceglanych płytkach.

Stojący zegar odmierza uciekający czas. Żyjąc wygodnie, trzymamy wilki za progiem.

Zastukał w okiennice włochatymi kłykciami.

To twoja wnuczka, naśladował wysoki sopran.

Podnieś zapadkę i wejdź, moje kochanie. Poznasz ich po oczach, oczach drapieżnej bestii,

nocnych, przerażających oczach, czerwonych jak rana, możesz rzucać w niego Biblią i

jeszcze swoim fartuchem, babciu, myślałaś, że to skuteczne zabezpieczenie przed tą wieczną

plagą... wzywaj teraz Chrystusa i jego matkę, i wszystkich aniołów w niebiosach na pomoc,

ale to cię nie uratuje.

Jego dziki pysk jest ostry jak nóż; gość upuszcza na stół zmiażdżonego złocistego bażanta.

Stawia także koszyk twojej kochanej dziewczynki. O Boże mój, co z nią zrobiłeś?

On zrzuca przebranie, ów kaftan w leśnych barwach, kapelusz z piórem zatkniętym za

wstążkę, zmierzwione włosy spływają na białą koszulę, stara kobieta widzi ruszające się w

nich wszy. Chrust w palenisku przesuwa się i syczy, noc i las nawiedziły kuchnię wraz z

ciemnością wplątaną w jego włosy.

Zrywa ze siebie koszulę. Jego skóra ma kolor i teksturę pergaminu. Sztywne pasmo włosów

przecina brzuch, sutki ma dojrzałe i ciemne jak trujący owoc, ale jest tak chudy, że można by

policzyć mu żebra, gdyby dał na to czas. Zrywa ze siebie spodnie. Można teraz zobaczyć, jak

bardzo owłosione są jego nogi. A przyrodzenie — olbrzymie. Ach, jak olbrzymie.

Ostatnie, co stara kobieta zobaczyła na tym świecie, to młody człowiek o oczach jak żagwie,

nagi jak posąg, zbliżający się do jej łóżka.

Wilk to wcielony mięsożerca.

Kiedy z nią skończył, oblizał się i szybko ubrał na powrót aż wyglądał tak, jak kiedy wszedł

w drzwi. Spalił niejadalne włosy, a kości owinął w serwetę, którą ukrył pod łóżkiem w

drewnianej skrzyni, gdzie znalazł czyste prześcieradła. Rozłożył je starannie na łóżku w

miejsce tamtych zdradziecko poplamionych, które wrzucił do kosza z brudną bielizną.

Poprawił poduszki, wytrząsnął łaciatą kołdrę, podniósł Biblię z podłogi, zamknął i położył na

stole. Wszystko było jak przedtem oprócz tego, że zabrakło babci. Chrust trzaskał na

palenisku, zegar tykał, a młody człowiek siedział cierpliwie koło łóżka, w babcinym czepku

na głowie dla niepoznaki.

Stuk-puk stuk-puk stuk-puk.

Kto tam, odpowiada on drżącym starczym falsetem babci.

Tylko twoja wnuczka.

Weszła więc, wnosząc kłąb śniegu, który stopniał łzami na płytkach, i może odczuła pewne

rozczarowani e, widząc tylko babkę siedzącą przy ogniu. Ale wtedy on odrzucił pled i skoczył

do drzwi, i przywarł do nich plecami, tak że nie mogła już wyjść.

Dziewczyna rozejrzała się po izbie i zobaczyła, że nie ma nawet śladu odciśnięcia głowy na

gładkiej poduszce, a także, co widziała po raz pierwszy — że Biblia leży zamknięta na stole.

Tykanie zegara było jak trzask bicza. Chciała wziąć nóż ze swego koszyka, ale nie ośmieliła

się po niego sięgnąć, ponieważ on nie spuszczał z niej oczu — oczu olbrzymich, które wyda -

wały się gorzeć niezwykłym wewnętrznym światłem, oczu wielkości spodków, spodków

napełnionych ogniem greckim, diabelską fosforencją.

Jakie masz wielkie oczy.

Żeby cię lepiej widzieć.

Ani śladu staruszki poza kosmykiem białych włosów, który uwiązł w korze niestrawionego

ogniem bierwiona. Kiedy dziewczyna to dostrzegła, zrozumiała, że znajduje się w

śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Gdzie jest moja babcia?

Nie ma tu nikogo oprócz nas dwojga, moje kochanie.

Wtem rozległo się wokół potężne wycie, blisko, bardzo blisko, nie dalej niż w warzywniku,

wycie całego stada wilków, wiedziała, że najgorsze są wilki włochate w środku, i zadrżała

mimo szkarłatnego szala, otulając się nim szczelniej, jakby mógł stanowić osłonę, choć był

czerwony jak jej krew, która musi popłynąć. Któż to przyszedł śpiewać nam kolędy, powie -

działa.

To głosy moich braci, kochanie, lubię towarzystwo wilków. Wyjrzyj oknem, a je zobaczysz.

Śnieg zasypał do połowy okno, które teraz otworzyła, by popatrzeć na ogród. Noc była jasna

od księżyca i śniegu, w szalejącej zadymce wychudłe szare bestie przysiadły na tylnych

łapach pośród rzędów zimowej kapusty, zwracając spiczaste pyski do księżyca i wyjąc, jakby

serca miały im pęknąć. Dziesięć wilków, dwadzieścia wilków, tyle wilków, że straciła

rachubę, wyjących chórem jak oszalałe, jak obłąkane. Ich oczy odbijały światło z kuchni i

świeciły jak sto świec.

Jest bardzo zimno, biedactwa, powiedziała. Nic dziwnego, że tak wyją.

Zamknęła okno i nie było już słychać wilczych trenów, zdjęła szkarłatny szal — koloru

maków, koloru poświęceń, koloru swoich miesiączek, a ponieważ strach jej nie pomógł,

przestała się bać.

Co mam zrobić z moim szalem?

Wrzuć go w ogień, najdroższa. Nie będzie ci już potrzebny.

Zwinęła szal i wrzuciła w płomienie, które natychmiast go pochłonęły. Następnie zsunęła

bluzkę przez głowę, jej drobne piersi zalśniły, jakby śnieg dostał się do pokoju.

Co mam zrobić z bluzką?

Ją też rzuć w ogień, serdeńko.

Cienki muślin w płomieniach uniósł się kominem jak czarodziejski ptak, po czym przyszła

kolej na spódnicę, wełniane pończochy, buty, wszystko znalazło się w ogniu i przepadło na

zawsze. Blask ognia prześwietlał jej skórę, teraz okryta była jedynie nietkniętą powłoką

swego ciała. Olśniewająca i naga, przeczesała włosy palcami — jej włosy wydawały się

równie białe jak śnieg na dworze. Następnie podeszła prosto do mężczyzny o czerwonych

oczach, w którego zmierzwionej grzywie ruszały się wszy, stanęła na palcach i rozpięła mu

kołnierz koszuli.

Jakie masz duże ramiona.

Żeby cię lepiej objąć.

Wszystkie wilki świata zaintonowały pieśń weselną za oknem, gdy z własnej woli ofiarowała

mu pocałunek, który mu była winna.

Jakie masz duże zęby!

Zobaczyła, że jego szczęki ociekają śliną, izba zatrzęsła się od leśnej Liebestod, ale mądre

dziecko ani drgnęło, nawet kiedy odpowiedział:

Żeby cię łatwiej zjeść.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, wiedziała, że twardy z niej kąsek. Roześmiała mu się

prosto w twarz, zerwała z niego koszulę i rzuciła ją w ogień, w ślad swojej własnej gorejącej

odzieży. Płomienie tańczyły jak duchy zmarłych w noc Walpurgi, a stare kości pod łóżkiem

rozpoczęły makabryczny grzechot, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

Wcielony mięsożerca, tylko nieskalane ciało go poskromi.

Położy sobie na kolanach jego groźny łeb i będzie iskała wszy z jego sierści, a może włoży

wszy do ust i zje, jeżeli on jej każe, tak jakby zrobiła to w jakiejś prymitywnej ceremonii

zaślubin.

Zadymka się uspokoi.

Zadymka się uspokoi, zostawiając góry pokryte śniegiem tak przypadkowo, jakby to

niewidoma rzuciła na nie prześcieradło, a wyższe gałęzie pobielone ni czym wapnem,

trzeszczące i uginające się pod ciężarem.

Blask śniegu, blask księżyca, plątanina zwierzęcych tropów.

Wszystko ciche, wszystko nieruchome. Północ, zegar wybija godzinę. To Boże Narodzenie,

wilcze urodziny, wrota przesilenia stoją otworem, pozwólmy im wszystkim wejść do środka.

Popatrzcie! Słodko i mocno śpi dziewczyna w babcinym łóżku, między łapami czułego wilka.

 

Tytuł oryginału: The Company of Wolves. Pierwodruk w „Bananas” (April 1977), następnie

publikacja w zbiorze The Bloody Chamber, wyd. cyt. Pierwodruk niniejszego przekładu w „Literaturze na

Świecie” 1993, nr 7.

 

W 1984 powstał głośny film Neila Jordana Towarzystwo wilków, według wspólnego scenariusza

pisarki i reżysera. Znalazły się tam, splecione w jedną całość, wątki ze wszystkich „wilczych” opowiadań

Carter: Werewolf, Towarzystwa wilków, Wolf-Alice, Piotrusia i wilka.

 

1. Motyw przemiany orszaku weselnego w wilki występuje również w folklorze białoruskim.

2. Jak odnotowuje Mario Praż, wilkołactwo to inna forma sadyzmu (Zmysły, śmierć i diabeł w

literaturze romantycznej, PIW, 1974, s. 138).

Edytowane przez Vampirella
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

PIĘKNA CÓRKA KATA

 

 

Znajdujemy się wysoko w górach.

Zgubna półmuzyka, niemelodyjne kadencje amatorskiej orkiestry, odbijające się w

ekstatycznej agonii ech od akustycznych górskich zboczy, przywiodła nas na ten wiejski plac,

gdzie ujrzeliśmy mieszkańców szarpiących, rwących i maltretujących za pomocą smyczków z

końskiego włosia prymitywne instrumenty strunowe wszelkiego rodzaju. Pod naszymi stopami

chrzęszczą szepczące sucho sypkie trociny, świeżo rozrzucone na ubite warstwy wieloletnich

trocin, posklejanych tu i ówdzie zakrzepłą krwią, przelaną tak dawno temu, że nabrała z czasem

koloru i tekstury rdzy... smutne, złowieszcze plamy, groźba, niebezpieczeństwo, kronika bólu.

Powietrze pozbawione jest jasności. Słońce nie opromieni dzisiaj bohaterów tego

ciemnego spektaklu, na który zaprosiły nas przypadek i dysharmonia pospołu. Tutaj, gdzie

powietrze przez cały dzień dławi rozproszona wilgoć, nieustannie w swoim rozedrganiu grożąca

przejściem w deszcz, światło pada jak przefiltrowane przez muślin i o każdej porze panuje

przedwieczorny zmierzch; niebo wygląda, jak gdyby miało się lada chwila rozpłakać, tak więc, w

ponurym oświetleniu skroś nie przelane łzy, tableau vivant przed nami skąpane jest w barwach

sepii starej fotografii i nic się w nim nie porusza. Skupiony bezruch widzów, całkowicie

pochłoniętych odprawianiem hieratycznego obrzędu, nie przypomina bezruchu istot żywych i

owo tableau vivant należałoby nazwać raczej nature morte, bo ten bezradosny karnawał jest

świętem śmierci. Oczy obserwatorów, o żółtawych białkach, skierowane są wszystkie, jakby

trzymała je napięta, niewidzialna nić, na drewniany pieniek, który lśniącą czernią pokryła krew

ofiar przelewana od tysięcy lat.

Wiejska kapela przerywa teraz swoją głuchą muzykę. Ta śmierć musi się dokonać w

najbardziej dramatycznym milczeniu. Dzicy górale zeszli się, żeby oglądać publiczną egzekucję;

to jedyna rozrywka dostępna w tej krainie.

Czas, zawieszony jak deszcz, znowu rusza bezgłośnie, powoli.

Z kamiennym spokojem, charakteryzującym wszystkie jego ruchy, kat staje przy pieńku

w pozie wyzywająco bohaterskiej, jak gdyby jedynym motywem jego czynu było dokonanie go z

godnością. Nogę w wysokim bucie opiera na ponurym ołtarzu ofiarnym, spełniającym dla niego

rolę płótna, na którym wyraża się jego sztuka; w ręku dumnie dzierży swoje narzędzie, topór.

Kat liczy blisko dwa metry wzrostu i ma odpowiednio mocną budowę. Karłowate

wiejskie koślawce spoglądają nań z nabożnym lękiem. Jest zawsze w żałobie i zawsze nosi

dziwną maskę. Maska, z miękkiej skóry ufarbowanej na absolutną czerń, przylega ciasno i

zakrywa mu całkowicie włosy oraz górną część twarzy, jeśli nie liczyć dwóch wąskich szpar,

przez które wydobywa się bliźniacze spojrzenie oczu tak pozbawionych wyrazu, jak gdyby były

częścią maski. Maska odsłania tylko grube, ciemnoczerwone usta i szarawą skórę wokół nich.

Wyeksponowane w ten budzący grozę sposób owe porcje jego mięsa w żadnym wypadku nie

odpowiadają wyobrażeniom, jakie czerpiemy z ogólnej wiedzy o twarzach. Wydają się

nieprzyzwoicie surowe, jakby dolna część twarzy została obdarta ze skóry. On, rzeźnik, niejako

wystawia na pokaz siebie, jak gdyby sam był swoim towarem.

Ściśle przylegająca maska tak przez lata dopasowała się do twarzy, że ta teraz sprawia

wrażenie łaciatej, jakby z natury podwójnej, co więcej, nie odpowiada już temu, co ludzkie:

można by pomyśleć, że kiedy włożył maskę po raz pierwszy, wymazał swoją własną, pierwotną

twarz i w ten sposób raz na zawsze pozbawił się twarzy. Bo kaptur symbolizujący urząd czyni z

kata przedmiot. Kat staje się narzędziem kary. Instrumentem strachu. Wyobrażeniem pomsty.

Nikt nie pamięta, skąd się wziął pomysł maski ani kto ją wykonał. Być może jakaś

litościwa dusza w odległej przeszłości zaczęła nosić to maskujące nakrycie głowy, by ofierze na

pieńku w ostatnich chwilach agonii oszczędzić widoku zbyt ludzkiej twarzy, albo też ów

rekwizyt wziął swój początek z magicznego związku z czernią negacji - jeśli negacja jest

rzeczywiście koloru czarnego. Tak czy inaczej, kat nie ośmiela się zdejmować maski, żeby

przypadkiem w lustrze czy w pierwszej lepszej kałuży nie zaskoczyła go własna twarz. Bo wtedy

umarłby z przerażenia.

Skazaniec klęka. Jest szczupły, blady i pełen wdzięku. Ma dwadzieścia lat. Przez

milczący tłum na placu przebiega dreszcz wspólnego oczekiwania, wszystkie zdeformowane rysy

wykrzywia taki sam grymas uśmiechu. W wilgotnym powietrzu nie słychać żadnego dźwięku,

niemal żadnego dźwięku poza najcichszym odgłosem dalekiego płaczu, ale może to wiatr

zawodzi w karłowatych sosnach. Skazaniec klęka i kładzie szyję na pieńku. Kat z wolna unosi

błyszczącą stal.

Topór spada. Ciało ustępuje. Głowa się toczy.

Z rozszczepionego ciała tryskają fontanny. Widzowie wstrząsają się, jęczą, wydają

okrzyki grozy. Smyczkowa kapela zaczyna znowu rzępolić i piłować, podczas gdy chór

krótkonogich dziewic skrzeczącym zawodzeniem, które w tych stronach uchodzi za śpiew,

intonuje barbarzyńskie requiem pod tytułem Straszliwe ostrzeżenie przez widowisko ucięcia

głowy.

Kat ściął głowę własnemu synowi za popełnienie zbrodni kazirodztwa na ciele rodzonej

siostry, pięknej córki kata, na której policzkach kwitną jedyne róże w tych górach.

Gretchen nie sypia już dobrze. Po tym dniu, kiedy jego skrwawiona głowa potoczyła się

w krwawe trociny, brat w jej snach jeździł bez końca na rowerze, chociaż biedna dziewczyna

wymknęła się potajemnie sama, żeby podnieść tę gorzką, wilgotną, brodatą truskawkę, ocalały

jego szczątek, zabrać do domu i pochować koło kurnika, zanim zjedzą ją psy. Ale choć później ze

wszystkich sił szorowała swój biały fartuszek na oczyszczających rzecznych kamieniach, nie

zdołała zmyć plam, które jawiły się w wątku i osnowie tkaniny niby różowe fantomy bardzo

cennego owocu. Co rano, kiedy idzie wybrać ciepłe jaja na śniadanie dla ojca, oblewa

serdecznymi, acz bezsilnymi łzami poruszoną ziemię, w której gnije mózg jej brata, podczas gdy

obojętne kury dziobią i gdaczą u jej stóp.

Wioska leży na takiej wysokości, że woda nigdy nie wrze, choćby nie wiedzieć jak się

pieniła oszukańczo w garnku, tak więc gotowane przez mieszkańców jajka są zawsze surowe.

Kat nalega, żeby jego omlet na śniadanie był z jaj, które właśnie mają przemienić się w pisklęta, i

zawsze punktualnie o ósmej rano zajada się żółciutkim pierzastym omletem, subtelnie

zaostrzonym szponikiem. Gretchen, jego córka o czułym sercu, często wzdrygnie się i

wstrząśnie, słysząc zduszone gdaknięcie z jeszcze galaretowatego, prawie nie zwapnionego

dziobka, mającego się za chwilę zadławić skwierczącym masłem, ale ojciec, którego słowo jest

prawem, ponieważ nigdy nie zdejmuje skórzanej maski, nie zje jajka, jeśli nie zawiera ono

formującego się ptaka. Taki ma gust. W tym kraju tylko kat ma prawo do zaspokajania

perwersyjnych zachcianek.

Wysoko w górach jaka wilgoć panuje i ziąb! Chłodne wiatry smagają miękkimi strugami

deszczu niemal prostopadłe górskie ściany; pełne wilków jodłowe i sosnowe bory, które

pokrywają niższe zbocza, to gaje nadające się tylko na sataniczne wybryki powszechnego sabatu,

a oblepiająca mgła spowija ponurą nędzną wioskę, położoną tak wysoko nad zwykłymi niebami,

że przybysz początkowo może mieć kłopoty z oddychaniem, charczy tylko i dławi się w tym

rozrzedzonym do maksimum powietrzu. Przybysze jednak są tu zjawiskiem rzadszym niż

meteoryty i strzałki piorunowe: górskie wioski nie są gościnne.

Nawet ściany prymitywnych domostw tchną podejrzliwością. Zbudowane z kamiennych

bloków, nie mają okien, przez które można by wyjrzeć. Z ciasnego otworu w płaskim dachu dym

wydobywa się skąpymi oddechami, a dostać się do środka można jedynie z najwyższym trudem

przez niskie, wąskie drzwi - szczelinę w granicie, tak że każdy dom jawi się oczom jako twarz

pozbawiona rysów, niby u tych orientalnych demonów, których anonimowości nie zakłóca żadna

tak pospolita skaza, jak oko, nos czy usta. Wewnątrz tych brzydkich, niewygodnych klatek

człowiek i udomowione zwierzę - koza, wół, świnia, pies - dzielą na równi ograniczone prawo do

zadymionego i brudnego miejsca przy ogniu, chociaż psy często się wściekają i tocząc pianę z

pyska, pędzą korytami ulic jak wezbrane strumienie.

Mieszkańcy są rasą krępą i posępną, a ich chroniczna wrogość ma przyczyny tak

środowiskowe, jak organiczne. Wszyscy mają niewyraziste i niepociągające fizjonomie. Ich

twarze robią wrażenie bezkształtnych, płaskich, pozbawionych kości, jak u Eskimosów, a oczy są

matowymi szparami, ponieważ nie osłaniają ich powieki, a jedynie wiotka skóra fałdy

mongolskiej. Gadzie spojrzenie odznacza się intensywnością bez śladu intymności, a uśmiech

jest tak szczególnie jadowity, że to prawdziwe szczęście, iż uśmiechają się rzadko. Zęby psują im

się w młodym wieku.

Szczególnie mężczyźni są potwornie owłosieni, zarówno na głowie, jak na ciele. Włosy w

jednolitym kolorze pozbawionej połysku, fioletowawej czerni z wiekiem przybierają barwę

wystygłych popiołów. Kobiety stworzone są raczej do przetrwania niż do rozkoszy. Ponieważ

wszyscy stale chodzą boso, podeszwy ich stóp od wczesnego dzieciństwa nabierają twardości

odcisków, która pogłębia się z latami, a przedramiona kobiet, wykonujących wszelkie zadania,

jakich wymaga prymitywne rolnictwo, z czasem kształtem i rozmiarami upodobniają się do dyń,

ich dłonie zaś do szufli, aż na koniec w wieku dojrzałym przypominają pięciozębne widły.

Wszyscy bez wyjątku są brudni i pokryci robactwem. Rozczochrana głowa mieszkańca

wioski i jego szorstkie ubranie przetkane są wszami i ruszają się od pcheł, a okolica łonowa aż

pulsuje i drga w ślepych skurczach. Liszaj, świerzb i świąd są zbyt rozpowszechnione, by ktoś w

ogóle zwracał na nie uwagę; stopy wcześnie zaczynają rozkładać się między palcami. Wszyscy

cierpią na chroniczne dolegliwości odbytu, związane z barbarzyńską dietą: cienka owsianka,

kwaśne piwo, mięso ledwie osmalone zimnymi górskimi płomieniami, kwaskowaty kozi ser,

spożywany do wzdymającego jęczmiennego chleba. Takie pożywienie siłą rzeczy zaostrza owe

niedomagania, jakim mieszkańcy zawdzięczają swój ogólny wyraz dokuczliwego dyskomfortu,

wyraz, który stanowi ich najszybciej zauważalną cechę.

W owym muzeum choroby pastelowa uroda Gretchen, córki kata, tym bardziej rzuca się

w oczy. Lniane warkocze podskakują nad jej piersiami, kiedy idzie wybierać z gniazd pączkujące

jaja.

Dni mieszkańców wioski są cienistymi dolinami ponurego fizycznego mozołu, a noce to

wilgotne, zlodowaciałe, czarne, pulsujące rozpadliny, brzemienne najsprośniejszymi

zachciankami; noce poświęcone w całości wyobrażeniom niewysławialnych pragnień, pokrętnie

poczętych przez udręczoną wrażliwość, zazwyczaj nękaną, aż do spłynięcia ropą, przez czarne

szczury przesądów, podczas gdy ciało niszczą ostre jak igły zęby mrozu.

Gdyby mogli, odegraliby cały Wagnerowski cykl operowego zła i z radością przemienili

wioski w sceny, na których mogłyby zostać pokazane autentyczne potworności Grand Guignol w

każdym ohydnym szczególe. Najbardziej zwyrodniała parodia rozkoszy cielesnych nie byłaby im

obca... gdyby tylko wiedzieli, jak to się robi.

Posiadają niewyczerpaną zdolność grzechu, ale są nieubłaganie ograniczeni przez

ignorancję. Nie wiedzą, czego pożądają. Ich żądze istnieją zatem w nieokreślonym zawieszeniu,

na zawsze in potentia.

Tęsknią namiętnie do najgorszego zepsucia, ale nie mają konkretnego wyobrażenia

choćby prostego fetyszu, ich udręczone ciała wciąż zawodzi uboga wyobraźnia i ograniczone

słownictwo, bo jak można przekazać to wszystko w języku składającym się jedynie ze

zwierzęcych chrząknięć i kwików, oddających na przykład stan domowej świni podczas porodu?

A skoro grzechy ich są, w dosłownym znaczeniu, niewypowiadalne, to ukryte, gwałtowne

pragnienia pozostają tajemnicą nawet dla nich samych i zawierają się tylko w dziedzinie czystych

wrażeń czy odczuć, nie określonych jako myśl lub czyn i przeto nie okiełznanych przez definicję.

Tak więc są to pragnienia bezkresne, choć można by powiedzieć, że w rzeczywistości właściwie

nie istnieją, ponieważ ujawniają się tylko jako ukłucie niepokoju.

Ich życie zdominował folklor, tyleż barwny, co krwiożerczy. Sztywne, dziedziczne kasty

czarowników, guślarzy, szamanów, praktyków wiedzy tajemnej licznie występują wśród tych

ciemnych mieszkańców gór, a wierzchołek ezoterycznej władzy stanowi, tak by się wydawało,

osoba samego króla. Ale to mylący pozór. Nominalny władca jest w rzeczywistości

najbiedniejszym żebrakiem w całym swoim ubogim królestwie. Ten dziedzic barbarzyństwa

ograbiony został ze wszystkiego poza ideą wszechmocy, którą w pełni wyraża jego bezruch.

Jak dzień długi, od momentu wstąpienia na tron, król zwisa przymocowany za kostkę

prawej nogi do żelaznej obręczy umieszczonej w dachu kamiennej chaty. Przywiązany jest do

powały grubą liną, a w tej niepewnej, acz absolutnej pozycji, uświęconej przez rytuał i pamięć, w

jakimś stopniu pomaga mu się utrzymać lewy nadgarstek, z kolei przymocowany do żelaznego

kółka zacementowanego w podłodze. Władca pozostaje więc niby zamurowany w petryfikującej

studni i nigdy nie mówi ani słowa, ponieważ zapomniał, jak się mówi.

Wszyscy bezwzględnie wierzą, iż są potępieni. Krąży wśród nich następujące ludowe

podanie: że zostali niegdyś wypędzeni ze szczęśliwszej i bogatszej krainy do swego obecnego

koszmarnego miejsca bytowania, miejsca skazującego na bezustanne samoumartwienie, po tym

jak ich plemię stało się wstrętne swoim dawnym sąsiadom z powodu masowo i entuzjastycznie

uprawianego kazirodztwa: syna z ojcem, ojca z córką itd. - każdy z możliwych barokowy wariant

w ściśle ułożonym kadrylu nuklearnej rodziny. W tym kraju kazirodztwo jest zbrodnią gardłową;

karą za kazirodztwo jest ścięcie.

Co dzień ich umysły przeraża i oświeca stale wykonywanie apokaliptycznych pieśni

żałobnych dla spółkującego rodzeństwa i tylko sam kat, ponieważ nie ma nikogo, kto ściąłby

jemu głowę, ośmiela się, pod stałą osłoną skórzanego hełmu, kochać się z własną córką na

zbryzganym krwią pieńku.

Gretchen, jedyny kwiat tych gór, podkasuje biały fartuszek i kloszowe bawełniane

spódnice w kratkę, żeby się nie pogniotły ani nie powalały, ale jej ojciec nawet w kulminacyjnym

momencie aktu nie zdejmuje maski, bo któż by go bez niej rozpoznał? Ceną, jaką płaci za swoją

pozycję, jest stałe zamknięcie w samotnej celi władzy.

Egzekwuje swoje niezbywalne prawo na cuchnącym placu, na pieńku, na którym odrąbał

głowę jedynego syna. Tamtej nocy Gretchen odkryła węża w maszynie do szycia, a choć nie

znała roweru, na rowerze brat pedałował i krążył w jej niespokojnych snach, aż zapiał kur, więc

wyszła na dwór wybrać jajka.

 

Tytuł oryginału: The Executioner's Beautiful Daughter. Pierwodruk w zbiorze Fireworks: Nine

Profane Pieces, Quartet Books, 1974.

 

W cytowanym wywiadzie dla Haffendena Carter nazywa Piękną córkę kata swoim pierwszym

poważnym opowiadaniem. Podobno było wynikiem zakładu: chciała udowodnić, że można napisać

opowiadanie całkowicie statyczne - w którym nic się nie dzieje.

 

W Pięknej córce kata po raz pierwszy pojawia się emblematyczny krajobraz północny - górska

nieprzyjazna wioska, sąsiadująca z lasami pełnymi wilków - który będzie odgrywać znaczącą rolę w wielu

opowiadaniach i z którym autorka pożegna się ostatecznie w Piotrusiu i wilku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

CIAŁO I LUSTRO

 

 

Była północ - wybrałam porę i ustawiłam dekoracje z precyzją urodzonej artystki. Czyż

nie przejechałam ośmiu tysięcy mil w poszukiwaniu klimatu, który zawierałby w sobie

dostatecznie dużo udręki i histerii, by mnie zadowolić? Owego wieczoru wróciłam do Jokohamy

po pobycie w Anglii i nikt na mnie nie czekał, chociaż myślałam, że będzie. Wsiadłam więc do

pociągu i ruszyłam w półgodzinną podróż do Tokio. Najpierw byłam zła, potem uderzyła mnie

zjadliwa ironia mojej sytuacji i zrobiło mi się smutno. Powrócić do ukochanego i nie zobaczyć

go! Serce skakało mi kiedyś niby pies Pawłowa na myśl o takim potraktowaniu, wprost ciekła mi

ślina, gdy wyobraziłam sobie, że mogłaby mnie spotkać przykrość, byłam przekonana, że na tym

polega prawdziwe życie. Podobno zawsze sprawiam wrażenie samotnej, kiedy jestem sama, a to

dlatego, że jako nieznośna nastolatka nauczyłam się przesiadywać z kołnierzem podniesionym w

sposób, który sugerował osamotnienie, żeby ludzie odezwali się do mnie. Nie potrafię się pozbyć

tego nawyku nawet dzisiaj, mimo że dzisiaj jest to już tylko nawyk, w dodatku - z czego zdaję

sobie sprawę - nawyk drapieżcy.

Była północ, a ja, gorzko płacząc, szłam pod sztucznym kwieciem wiśni, jakim tu

dekorują słupy latarń od kwietnia do września. Robią to po to, żeby dzielnica rozkoszy wyglądała

tak, jakby trwał tu nieustający karnawał, obojętnie, jakie niespokojne prądy poruszają nie

kończącym się, krążącym bez ustanku, spokojnym, łagodnym, melancholijnym tłumem, który

wypełnia mokrą sieć uliczek pod fałszywym sufitem parasoli. Wszystko w atmosferze dekadencji

jak podczas Mardi Gras9. Wśród tysiąca nieznanych twarzy wypatrywałam twarzy tego, kogo

kochałam, podczas gdy ciepły, gęsty, ciężki letni deszcz nabłyszczał ciemne powierzchnie jezdni,

aż po chwili zaczęły lśnić jak gładkie futra fok, które dopiero co wynurzyły się z morskiego dna.

Tłum opływał mnie jak fale pełne oczu, w końcu miałam wrażenie, że idę przez ocean,

którego niemi i gestykulujący lokatorzy, podobni tym, jakimi filozofowie zaludniają krainy w

głębi mórz, są dokładnym odwróceniem albo lustrzanym odbiciem mieszkańców suchego lądu. A

ja w swojej czarnej sukni podążam przez te ekspresjonistyczne perspektywy, jakbym była

stwórcą wszystkiego i siebie samej: w czarnej sukni, zakochana, płacząca, idąca przez miasto w

trzeciej osobie liczby pojedynczej, moja własna bohaterka; jakby świat rozchodził się z mojego

oka promieniście niby szprychy z piasty, jakbym powoływała do życia wszystko, na co tylko

spojrzę.

Myślę, że teraz wiem, co próbowałam zrobić. Próbowałam pokonać miasto, obracając je

w projekcję własnych bólów dorastania. Cóż za solipsystyczna arogancja! Miasto, największe

miasto świata, miasto tak zaplanowane, by nie odpowiadało ani jednemu z moich europejskich

oczekiwań, to miasto ofiarowuje cudzoziemcowi sposób życia, który ma dla niego zagadkową

przezroczystość, nieczytelną jasność snu. A jest to sen, jaki jemu samemu nigdy by nie mógł się

przyśnić. Obcy, cudzoziemiec, uważa, że jest panem sytuacji, tymczasem został wtrącony w

cudzy sen.

Nigdy nie wiesz, co się wydarzy w Tokio. Wszystko może się wydarzyć.

Najpierw przyciągnęło mnie do tego miasta podejrzenie, że zawiera ono olbrzymie

pokłady teatralności. Zawsze grzebałam w garderobianym kufrze serca w poszukiwaniu

stosownego na to miasto kostiumu. To był mój sposób obrony, jako że w owym czasie cierpiałam

zawsze, jeśli pozwoliłam sobie podejść do rzeczywistości zbyt blisko, gdyż określony codzienny

świat z ostrymi kantami i jaskrawym światłem nie posiadał dostatecznego rezonansu, by

współgrać z wymaganiami, jakie stawiałam doświadczeniu. Było tak, jak gdybym nigdy nie

doświadczyła doświadczenia jako doświadczenia10. Życie nie dorastało do moich oczekiwań -

syndrom madame Bovary. Zawsze wyobrażałam sobie rzeczy, które mogły się były wydarzyć

zamiast, więc zawsze czułam się oszukana, zawsze niezadowolona.

Zawsze niezadowolona, nawet jeśli jak modelowa heroina wędrowałam, szlochając, w

beznadziejnym pościgu za utraconym kochankiem przez wonny labirynt alejek. W końcu, czyż

nie byłam w Azji? Azja! Ale pomimo że tam mieszkałam, zawsze wydawała mi się daleka. Jak

gdyby między mną a światem była szklana szyba. Jednak widziałam siebie doskonale po tamtej

stronie. Oto jestem, chodzę tu i tam, jem posiłki, prowadzę rozmowy, kocham, nie dbam itd. Ale

przez cały czas pociągam za sznurki moją własną kukłę, to ta kukła się rusza po drugiej stronie

szkła. A ja obserwuję najwspanialsze przygody znudzonym okiem agenta teatralnego, który z

cygarem w ustach bierze udział w kolejnym przesłuchaniu. Strząsam popiół i pytam wydarzeń: -

No i co jeszcze potraficie?

Usiłowałam więc przebudować miasto według planu własnej wyobraźni na dekorację w

moim teatrze lalek, ale ono uparcie nie dawało się tak przebudować, roiłam tylko, że mi się to

udało. Tej nocy, kiedy powróciłam, choć tak rozpaczliwie poszukiwałam ukochanego, nigdzie

nie mogła go znaleźć, a miasto oddało ją w ręce kogoś zupełnie obcego, kto zaczął iść obok i

spytał jej, dlaczego płacze. Poszła z nim do jednoznacznego hotelu z lustrem na suficie i lubieżną

czarną koronką, udrapowaną wokół namacalnie grzesznego łoża. Oczy miał w kształcie cekinów.

Przez całą noc cienki, blady sierp księżyca, z pojedynczą gwiazdą uczepioną dolnego końca,

unosił się w deszczu, który pluskał o szyby; mechanicznie cykały cykady. Od czasu do czasu

rozlegał się przejmujący, żałobny dźwięk wietrznych dzwonków, zawieszonych u okapu.

Niczego z lirycznego erotyzmu tej słodkiej, smutnej, księżycowej nocy letniego deszczu

się nie spodziewałam; oczekiwałam raczej, że on mnie udusi. Moja wrażliwość skruszyła się pod

ciężarem reakcji. Moja wrażliwość stopniała wobec ataku na moje zmysły.

Moja wyobraźnia została przedtem opróżniona.

Pokój był pudełkiem z woskowanego papieru, pełnym deszczowych ech. Kiedy po

zgaszeniu światła leżeliśmy razem, nadal widziałam w lustrze nad sobą pojedynczy kształt

naszego uścisku, cudownie niespodziewane złączenie, przypadkowy układ w zagadkowym

kalejdoskopie miasta. Sierść poznaczyły nam cętkami nierówne cienie koronkowych zasłon, jak

gdyby nasza skóra była tajemniczym uniformem, dostarczanym przez dyrekcję hotelu, by

zapewnić anonimowość wszystkim, którzy uprawiali w nim miłość. Lustro niweczyło czas,

miejsce, osobę; przy poświęceniu tego domu lustro przeznaczono do odbijania przypadkowych

objęć. Postępowało więc z ciałem w przepisowy sposób, z miłosierdziem i z obojętnością.

Lustro rozpraszało istotę wszystkich tych spotkań między nieznajomymi, którzy

postrzegali się nawzajem tylko za pośrednictwem przypadkowego uścisku, czystego trafu. W

zawieszonym czasie, który spędziliśmy na uprawianiu miłości, nie byliśmy sobą, cokolwiek

miałoby to znaczyć, ale w pewnym sensie duchami samych siebie. Ale jestestwa, którymi nie

byliśmy, jestestwa, które przywykliśmy postrzegać jako siebie, miały o wiele bardziej ulotną

substancję niż nasze odbicia. Magiczne lustro ofiarowywało mi nie braną dotychczas pod uwagę

ideę siebie jako siebie. Bez żadnej mojej intencji zostałam określona przez działania odbite w

lustrze. Sama sobie zagrodziłam drogę. Byłam podmiotem zdania wypisanego na lustrze. Nie

przyglądałam się. Nie było absolutnie nic pod taflą. Nic nie oddalało mnie od faktu, od aktu,

narzucono mi poznanie prawdziwych warunków życia.

Lustra to przedmioty dwuznaczne. Biurokracja luster wydała mi paszport na świat,

pokazała, jak wyglądam. Ale co po paszporcie podróżnikowi w fotelu? Kobiety i lustra są w

zmowie dla uniknięcia akcji, którą ja/ona podejmuje, a której ona/ja nie mogę śledzić, akcji,

dzięki której wydobywam się z lustra, dzięki której przybieram mój wygląd. Ale to lustro

odmówiło współpracy ze mną, było jak gdyby pierwszym lustrem, jakie kiedykolwiek

zobaczyłam. Odbijało uścisk pod sobą bez cienia podstępu. Wszystko, co pokazywało, było

nieuchronne. Lecz mnie samej nigdy nie mogłoby się to przyśnić.

Zobaczyłam ciało i lustro, ale nie potrafiłam pogodzić się z tym widokiem. Moją pierwszą

reakcją było poczucie, że postąpiłam wbrew sobie. Fantastyczny kostium, który włożyłam, by

dopasować się do miasta, sprawił podstępnie, że znalazłam się w pokoju i łóżku, i w skórze

osoby, na które nie było miejsca w moim życiu, nie w tym życiu, którego odgrywanie przez

siebie śledziłam.

Zatem unikałam lustra. Wygrzebałam się z lustrzanych objęć, usiadłam na skraju łóżka i

zapaliłam nowego papierosa od niedopałka poprzedniego. Deszcz lał. Moja manifestacja

wzburzenia była doskonała w każdym szczególe, jak w kinie. Przyklasnęłam. Byłam

zadowolona, że lustro nie skusiło mnie, abym zachowała się w sposób, który uważałabym za

niewłaściwy - to znaczy przeszła do porządku dziennego, zasnęła, jak gdyby moja niewierność

nie miała najmniejszego znaczenia. Drżałam teraz w niepokojącym przeczuciu, że ten z oczami

jak cekiny, który był dla mnie miły, to paradoksalna namiastka tamtego drugiego, tamtego,

którego kochałam, jak gdyby nieformalny karnawał uliczny bezinteresownie podsunął mi tego

młodego człowieka, żebym mogła się przekonać, czy potrafię postąpić wbrew sobie, a następnie

wyświetlił nasz uścisk na lustrze jako obiektywną lekcję o naturze rzeczy.

Ubrałam się więc błyskawicznie i uciekłam, ledwo na dworze pojawiło się to tajemnicze

bezbarwne światło świtu, kiedy zakapturzone wrony z trzepotem wylatują ze świątynnych gajów,

żeby przysiąść na słupach telegraficznych, rozpoczynając chóralne złowróżbne krakanie,

roznoszące się echem po bulwarach, opustoszałych teraz i pozbawionych wszelkich

poszukiwaczy rozkoszy. Deszcz ustał. Poranek był chmurny i tak gorący, że oblewałam się

potem przy najmniejszym ruchu. Dezorientujące projektory nocnego miasta zostały wyłączone.

Jak okiem sięgnąć, wszystko było blade, szare jak żwir, w powietrzu unosiło się pełno kurzu.

Nigdy nie widziałam tak nieciekawego poranka.

Rankiem przed zeszłą nocą, rankiem przed tym przygnębiającym porankiem obudziłam

się w kajucie statku. Cały poprzedni dzień, gdy okrążaliśmy wybrzeże przy pięknej pogodzie,

marzyłam o powitaniu, które mnie czekało, o spotkaniu kochanków, któremu świeżości przydać

miała moja trzymiesięczna nieobecność, kiedy wyjechałam do domu ze względu na śmierć w

rodzinie. Wrócę najszybciej, jak będę mogła - napiszę. Będziesz na mnie czekał na nabrzeżu?

Oczywiście, oczywiście, będzie. Ale nie było go na nabrzeżu, gdzie był?

Pojechałam więc od razu do Tokio i rozpoczęłam samotną wędrówkę po dzielnicy

rozkoszy, szukając go po wszystkich barach, do których uczęszczał. Nigdzie go nie było.

Naturalnie nie znałam jego adresu, przeprowadzał się z jednego wynajętego pokoju do drugiego z

ruchliwością niebieskich ptaków, a korespondowaliśmy za pomocą grzecznościowych adresów,

kawiarni, poste restante itp. Poza tym nastąpiło zamieszanie w dostarczaniu poczty,

przypominające nadmierne komplikacje z dziewiętnastowiecznej powieści, takie, w jakie trudno

uwierzyć i jakie spowodować mogła jedynie rozpaczliwa emocjonalna potrzeba mnożenia

przeszkód ile się da. Oboje byliśmy oczywiście dumni z naszej namiętnej wrażliwości. Tyle

przynajmniej mieliśmy wspólnego! Chociaż więc uważałam, że jestem najbardziej romantyczną

postacią, jaką można sobie wyobrazić, kiedy szlochając wędruję po zaułkach - to w

rzeczywistości znalazłam się w opałach, wpadłam bowiem w jeden z tych dołów, jakie życie w

niej pozostawia; te szczególne doły to wejścia do kantorów, w których płaci się cenę za to, jak się

żyje.

Przypadkowy kontakt funkcjonuje w powiązaniu z tymi egzystencjalnymi lukami;

rzucamy się w nie na łeb na szyję, kiedy chwilowo, na skutek głodu, rozpaczy, bezsenności,

halucynacji, czy niechcący naumyślnie mylnego odczytania kolejowych rozkładów jazdy i tabeli

lotów, które daje nam margines wolnego czasu, czujemy się zagubieni. Jesteśmy na łasce

wypadków. Dlatego lubię być cudzoziemką, podróżuję wyłącznie po to, żeby czuć się niepewnie.

Ale wtedy tego nie wiedziałam.

Znalazłam swój, samej sobie narzucony los, mojego ukochanego, całkiem wcześnie

owego ranka, zaraz jednak się pokłóciliśmy. Kłóciliśmy się zaciekle przez cały dzień, a kiedy

spróbowałam pociągnąć za sznurki moje ja i w ten sposób objąć kontrolę nad sytuacją,

zaskoczyło mnie odkrycie, że pożądaną sytuacją jest dla mnie katastrofa, klęska. Patrzyłam na

jego twarz, jakby uległa zniszczeniu, chociaż stanowiła widok, który najlepiej w życiu znałam:

kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, nie wydała mi się twarzą nieznaną. Wtedy mi się wydawało,

że w jakimś sensie odpowiada ona wyobrażeniu, jakie mam o własnej twarzy. Zdawała mi się

twarzą znajomą od dawna i dobrze pamiętaną, twarzą zawsze obecną w mojej świadomości jako

idea, która znalazła oto swój pierwszy wizualny wyraz.

Chyba więc nie wiem, jak naprawdę wyglądał, i przypuszczam, że już nigdy nie będę

wiedziała, ponieważ najwyraźniej był obiektem stworzonym w kategoriach fantazji. Jego obraz

istniał już wcześniej gdzieś w mojej głowie, a ja próbowałam odnaleźć ów obraz w

rzeczywistości, przyglądając się każdej napotkanej twarzy, na wypadek gdyby miała okazać się

tą właściwą, to znaczy tą, która odpowiadałaby mojemu wyobrażeniu nie widzianej twarzy

kogoś, kogo powinnam kochać, twarzy stworzonej partenogenicznie przez żądzę miłości, która

mnie pożerała. Tak więc jego ja, a przez jego ja rozumiem to, czym był dla siebie, pozostawało

dla mnie całkowicie nieznane. Stworzyłam go wyłącznie w relacji do siebie samej, jak dzieło

sztuki romantycznej, przedmiot odpowiadający cieniowi z mojej wyobraźni. Kiedy kochałam się

z nim pierwszy raz, chciałam rozebrać go na części, jak dziecko rozkłada nakręcaną zabawkę,

żeby zrozumieć nieprzenikniony mechanizm jej wnętrza. Chciałam go ujrzeć jeszcze bardziej

nagiego, niż był bez ubrania. Nietrudno było go obnażyć, wzięłam więc do ręki skalpel i

zabrałam się do roboty. Ale ponieważ sprawowałam absolutną kontrolę nad tą wiwisekcją,

odkryłam w nim jedynie to, co już mogłam rozpoznać na podstawie poprzedniego

doświadczenia. Jeśli tylko znalazłam coś dla siebie nowego, uparcie to ignorowałam. Byłam tak

pochłonięta tym zajęciem, że nigdy nie przyszło mi do głowy zastanowić się, czy go to nie boli.

Chcąc wykreować w ten sposób obiekt miłości i wyposażyć go w certyfikat stwierdzający

jego autentyczność jako ukochanego, musiałam zarazem wypracować ideę siebie zakochanej.

Pilnie doszukiwałam się w sobie wszelkich oznak i oto proszę, są jak na zawołanie! Tęsknota,

pożądanie, samozaparcie. Dręczyły mnie wszystkie te objawy. A jednak, mimo całego zamętu

uczuć, doznałam wyłącznie przyjemności, kiedy młody człowiek, który poderwał mnie na ulicy,

zagłębił we mnie swoją męskość w tamtej sypialni z pornograficznych filmów. Winna poczułam

się dopiero później, kiedy zdałam sobie sprawę, że wtedy nie czułam się winna w najmniejszym

stopniu. A czy byłam sobą, kiedy czułam się winna, czy kiedy nie czułam się winna? Nie

wiedziałam, co myśleć. Przestałam rozumieć logikę własnego zachowania. Ktoś pozmieniał

scenariusz za moimi plecami. Operator się upił. Reżyser dostał crise de nerf i zabrano go do

sanatorium. A mój partner podniósł się ze stołu operacyjnego i starannie poskładał do kupy

według własnego planu! Wszystko to stało się wtedy, kiedy ja patrzyłam w lustro.

Przedstawcie sobie moje oburzenie.

Kłóciliśmy się do wieczora i nadal się kłócąc, znaleźliśmy drogę do innego hotelu, a noc,

która nastąpiła, była pod każdym względem parodią nocy poprzedniej. (Bardziej w stylu!

Plugastwo i upokorzenie! Ach!) Żadnych koronkowych draperii, wietrznych dzwonków i światła

księżyca, żadnego miękkiego szeptu żałobnie uwodzicielskiego deszczu; miejsce było ponure,

nędzne i smętne, a prześcieradła na materacach, które rzucono nam na podłogę, miały brudne

plamy, choć z początku nie zauważaliśmy tego, ponieważ koniecznie trzeba było udawać

gwałtowną namiętność, którą niegdyś zawsze odczuwaliśmy w swojej obecności, nawet mimo że

przestaliśmy ją już odczuwać, jak gdyby odgrywanie uczucia z dostateczną intensywnością

wzbudziło je na powrót jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej, chociaż nasze skóry (które

znały nas lepiej, niż my znaliśmy siebie) mówiły nam, że okres wzajemności minął. To był

nędzny pokój z oknami wychodzącymi na parking, za którym biegła szosa, tak że papierowe

ściany drżały od piekielnego łoskotu pędzących samochodów. W szprychach ospale

poruszającego się elektrycznego wiatraka tkwiły martwe muchy, a pojedyncza jarzeniówka nad

głową oświetlała nas i wszystko inne trudnym do zniesienia, całkowicie bezlitosnym światłem.

Niechlujna baba w brudnym fartuchu przyniosła w szklankach cienką, zimną, brązową herbatę z

jęczmienia, po czym zamknęła za sobą drzwi. Nie pozwoliłam mu pocałować się między udami,

bałam się, że poczuje smak mojej przygody z poprzedniej nocy, raczej paranoiczne złudzenie.

Nie wiem, do jakiego stopnia poczucie winy odgrywało rolę w wyborze dekoracji.

Uważałam jednak, że były idealnie dobrane.

Powietrze, pamiętam, było gęstsze niż herbata, która cały dzień parzyła się na blasze, a

karaluchy biegały po suficie. Całą pierwszą część nocy przepłakałam, płakałam aż do

wyczerpania, ale on odwrócił się na bok i spał - przejrzał fortel, natomiast ja nie, bo nie

zdawałam sobie sprawy, że kłamię. Nie mogłam jednak usnąć z powodu szeleszczących ścian i

hałasu samochodów. Wyłączyliśmy rozjarzoną lampę; kiedy zobaczyłam pierwszy promień

światła na jego twarzy, pomyślałam: „chyba jeszcze za wcześnie na świt”. Ale to ktoś po cichu

rozsunął nie zamknięte na klucz drzwi; w tym podejrzanym hotelu wszystko mogło się zdarzyć.

Krzyknęłam i intruz się wycofał. Obudzony krzykiem, mój kochanek pomyślał, że zwariowałam,

i natychmiast założył mi nelsona, na wypadek gdybym go chciała zamordować.

Prawdę mówiąc, oboje byliśmy w wieku, żeby wiedzieć lepiej.

Kiedy zapaliłam lampę, chcąc zobaczyć, która godzina, zauważyłam ku memu

zdziwieniu, że jego rysy się zacierają, niby spodni tekst palimpsestu. Wkrótce rozstaliśmy się.

Dosłownie po paru dniach. Nie da się utrzymać długo takiego tempa.

Wtedy miasto zniknęło, niemal natychmiast przestało być magicznym i przerażającym

miejscem. Obudziłam się pewnego ranka i odkryłam, że stało się domem. Chociaż nadal stawiam

kołnierz zwyczajem samotnicy i zawsze przeglądam się w lustrach, są to tylko nawyki, które nic

nie mówią, jaka jestem naprawdę, cokolwiek to znaczy.

Najtrudniejszą rolą na świecie jest naturalne zachowanie, czyż nie tak? Wszystko inne to

sztuczki.

 

Tytuł oryginału: Flesh and the Mirror. Pierwodruk w zbiorze Fireworks, wyd. cyt.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

OBLUBIENICA TYGRYSA

 

 

Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.

Szczególne szaleństwo ogarnia podróżnych z Północy, kiedy znajdą się w tej pięknej

krainie, gdzie cytryna dojrzewa. Przybywamy z krajów zimnej pogody, u siebie toczymy wojnę z

przyrodą, ale tu, ach! można by pomyśleć, że jesteśmy na ziemi błogosławionej, gdzie lew

spoczywa obok jagnięcia. Wszystko kwitnie, żaden ostry wiatr nie porusza aromatycznego

powietrza. Słońce obsypuje cię owocami. Zabójcze zmysłowe odrętwienie słodkiego Południa

zatruwa wygłodniały umysł, który łaknie „rozkoszy! jeszcze więcej rozkoszy!” Ale wtedy

zaczyna padać śnieg, nie ma od niego ucieczki, podążał za nami z Rosji, jak gdyby biegł za

powozem, aż nas dopadł na koniec w tym ciemnym, gorzkim mieście i kłębiąc się za szybą, drwi

sobie z owych nadziei na wieczną przyjemność, jakie żywił mój ojciec, któremu teraz pulsują na

czole nabrzmiałe żyły, kiedy trzęsącymi się rękami rozdaje diabelskie obrazki.

Gorące, cierpkie łezki wosku skapywały ze świec na moje obnażone ramiona.

Przyglądałam się grze z wściekłym cynizmem właściwym kobietom, które, zmuszone przez

okoliczności, stają się niemymi świadkami głupoty, gdy tymczasem ojciec, coraz to rozgrzewając

się w swoim zapamiętaniu kolejnymi łykami wody ognistej zwanej „grappa”, wyzbywał się

ostatnich resztek mojego dziedzictwa. Wyjeżdżając z Rosji, mieliśmy czarną ziemię, błękitny las,

pełen niedźwiedzi i dzików, chłopów pańszczyźnianych, pola zbóż, folwarki, moje ukochane

konie, białe noce chłodnego lata, ognie zorzy polarnej. Jakim ciężarem musiał być dla niego cały

ten majątek, skoro na drodze do ruiny śmieje się najwyraźniej z dziką radością; namiętnie pragnie

oddać wszystko Bestii.

Każdy, kto przyjeżdża do tego miasta, musi rozegrać partię z le grand seigneur; niewielu

przyjeżdża. Nie ostrzegli nas w Mediolanie, a jeśli to zrobili, nie zrozumieliśmy ich - moja

kulawa włoszczyzna, pułapki lokalnego dialektu. Prawdę mówiąc, sama byłam za odwiedzeniem

tej odległej, prowincjonalnej miejscowości, niemodnej od dwustu lat, ponieważ, o ironio! nie

mogła się poszczycić ani jednym kasynem. Nie wiedziałam, że ceną za pobyt w jej grudniowym

zaciszu jest gra z Jaśnie Panem.

Pora była późna. Chłodna wilgoć tego miasta wsącza się w kamienie, w kości, w

gąbczasty miąższ płuc; wkradła się, przenikając dreszczem, do naszego saloniku, dokąd przybył

Jaśnie Pan zagrać w koniecznej dla niego prywatności. Kto mógł odmówić zaproszeniu, jakie

jego lokaj przyniósł do naszych wynajętych pokoi? Na pewno nie mój rozrzutny ojciec; lustro

nad stołem odbija jego rozgorączkowanie, moją bierność, filujące świece, opróżniane butelki,

kolorową falę unoszonych i ******ących kart, nieruchomą maskę zakrywającą wszystkie rysy

Bestii poza żółtymi oczami, które przenoszą się od czasu do czasu z rozwiniętego wachlarza kart

na mnie.

- La Bestia - powiedziała nasza gospodyni, ostrożnie obracając w palcach kopertę

zwieńczoną jego wielkim herbem z tygrysem wyprostowanym na tylnych łapach, a na jej twarzy

ukazał się wyraz na poły strachu, na poły zdumienia. A ja nie mogłam jej spytać, dlaczego pana

tej okolicy nazywają La Bestia - czy to ma coś wspólnego z jego heraldycznym znakiem -

ponieważ język jej tak zesztywniał od zduszonej flegmą, chropawej mowy regionu, że ledwo ją

rozumiałam, z wyjątkiem kiedy wykrzyknęła na mój widok: - Che bella!

Odkąd zaczęłam stawiać pierwsze kroki, byłam ślicznotką ze lśniącymi lokami koloru

orzecha i różanymi policzkami. A że urodziłam się w dzień Bożego Narodzenia, angielska niania

nazywała mnie swoją „zimową różą”. Chłopi mówili: „Żywy portret matki”, żegnając się z

szacunku dla nieboszczki. Matka nie kwitła długo, przefrymarczona za wiano potomkowi

rosyjskiej arystokracji, tak nieudanemu, że wkrótce umarła przez jego hazard, dziwkarstwo,

zadręczające akty skruchy. Zaraz po przybyciu, gdy lokaj czyścił ze śniegu jego czarną pelerynę,

Bestia podarował mi różę z własnej nieskazitelnej, choć już trochę niemodnej butonierki. Białą

różę1, nienaturalną, rozkwitłą nie w swojej porze - oskubywałam ją teraz nerwowymi palcami

płatek po płatku, podczas gdy ojciec brawurowo kończył karierę, jaką zbudował na katastrofie.

To region melancholijny, zamknięty w sobie, krajobraz bez słońca, bez wyrazu, smutna

rzeka parująca mgłą, odarte, przykucnięte wierzby. I okrutne miasto, posępny plac, wyjątkowo

dobrze przystosowany do publicznych egzekucji, pod długim cieniem złowrogiego,

przypominającego stodołę kościoła. Niegdyś wieszali skazańców w klatkach na zewnątrz

miejskich murów; okrucieństwo przychodzi im łatwo, mają blisko osadzone oczy i wąskie wargi.

Marne jedzenie, makarony nasiąkłe olejem, wołowina gotowana w sosie z gorzkich ziół.

Wszędzie pogrzebowa cisza, mieszkańcy tak skuleni z zimna, że trudno dostrzec ich twarze. I

kłamią ci w żywe oczy, oszukują - oberżyści, woźnice, wszyscy. Boże, jak nas oskubali.

Zdradliwe Południe, gdzie myślisz, że nie ma zimy, ale zapominasz, że przywozisz ją z

sobą.

Moje zmysły zaczynał coraz bardziej drażnić odurzający zapach Jaśnie Pana, o wiele za

mocna z tak bliskiej odległości, w tak małym pomieszczeniu, woń purpurowego cybetu. Chyba

kąpie się w perfumach, moczy w nich koszule i bieliznę, czymże więc pachnie, skoro potrzebuje

takiego kamuflażu?

Nie widziałam nigdy, żeby tak duży mężczyzna sprawiał wrażenie równie

dwuwymiarowego, mimo osobliwej elegancji i staroświeckiego fraka, sądząc po wyglądzie,

kupionego zapewne w owych dawnych czasach, zanim Bestia narzucił sobie samotność; nie czuje

potrzeby nadążania za modą. Jest coś prymitywnie niezgrabnego w jego sylwetce, zwalistej i

olbrzymiej; ma się też dziwne uczucie, że sam siebie trzyma na uwięzi, sam z sobą toczy walkę,

by pozostać wyprostowanym, kiedy znacznie chętniej opadłby na cztery łapy. Biedny facet,

ukazuje nasze ludzkie aspiracje do podobieństwa bogom w dziwnie krzywym zwierciadle; tylko

z daleka można przyjąć, że Bestia niewiele się różni od pierwszego lepszego człowieka, choć

nosi maskę z pięknie namalowaną ludzką twarzą. O tak, piękna to twarz, ale rysy ce****e

symetria zbyt formalna, by można je było uznać za całkowicie ludzkie, jeden profil jest

lustrzanym odbiciem drugiego, za doskonałe to, niesamowite. Nosi też perukę, fałszywe włosy

związane na karku kokardą, takie peruki widuje się na starych portretach. Skromny jedwabny

żabot, przeszyty perłową szpilą, skrywa szyję. Natomiast giemzowe rękawiczki, choć wielkie i

nieforemne, wydają się nie całkiem osłaniać jego ręce.

Jest postacią karnawałową, z papier-mache i w peruce, ale w karty gra jak sam diabeł.

Kiedy Bestia pochyla się nad kartami, wydobywający się zza maski głos dudni głucho,

jakby dochodził z dużej odległości, a gardłowe pomruki tak zakłócają wymowę, że tylko lokaj,

który go rozumie, może przekazać jego słowa, jak gdyby pan był niezdarną kukłą, a sługa

brzuchomówcą.

Knot zapadł się w roztopiony wosk, świece okapywały. Kiedy moja róża straciła już

wszystkie płatki, ojcu również nie pozostało nic.

- Prócz dziewczyny.

Hazard to choroba. Ojciec mówił, że mnie kocha, a jednak uzależnił los córki od wyniku

jednej rozgrywki. Rozłożył karty, w lustrze ujrzałam błysk szalonej nadziei w jego oczach.

Kołnierzyk miał rozpięty, zmierzwione włosy stały dęba, na twarzy malowała się udręka

człowieka w ostatnim stadium rozwiązłości. Od starych murów ciągnął chłód, który mnie

przenikał, marzłam więcej niż kiedykolwiek w Rosji podczas najbardziej zimnych tamtejszych

nocy.

Królowa, król, as. Zobaczyłam w lustrze. Och, wiem, myślał, że nie może mnie stracić,

poza tym razem ze mną wróciłoby do niego wszystko, co stracił uprzednio, resztki naszej

rodzinnej fortuny odzyskane za jednym zamachem. A w dodatku czyżby nie wygrał rodowego

palazzo Bestii pod miastem, jego olbrzymich dochodów, włości po obu stronach rzeki, czynszów,

jego skarbca, jego Mantegnów, Giuliów Romanów, solniczek Celliniego, tytułów - samego

miasta?

Nie wolno wam myśleć, że ojciec nie żądał za mnie bajońskich sum, ale też nic ponad

bajońskie sumy.

Było piekielnie zimno w tym salonie. I wydawało mi się, dziecku surowej Północy, że tak

naprawdę to nie moje ciało, ale dusza mojego ojca znalazła się w niebezpieczeństwie.

Ojciec oczywiście wierzył w cuda, który gracz nie wierzy? Czyż nie w poszukiwaniu

takiego właśnie cudu odbyliśmy podróż z krainy niedźwiedzi i ******ących gwiazd?

Balansowaliśmy na krawędzi.

Bestia wydał dźwięk przypominający ujadanie myśliwskiego psa; wyłożył na stół

wszystkie trzy pozostałe asy.

Obojętni słudzy pomknęli teraz gładko, jak na kółkach, pogasić świece jedną po drugiej.

Patrząc na nich, można by pomyśleć, że nie wydarzyło się nic szczególnego. Ziewali z lekką

urazą; był prawie ranek. Nie daliśmy im pójść do łóżka. Lokaj Bestii przyniósł jego pelerynę. W

czasie ich przygotowań do odejścia ojciec wpatrywał się w wyłożone na stół swoje zdradzieckie

karty.

Służący Bestii poinformował mnie zwięźle, że on, lokaj, przyjdzie po mnie i mój bagaż

jutro o dziesiątej i zabierze mnie bezzwłocznie do palazzo Bestii. Capisco? Byłam tak

wstrząśnięta, że ledwo mogłam capire, cierpliwie powtórzył polecenie, był dziwnym, chudym,

bystrym człowieczkiem, który idąc, podskakiwał nierytmicznie na powykręcanych stopach w

cudacznych klinowatych butach.

Mój ojciec, przedtem czerwony jak upiór, teraz był biały jak oblepiający szyby śnieg.

Oczy wezbrały mu łzami, zaraz zacznie płakać.

- „Na wzór indyjskiego prostego pari” - zacytował. Lubował się w krasomówstwie. -

„Którego ręka na wzór indyjskiego prostego pari odrzuciła perłę / Więcej niż całe jego plemię

wartą”2. Straciłem perłę moją, perłę bez ceny.

Bestia wydał nagły, straszliwy dźwięk, coś pomiędzy warknięciem a rykiem, świece

zamigotały. Bystry lokaj, sztywny hipokryta, przetłumaczył bez mrugnięcia okiem: - Mój pan

powiada: skoro tak mało dbasz o swoje skarby, musisz się spodziewać, że ci je odbiorą.

Obdarzył nas ukłonem i uśmiechem, którego jego pan nie mógł ofiarować, po czym obaj

wyszli.

Obserwowałam śnieg, dopóki tuż przed świtem nie przestał padać; ścisnął ostry mróz,

następnego ranka powietrze było jak z żelaza.

Powóz Bestii, elegancki, choć staroświecki model, był czarny jak karawan, a zaprzężony

do niego dziarski kary wałach buchał parą z nozdrzy i bił kopytami w ubity śnieg z dostatecznym

wigorem, by dać mi pewną nadzieję, że nie cały świat został skuty lodem tak jak ja. Zawsze

skłaniałam się do opinii Guliwera, że konie są lepsze od nas, a tego dnia chętnie udałabym się z

nim do królestwa koni, gdyby mi tylko dano szansę.

Lokaj w wymuskanej czarno-złotej liberii usiadł na koźle, ściskając, kto by to przypuścił,

bukiet przeklętych białych róż od swego pana, jakby kwiaty pozwalały kobiecie pogodzić się z

każdym upokorzeniem. Zeskoczył z nadprzyrodzoną zwinnością, by umieścić je uroczyście w

mojej niechętnej dłoni. Ojciec, z twarzą mokrą od łez, chce różę na znak, że mu wybaczam.

Łamiąc łodygę, kłuję się w palec, dostaje więc różę poplamioną krwią.

Lokaj przykucnął u moich stóp, żeby mnie otulić pledami ze szczególnego rodzaju

niepochlebną uniżonością, zapomniał jednak swojego miejsca tak dalece, że drapał się gorliwie

pod białą peruką supergiętkim palcem wskazującym, rzucając mi, jak by to nazwała moja stara

niania, „staromodne spojrzenie”: ironiczne, szczwane, z odrobiną pogardy. I litości? Żadnej

litości. Jego oczy były wilgotne i brązowe, twarz nosiła wyraz niewinnej chytrości starego

dziecka. Miał irytujący zwyczaj mówienia do siebie pod nosem przez cały czas, kiedy pakował

łupy swojego pana. Zaciągnęłam zasłony, żeby odgrodzić się od widoku ojcowskiego

pożegnania, moja uraza była ostra jak potłuczone szkło.

Przegrana do Bestii! A jakiej dokładnie natury, zastanawiałam się, ma być to jego

„bestialstwo”?

Moja angielska niania opowiadała mi raz o człowieku-tygrysie, którego widziała w

Londynie, kiedy była małą dziewczynką; chciała strachem wymusić na mnie grzeczne

zachowanie, bo byłam stworzonkiem z temperamentem i nie dawałam się poskromić

zmarszczeniem brwi ani przekupić łyżką konfitur. Jeśli nie przestaniesz zadręczać niań, moja

pięknotko, przyjdzie człowiek-tygrys i cię zabierze. Przywieźli go z Sumatry, mówiła; zad miał

cały włochaty i tylko górną połową ciała przypominał człowieka.

A przecież Bestia cały czas nosi maskę, niemożliwe, żeby jego twarz wyglądała tak jak

moja.

Jednak człowiek-tygrys, mimo że włochaty, potrafił wziąć szklanicę piwa w dłoń, jak

porządny chrześcijanin, i wypić. Czyż niania nie widziała tego na własne oczy „U George'a”,

przy schodach prowadzących na Upper Moor Fields, kiedy była nie większa ode mnie i też

sepleniła, i stawiała niepewne kroki. Następnie zaczynała wzdychać za Londynem, skroś Morze

Północne przeszłych lat. Ale jeśli ta mała panienka nie będzie grzeczną dziewczynką i nie zje

buraczków, człowiek-tygrys włoży swoją wielką czarną podróżną pelerynę podbitą futrem, taką

samą jak twojego tatusia, wynajmie wichrowego rumaka od Króla Olch i pośród nocy

przygalopuje wprost do dziecinnego pokoju i...

Tak jest, moja piękna, POŻRE CIĘ!

Piszczałam w rozkosznym przerażeniu, na wpół jej wierząc, na wpół zdając sobie sprawę,

że się ze mną droczy. Na naszym straconym folwarku, gdzie chichoczące piastunki odsłoniły mi

tajemnicę tego, co byk robi krowom, usłyszałam o córce woźnicy. Cśśś, cśśś, nic nie mów swojej

nianiusi, żeśmy ci powiedziały: dziewucha woźnicy, z zajęczą wargą, zezowata, brzydka jak

grzech, kto by ją chciał? A jednak, na jej hańbę, brzuch jej urósł pośród okrutnych drwin

chłopców stajennych i urodziła syna niedźwiedzia, tak gadali. Urodził się z sierścią i zębami, to

był dowód. Kiedy jednak dorósł, był dobrym pasterzem, chociaż nigdy się nie ożenił, mieszkał w

chacie za wioską i potrafił sprawić, żeby wiatr wiał tak, jak jemu się podobało, a również

powiedzieć, z których jajek wyklują się koguty, a z których kury.

Przestraszeni chłopi przynieśli raz mojemu ojcu czaszkę z rogami długimi na dziesięć

centymetrów i nie chcieli wrócić na pole, gdzie ich nieszczęsny pług zakłócił jej spoczynek,

dopóki nie poszedł z nimi ksiądz: bo czaszka miała żuchwę człowieka, może nie?

Babskie gadanie, strachy z dziecinnego pokoju. Doskonale wiedziałam, dlaczego z

dreszczykiem przyjemnego podniecenia rozpamiętuję przesądy i dziwy mojego dzieciństwa w

dniu, w którym moje dzieciństwo się skończyło. Bo teraz jedynym moim kapitałem w świecie

była własna skóra i dziś oto dokonałam pierwszej inwestycji.

Pozostawiliśmy miasto daleko w tyle i jechaliśmy skosem przez szeroką, płaską nieckę

pokrytą śniegiem, gdzie koślawe kikuty wierzb pochylały rozwichrzone głowy nad

zamarzniętymi rowami, mgła przybliżała horyzont, ściągała niebo, tak że wydawało się nie wyżej

niż kilkanaście centymetrów ponad nami. Jak daleko sięgnąć wzrokiem, ani jednego żywego

stworzenia. Nędzny, jałowy, martwy sezon w tym rzekomym raju, w którym wszystkie owoce

zwarzył mróz. A moje delikatne róże już przekwitły. Otworzyłam drzwiczki powozu i cisnęłam

zwiędły bukiet w koleiny ściętego mrozem błota na drodze. Nagle zerwał się ostry, lodowaty

wiatr i sypnął mi w twarz suchym ryżem drobnego śniegu. Mgła uniosła się na tyle, by odsłonić

przede mną ogrom na pół zrujnowanej fasady z jasnoczerwonej cegły, olbrzymią pułapkę na

człowieka, megalomańską cytadelę: jego palazzo.

Był to samoistny świat, ale martwy, wypalona planeta. Zobaczyłam, że Bestia kupił

samotność, nie luksus, za swoje pieniądze.

Kary konik dziarskim kłusem przejechał przez zdobioną figurami bramę z brązu, otwartą

na oścież niby wrota stodoły. Lokaj pomógł mi wysiąść z powozu wprost na popękane kafle

posadzki wielkiego westybulu, w wonne ciepło stajni, słodkie od zapachu siana, kwaśne od

końskich odchodów. Pod wysoką powałą, do której belek przylgnęły jaskółcze gniazda z lata,

rozległo się chóralne rżenie i miękki stukot kopyt; kilkanaście wdzięcznych pysków uniosło się

znad żłobów i zwróciło w naszym kierunku, strzygąc uszami. Bestia oddał jadalnię na użytek

swoich koni. Ściany, całkiem stosownie, pokryte były freskami wyobrażającymi konie, psy i

ludzi w lesie, w którym owoce i kwiaty rosły na jednej gałęzi.

Lokaj grzecznie pociągnął mnie za rękaw. Jaśnie pan czeka.

Pootwierane szeroko drzwi i wybite szyby w oknach pozwalały wszędzie hulać wiatrowi.

Wspinaliśmy się kolejnymi szeregami schodów, nasze buty stukały o marmur. Przez łukowate

przejścia i otwarte drzwi mogłam dojrzeć amfiladę komnat o sklepionych sufitach, które

przechodząc jedna w drugą, niczym w systemie chińskich pudełek, wiodły w nieskończoną

plątaninę pałacowych wnętrzności. Tylko lokaj, ja i wiatr poruszaliśmy się; wszystkie meble były

w pokrowcach, żyrandole owinięto płótnem, obrazy pozdejmowano z haków i oparto twarzami

do ściany, jakby pan nie mógł znieść ich widoku. Pałac był ogołocony, jak gdyby właściciel się

wyprowadzał lub też nigdy nie wprowadził się na dobre; Bestia postanowił żyć w nie

zamieszkanym domu.

Lokaj rzucił mi uspokajające spojrzenie brązowych wymownych oczu, zarazem jednak

spojrzenie tak lekceważące, że nie dawało pociechy, i ruszył naprzód na krzywych nogach,

mamrocząc cicho do siebie. Trzymałam głowę wysoko i podążałam za nim, ale mimo całej dumy

serce mi ciążyło jak kamień.

Jaśnie pan miał swoje gniazdo na górze: mały, duszny, zaciemniony pokój; w południe

okiennice były zamknięte. Brakowało mi tchu, kiedy tam dotarliśmy, odwzajemniłam więc

milczenie, którym mnie powitał. Nie zamierzam się uśmiechnąć. On nie może się uśmiechnąć.

W swojej rzadko zakłócanej prywatności Bestia nosi odzież otomańskiego kroju, szatę

barwy zgaszonego fioletu ze złotym haftem wokół szyi, opadającą z ramion do ziemi, żeby

zakryć stopy. Nogi fotela, na którym siedzi, zakończone są pięknie wyrzeźbionymi pazurami.

Ręce chowa w obszernych rękawach. Sztuczna doskonałość jego twarzy przeraża mnie. Mały

ogień w małym palenisku. Porywisty wiatr grzechocze okiennicami.

Lokaj odkaszlnął. Jemu przypadło delikatne zadanie przekazania mi życzeń pana.

- Mój pan...

Polano osunęło się w palenisko. Narobiło potężnego hałasu w tej straszliwej ciszy, lokaj

wzdrygnął się, zgubił wątek, zaczął od nowa.

- Mój pan ma tylko jedno pragnienie.

Mocny, intensywny, odurzający zapach, w którym jaśnie pan skąpał się zeszłego

wieczoru, otacza nas zewsząd, wznosi się skręconym błękitem z otworu na dym w cennym

chińskim naczyniu.

- Życzy sobie tylko...

Teraz, w obliczu mojej niewzruszoności, lokaj się zawahał, zniknęła jego ironiczna

pewność siebie, ponieważ życzenie pana, choćby najbłahsze, może zabrzmieć niewybaczalnie

zuchwale w ustach sługi, a rola pośrednika najwyraźniej przyprawiała go o głębokie

zażenowanie. Poruszył grdyką, przełknął ślinę, wreszcie zdołał wyrzucić z siebie potok wymowy

bez żadnych znaków przestankowych:

- Jedynym pragnieniem mojego pana jest zobaczyć śliczną młodą damę rozebraną nagą

bez sukni i tylko ten jeden raz po czym zostanie zwrócona swemu ojcu nietknięta z poleceniem

dla bankierów żeby zwrócili mu sumę jaką przegrał do mojego pana w karty a także z wieloma

prezentami jak futra klejnoty i konie...

Wysłuchałam na stojąco. Podczas tego spotkania moje oczy znajdowały się na jednym

poziomie z oczami wyzierającymi zza maski, które unikały moich, jak gdyby - co świadczyło o

nim dobrze - wstydził się własnego żądania, choć wypowiedziała je zań jego tuba. Agitato, molto

agitato, lokaj wykręcał dłonie w białych rękawiczkach.

- Desnuda.

Nie wierzyłam własnym uszom. Parsknęłam ochrypłym, rubasznym śmiechem, żadna

młoda dama tak się nie śmieje, napominała mnie stara niania. Ale ja owszem. Wobec wybuchu

mojej niewesołej uciechy podenerwowany lokaj cofnął się tanecznym krokiem, wyłamując sobie

w panice palce, jakby chciał je powyrywać, czyniąc wymówki, błagając bez słów. Uważałam, że

tyle mu jestem winna, by odpowiedź sformułować w tak wyszukanym języku toskańskim, na jaki

tylko było mnie stać:

- Panie, możesz mnie umieścić w pokoju bez okien, a obiecuję, że zadrę spódnicę do pasa

w gotowości dla ciebie. Ale na twarzy muszę mieć prześcieradło, abym ją mogła skryć, chociaż

prześcieradło musi leżeć luźno, żebym się nie udusiła. Mam więc być przykryta całkowicie od

pasa w górę, i żadnych świateł. Możesz mnie tam odwiedzić, panie, jeden jedyny raz. Potem

mają mnie odwieźć prosto do miasta i wysadzić na placu publicznym przed kościołem. Jeśli

życzysz sobie dać mi pieniądze, z chęcią je przyjmę. Muszę jednak podkreślić, że powinieneś dać

mi dokładnie tyle, ile dałbyś każdej innej kobiecie w podobnych okolicznościach. Jeśli jednak nie

zechcesz dać mi upominku, masz do tego prawo.

Z jakąż satysfakcją zobaczyłam, że zadałam Bestii cios w serce. Za trzynastym

uderzeniem serca bowiem błyszcząca pojedyncza łza wezbrała w kąciku spoglądającego zza

maski oka. Łza! Miałam nadzieję, że łza wstydu. Drżała chwilę na krawędzi malowanej kości

policzkowej, by następnie stoczyć się po malowanym policzku i z nagłym brzękiem spaść na

kamienną posadzkę.

Lokaj, mrucząc gniewnie pod nosem i cmokając, pospiesznie wyprowadził mnie z

komnaty. Liliowa chmura perfum jaśnie pana wydobyła się falą razem z nami na zimny korytarz

i rozpłynęła w wirujących podmuchach wiatru.

Przygotowano mi celę, prawdziwą celę, bez okien, bez powietrza, bez światła, w

czeluściach pałacu. Lokaj zaświecił lampę: wąskie łóżko, ciemna szafa z rzeźbionymi owocami i

kwiatami wychynęły z mroku.

- Zrobię pętlę z prześcieradeł i powieszę się - powiedziałam.

- O nie - odparł lokaj, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi i nagle posmutniałymi

oczami. - O nie, nie uczynisz tego. Jesteś kobietą honoru.

A co on robi w mojej sypialni, ta podskakująca karykatura człowieka? Czy ma być moim

strażnikiem, dopóki nie podporządkuję się kaprysowi Bestii albo on mojemu? Czy moje

położenie jest tak nędzne, że nie wolno mi mieć pokojówki? Niejako w odpowiedzi na nie zadane

pytanie lokaj zaklaskał w ręce.

- By umilić pani samotność, madame.

Pukanie i łoskot za drzwiami szafy, które otwierają się na oścież i wysuwa się operetkowa

subretka: lśniące, orzechowobrązowe loki, różane policzki, błękitne, ruchliwe oczy - mija chwila,

zanim ją rozpoznaję w jej czepeczku, białych pończoszkach, falbaniastych halkach. W jednej

ręce trzyma lusterko, w drugiej puszek do pudru, a w miejscu serca ma pozytywkę;

podzwaniając, sunie ku mnie na maleńkich kółeczkach.

- Żadna istota ludzka tu nie mieszka - mówi lokaj.

Pokojówka zatrzymuje się raptownie, kłania, z pękniętego pod pachą szwu sukienki

wystaje uchwyt klucza. Jest cudowną maszyną, najdoskonalszym pod słońcem systemem

sznurków i kółek.

- Pozbyliśmy się służby - wyjaśnił lokaj. - Otoczyliśmy się natomiast, dla wygody i

przyjemności, imitacjami i nie narzekamy bardziej niż większość panów.

Moja nakręcana bliźniaczka staje przede mną, jej wnętrzności odgrywają menueta

settecento, ofiarowuje mi zuchwały róż uśmiechu. Brzdęk, brzdęk, unosi ramię i pilnie pudruje

mi policzki różową sproszkowaną kredą, która przyprawia mnie o kaszel, następnie podsuwa

lusterko.

Ujrzałam w nim nie własną twarz, ale twarz ojca, jak gdybym nałożyła ją na swoją,

przybywając do pałacu Bestii jako uiszczenie ojcowskiego długu. Czego ty, samooszukujący się

głupcze, jeszcze płaczesz? W dodatku pijany. Wychylił swoją grappę i cisnął kubek precz.

Widząc moje zdumienie i przestrach, lokaj zabrał lusterko, chuchnął na nie, niezdarnie

wytarł urękawiczoną pięścią i wręczył mi z powrotem. Teraz zobaczyłam jedynie siebie,

zmizerniałą po nie przespanej nocy i dostatecznie bladą, by przydał mi się zapas różu mojej

pokojówki.

Usłyszałam, jak klucz obraca się w ciężkich drzwiach, a potem tupot nóg lokaja

oddalającego się kamiennym korytarzem. Tymczasem mój sobowtór nie przestawał pudrować

powietrza przy akompaniamencie brzękliwej melodii; okazało się jednak, że nie jest nieznużony.

Pudrowanie stawało się coraz powolniejsze, metalowe serce słabło, jak gdyby zmęczone,

pozytywka się wyczerpywała i nuty, wysupłane z melodii, pluskały niby pojedyncze krople

deszczu, aż wreszcie pokojówka przestała się poruszać, jakby zmożona snem. Kiedy ona zapadła

w sen, nie miałam innego wyboru, jak tylko uczynić to samo. Padłam na wąskie łóżko jak ścięta.

Mijał czas, nie wiem jednak, ile go upłynęło; raptem lokaj obudził mnie, przynosząc

bułeczki i miód. Gestem ręki wskazałam, żeby zabrał tacę, postawił ją jednak zdecydowanie

obok lampy. Z tacy zdjął szagrynowe puzderko i podał mi.

Odwróciłam głowę.

- Och, jaśnie panienko! - Jakiż ból zabrzmiał w jego piskliwym głosie! Zręcznie otworzył

złoty zameczek: na wy ściółce ze szkarłatnego aksamitu leżał pojedynczy diamentowy kolczyk,

doskonały jak łza.

Zamknęłam puzderko z trzaskiem i rzuciłam w kąt. Ów nagły, raptowny ruch musiał

pobudzić mechanizm lalki: z perlistym pierdnięciem gawota wyrzuciła ramię w taki sposób,

jakby chciała udzielić mi nagany. Po czym znowu znieruchomiała.

- Bardzo dobrze - powiedział urażony lokaj. I dał mi do zrozumienia, że czas, bym znowu

odwiedziła mego gospodarza. Nie pozwolił mi się umyć ani uczesać. Tak mało było naturalnego

światła we wnętrzu pałacu, że nie potrafiłam powiedzieć, czy to dzień, czy noc.

Można by pomyśleć, że Bestia nie ruszył się ani na cal, odkąd ostatnio go widziałam.

Siedział w swoim olbrzymim fotelu, trzymając dłonie w rękawach; ciężkie powietrze stało

nieruchomo. Mogłam przespać godzinę, noc albo miesiąc, ale w jego posągowym spokoju, w

dusznej atmosferze pomieszczenia nie zaszła żadna zmiana. Dym kadzidła nadal unosił się z

naczynia, nadal kreślił ten sam podpis w powietrzu. Płonął ten sam ogień.

Rozebrać się dla ciebie, jak dziewczyna z baletu? To wszystko, czego ode mnie chcesz?

- Widok skóry młodej panienki, której nie oglądał wcześniej żaden mężczyzna - wyjąkał

lokaj.

Przyszło mi żałować, że nie tarzałam się w sianie z każdym parobkiem na ojcowskim

folwarku, bo wtedy nie mogłoby być mowy o tym upokarzającym targu. To, że chciał tak mało,

było powodem, że nie mogłam mu tego dać; nie musiałam się odzywać, żeby Bestia mnie

zrozumiał.

Łza spłynęła z jego drugiego oka. I wtedy się poruszył, wtulił swoją tekturową

karnawałową głowę z masą przewiązanych wstążką fałszywych włosów w - miałabym ochotę

powiedzieć - ramiona, wysunął swoje - miałabym ochotę powiedzieć - ręce z rękawów, i

zobaczyłam porośnięte futrem łapy, pazury stworzone do rozrywania.

Łza, która spadła, lśniła zaplątana w jego futrze. A u siebie w pokoju przez wiele godzin

słyszałam, jak owe łapy przemierzają tam i z powrotem korytarz pod moimi drzwiami.

Gdy lokaj zjawił się ponownie ze swoją srebrną tacą, stałam się posiadaczką pary

diamentowych kolczyków najczystszej w świecie wody; cisnęłam drugi kolczyk do kąta, gdzie

już leżał pierwszy. Lokaj zabełkotał coś ze smutkiem i żalem, ale nie proponował, że mnie

znowu zaprowadzi do Bestii. Natomiast uśmiechnął się przymilnie i wyznał:

- Mój pan powiada: zaproś panienkę na przejażdżkę konną.

- A to co znowu?

Żywo odegrał scenkę galopowania i ku mojemu zdumieniu wykrakał raczej niż

zaśpiewał: - Pojedziemy na łów, na łów!

- Ucieknę. Pojadę do miasta.

- Och, nie - odparł. - Czyż nie jesteś kobietą honoru?

Zaklaskał w dłonie i pokojówka z klekotem i brzękiem powróciła do imitacji życia.

Pomknęła na swoich kółeczkach do tej samej szafy, z której uprzednio się wyłoniła, i

wyciągnąwszy stamtąd moją amazonkę, przerzuciła ją sobie przez syntetyczne ramię. Kto by to

pomyślał... Moja własna amazonka, którą zostawiłam w kufrze na strychu wiejskiej rezydencji

pod Petersburgiem, dawno przez nas utraconej, jeszcze zanim wyruszyliśmy w ową szaleńczą

podróż na okrutne Południe. Albo wręcz ta sama amazonka, którą uszyła mi stara niania, albo też

wierna kopia tamtej, uwzględniająca nawet urwany guzik na prawym rękawie i rozdarty obrąbek,

podpięty szpilką. Obracałam zniszczony materiał w rękach, szukając jakiejś wskazówki. Wiatr

hulający po pałacu sprawiał, że drzwi drżały we framugach; czy północny wiatr przywiał mi

moją odzież przez całą Europę? U nas syn niedźwiedzia kierował wichrami, jak mu się podobało;

co za magia rządziła pospołu w tym pałacu i w jodłowym lesie? Czy może powinnam uznać to za

dowód słuszności maksymy, którą ojciec wbijał mi do głowy, że jeśli ma się dostatecznie dużo

pieniędzy, wszystko jest możliwe?

- Na łów - zaproponował rozpromieniony teraz lokaj, najwyraźniej ujęty moim

przyjemnym zdziwieniem. Nakręcana pokojówka podała mi fraczek, który pozwoliłam sobie

włożyć niby niechętnie, chociaż paliłam się, żeby się wyrwać na otwartą przestrzeń z tego

trupiego pałacu, nawet w takim towarzystwie.

Wrota westybulu wpuściły jasne światło dnia, zobaczyłam, że jest ranek. Nasze konie,

osiodłane, z założonymi lejcami, bestie w niewoli, czekały na nas, krzesząc iskry z posadzki

niecierpliwymi kopytami, podczas gdy ich towarzysze swobodnie przechadzali się wśród słomy,

rozmawiając z sobą w bezgłośnej końskiej mowie. Parę gołębi z nastroszonymi z zimna piórami

spacerowało po płytach, dziobiąc kłosy. Mały kary wałach, który mnie tu przywiózł, pozdrowił

mnie donośnym rżeniem; pod zaparowanym dachem echo odbiło się jak w pudle rezonansowym.

Wiedziałam, że przeznaczony był dla mnie.

Zawsze uwielbiałam konie, najszlachetniejsze ze stworzeń - ta zraniona wrażliwość w

mądrych oczach, to rozumne powściąganie energii nerwowych zadów. Cmokałam i chrumkałam

do mojego lśniącego czarnego towarzysza, który w odpowiedzi złożył pocałunek na moim czole

miękkimi wargami. Włochaty kucyk, zwiedziony efektem trompe 1'oeil, usiłował wsunąć pysk w

liście pod kopytami namalowanych na ścianie koni; to na jego siodło wskoczył z cyrkową

zręcznością lokaj. Bestia, w czarnej pelerynie podbitej futrem, wspiął się na grzbiet dostojnej

siwej klaczy. Trudno by go było nazwać urodzonym jeźdźcem: uczepił się grzywy jak żeglarz

masztu po katastrofie okrętu.

Zimny poranek, ale oślepiający tym ostrym zimowym słońcem, które rani siatkówkę.

Gwałtowny wicher zdawał się podróżować wraz z nami, jak gdyby ów ktoś, zamaskowany i

ogromny, kto się nie odzywał, wiózł go pod peleryną i wypuszczał, kiedy mu się podobało, bo

wiatr poruszał końskie grzywy, a nie podnosił nizinnych mgieł.

Dookoła krajobraz w smutnych brązach i sepiach zimy, bagna posępnie schodzące ku

szerokiej rzece. Bezgłowe wierzby. Od czasu do czasu pikowanie ptaka, jego bezlitosny krzyk.

Powoli ogarniało mnie głębokie poczucie obcości. Wiedziałam, że dwaj moi towarzysze

pod żadnym względem nie przypominają innych mężczyzn: małpi dworak oraz jego pan, za

którego mówił; pan miał łapy i pazury i był w zmowie z czarownicami, które uwalniały wiatry z

zawiązanych na supełki chusteczek i kazały im lecieć do fińskiej granicy. Wiedziałam, że obaj

żyją według odmiennej logiki, niż żyłam ja, dopóki ojciec nie rzucił mnie na pastwę tych dzikich

bestii przez swoją ludzką niefrasobliwość. Ta świadomość wciąż napełniała mnie pewnym

lękiem, ale powiedziałabym, że nie tak znowu wielkim... Byłam młodą dziewczyną, dziewicą, a

zatem mężczyźni odmawiali mi zdolności racjonalnego myślenia, jak odmawiali jej tym

wszystkim, którzy nie byli dokładnie tacy jak oni, z całym ich brakiem rozsądku. Nie mogłam

dostrzec żywej duszy w tej pustyni opuszczenia wokół, ale nasza szóstka - zarówno

wierzchowce, jak jeźdźcy - też nie mogła pochwalić się ani jedną duszą, wszystkie bowiem

największe religie świata stwierdzają kategorycznie, że ani bydlęta, ani kobiety nie zostały

wyposażone w tę marną, niematerialną rzecz, gdy dobry Bóg otworzył bramy raju i kazał się

wynosić Ewie i jej domownikom. Zrozumiałe więc, że chociaż nie posunęłabym się do tego, by

twierdzić, że podczas jazdy w kierunku rzeki przez zarosłe trzciną przesmyki zajmowałam się po

cichu metafizycznymi spekulacjami, to z całą pewnością rozmyślałam nad własną sytuacją, jak

mnie kupiono i sprzedano, przekazano z ręki do ręki. Ta nakręcana dziewczyna, która mi

upudrowała policzki - czyż mnie nie wyznaczono takiego samego pozorowanego życia wśród

mężczyzn, jakim ją obdarzył lalkarz?

Jednak co do prawdziwej natury maga z pazurami, dosiadającego jasnej klaczy w stylu,

który przypominał mi lamparty Kubla Khana wyruszające konno na polowanie - nie miałam o

niej pojęcia.

Przyjechaliśmy nad rzekę, tak szeroką, że nie widać było drugiego brzegu, tak po

zimowemu spokojną, że się zdawało, iż stoi w miejscu. Konie pochyliły łby, żeby się napić.

Lokaj odchrząknął, chcąc przemówić; znajdowaliśmy się w miejscu idealnie odosobnionym, za

zaroślami zimowego tataraku, żywopłotem trzcin.

- Jeśli nie pozwolisz, żeby zobaczył cię bez ubrania...

Mimo woli potrząsnęłam głową.

- To musisz przygotować się na widok mojego pana nagiego...

Woda rozpryskiwała się na kamieniach z gasnącym westchnieniem. Spokój mnie opuścił,

nagle byłam bliska paniki. Nie wyobrażałam sobie, bym mogła znieść jego widok, niezależnie od

tego, kim był. Klacz uniosła ociekający pysk i wpatrywała się we mnie przenikliwie, jakby mnie

ponaglała. Woda znów rozprysła się u moich stóp. Byłam daleko od domu.

- Musisz - powtórzył lokaj.

Kiedy zobaczyłam, jak bardzo się boi, żebym nie odmówiła, kiwnęłam głową.

Trzciny skłoniły się pod raptownym warknięciem wiatru, niosącego podmuch ciężkiego

zapachu, który należał do kamuflażu Bestii. Lokaj trzymał rozpostartą pelerynę swego pana, by

go przede mną zasłonić, kiedy ten zdejmował maskę. Konie strzygły uszami.

Tygrys nigdy nie spocznie obok jagnięcia, nie uznaje żadnego paktu, który nie byłby

obustronny. Jagnię musi nauczyć się biegać z tygrysami.

Wielki, koci, brązowy kształt; sierść poprzecinana barbarzyńską geometrią pasów koloru

palonego drewna; sklepiona, ciężka głowa, tak straszliwa, że musiał ją skrywać. Jakże

wyrafinowana gra mięśni, jakie wysokie podbicie. I ta niszcząca gwałtowność oczu, podobnych

bliźniaczym słońcom.

Czułam, że pierś rozdziera mi się na dwoje, niby od cudownej rany.

Lokaj postąpił naprzód, jakby chciał zasłonić pana, skoro dziewczyna już go zobaczyła,

ale ja powiedziałam: „Nie”. Tygrys siedział nieruchomo jak heraldyczne zwierzę, dotrzymując

umowy zawartej z własną dzikością, że nie uczyni mi krzywdy. Był o wiele większy, niż

mogłabym sobie wyobrazić. O wiele większy niż biedne wyleniałe stworzenia, które niegdyś

widziałam w carskiej menażerii w Petersburgu, o zmatowiałym złotym owocu oka, więdnące w

niewoli dalekiej Północy. Nic w nim nie przypominało mi o człowieczeństwie.

Dygocząc, rozpięłam fraczek, by mu pokazać, że i ja nie uczynię mu krzywdy. Jednak

szło mi niesporo, zarumieniłam się lekko, ponieważ żaden mężczyzna nie oglądał mnie nago, a

byłam dumną dziewczyną. Duma, nie wstyd, usztywniała mi palce, a zarazem obawa, że ten

kruchy egzemplarz ludzkości przed jego oczyma może sam w sobie okazać się niedostatecznie

wspaniały, by sprostać jego wyobrażeniom nas dotyczącym, które, jak mogłam przypuszczać,

przekroczyły wszelką miarę w ciągu nieskończonego czasu oczekiwania. Wiatr łomotał w

sitowiu, szemrał w rzece, tworzył wiry.

Obnażyłam moją białą skórę, czerwone sutki przed jego poważnym milczeniem. Konie

zwróciły łby, żeby na mnie popatrzeć, jak gdyby one też były uprzejmie zainteresowane cielesną

naturą kobiet. Raptem Bestia pochylił masywną głowę. Dosyć - gestem ręki dał do zrozumienia

lokaj. Wiatr ustał. Wokół znowu panowała cisza.

Oddalili się razem, lokaj na kucyku, tygrys gnający przed nim jak pies myśliwski, ja

natomiast pospacerowałam chwilę brzegiem rzeki. Po raz pierwszy w życiu czułam się wolna.

Zimowe słońce traciło blask, parę płatków śniegu sypnęło z pociemniałego nieba, a kiedy

wróciłam do koni, ujrzałam, że Bestia znów siedzi na grzbiecie siwej klaczy, znów ma pelerynę i

maskę, znów sprawia wrażenie człowieka, w ręku zaś lokaja kołyszą się piękne okazy

upolowanego wodnego ptactwa; za jego siodłem wisi przytroczony ubity młody rogacz.

Dosiadłam w milczeniu czarnego wałacha i powróciliśmy do pałacu w padającym coraz gęściej

śniegu, zasypującym ślady, jakie wcześniej pozostawiliśmy za sobą.

Lokaj nie zaprowadził mnie z powrotem do mojej celi, ale do eleganckiego, choć

cokolwiek staroświeckiego buduaru z sofami obciągniętymi wyblakłym różowym brokatem,

skarbca dżinnów, pełnego orientalnych dywanów i podzwaniających kryształowych żyrandoli.

Świece w świecznikach z jelenich rogów wydobywały tęczę ze szlifowanych diamentów w

moich kolczykach, leżących teraz na nowej toaletce, przy której troskliwa pokojówka stała już z

puszkiem do pudru i lusterkiem. Chcąc włożyć kolczyki, wyjęłam jej lusterko z ręki, ale ono

przechodziło właśnie jedną ze swoich magicznych faz, nie zobaczyłam więc własnej twarzy,

tylko ojca. Najpierw pomyślałam, że się do mnie uśmiecha. Potem zrozumiałam, że uśmiecha się

z czystego zadowolenia.

Widziałam, że siedzi w saloniku naszego wynajętego mieszkania, przy tym samym stole,

przy którym mnie przegrał, ale teraz był pochłonięty liczeniem olbrzymiego stosu banknotów.

Jego sytuacja zdążyła już się odmienić: gładko ogolony, dobrze ostrzyżony, w eleganckim

nowym garniturze. W zasięgu ręki oszroniony kieliszek musującego wina, obok kubełek z lodem.

Bestia najwyraźniej zapłacił gotówką za widok moich piersi, i to zapłacił z miejsca, choć ich

ukazanie mogłam przypłacić życiem. Zobaczyłam następnie, że kufry ojca są spakowane, gotowe

do drogi. Czyżby tak łatwo przyszło mu mnie porzucić?

Oprócz pieniędzy na stole leżała notatka skreślona pięknym charakterem pisma:

„Panienka zaraz będzie”. Jakaś nierządnica, z którą szybko nawiązał romans, wykorzystując

zdobytą gotówkę? Bynajmniej. W tej bowiem chwili lokaj zapukał do moich drzwi, by oznajmić,

że teraz już mogę opuścić pałac, kiedy zechcę; niósł przerzucone przez ramię piękne sobolowe

futro, drobny napiwek tylko i wyłącznie dla mnie. Poranny prezent od Bestii: w tym futrze mnie

odprawiał.

Spojrzałam ponownie w lusterko, ale ojciec zniknął, zobaczyłam jedynie bladą

dziewczynę o zapadniętych oczach, którą z trudem rozpoznawałam. Lokaj zapytał grzecznie, na

kiedy ma przygotować powóz; najwyraźniej nie wątpił, że wyjadę z moją zdobyczą przy

pierwszej okazji. Pokojówka, której twarz nie była już odbiciem mojej, nie przestawała

uśmiechać się promiennie. Przebiorę ją we własne suknie, nakręcę, wyślę, by odgrywała rolę

córki mojego ojca.

- Zostaw mnie samą - powiedziałam do lokaja.

Nie musiał już zamykać drzwi na klucz. Zawiesiłam kolczyki w uszach. Były bardzo

ciężkie. Następnie zrzuciłam amazonkę i pozostawiłam ją na podłodze. Gdy jednak doszłam do

koszuli, opuściłam ręce. Nie przywykłam do nagości. Byłam tak nie przyzwyczajona do

własnego ciała, że zdejmowanie kolejnych sztuk odzieży miało coś z obdzierania się ze skóry.

Pomyślałam, że Bestia chciał bardzo niewiele w porównaniu z tym, co byłam gotowa mu dać, ale

chodzenie nago nie jest naturalne dla rodzaju ludzkiego, odkąd po raz pierwszy zakryliśmy łona

listkami figowymi. Żądał ohydy. Czułam ból równie okropny, jak gdybym żywcem zdzierała z

siebie skórę, podczas gdy uśmiechnięta dziewczyna, zastygła w nieświadomości swojej

nieudolnej imitacji życia, patrzyła, jak się obnażam do zimnego, białego mięsa, stanowiącego

przedmiot kontraktu. A jeśli mnie nie widziała, tym bardziej przypominało to targ, gdzie oczy

tych, którzy na ciebie patrzą, nie dostrzegają twojego istnienia.

Wydawało się, że całe moje życie, odkąd opuściłam Północ, przeszło pod obojętnym

spojrzeniem oczu podobnych jej oczom.

Teraz byłam oślepiająco naga, jeśli nie liczyć jego nieskazitelnych łez.

Dla ochrony przed przeraźliwymi wiatrami, jakie hulały po korytarzu, opatuliłam się

futrem, które muszę mu zwrócić. Znałam drogę do jego jaskini, nie potrzebowałam

przewodnictwa lokaja.

Brak odpowiedzi na moje pytające pukanie.

Wtem ukazał się w korytarzu lokaj, gnany wiatrem. Najwidoczniej zdecydował, że skoro

ktoś jeden chodzi nago, to wszyscy mają chodzić nago. Bez liberii okazał się, zgodnie z moimi

oczekiwaniami, stworzonkiem delikatnym, pokrytym jedwabistym, beżowoszarym futerkiem;

miał brązowe palce, miękkie jak zamsz, i czekoladowy pyszczek - najłagodniejsze stworzonko

pod słońcem. Chwilę pomamrotał na widok moich pięknych soboli i klejnotów, jakbym wystroiła

się do opery, po czym niesłychanie delikatnie i ceremonialnie zsunął mi futro z ramion. Futro

zmieniło się w stado czarnych, piszczących szczurów, które natychmiast pomknęły schodami w

dół, stukocząc twardymi łapkami, i zniknęły nam z oczu.

Lokaj z ukłonem wprowadził mnie do pokoju Bestii.

Fioletowy szlafrok, maska, peruka leżały na fotelu, na każdej z poręczy zatknięto

rękawiczkę. Puste schronienie przebrania czekało gotowe, ale je porzucił. W powietrzu unosił się

odór sierści i moczu, naczynie z wonnościami leżało rozbite na podłodze. Na wpół spalone drwa

wypadły z zagasłego paleniska. Świeca przylepiona wprost do gzymsu kominka rozpalała dwa

wąskie płomienie w źrenicach tygrysa.

Spacerował tam i z powrotem, tam i z powrotem, koniuszek jego ciężkiego ogona drgał,

gdy tak przemierzał wzdłuż i wszerz swoje więzienie, pomiędzy ogryzionymi, zakrwawionymi

kośćmi.

Pożre cię.

Strachy z dziecinnego pokoju nabrały ciała i mocy; najdawniejszy i najbardziej pierwotny

ze strachów - że się zostanie zjedzonym. Drapieżna bestia, leże mięsożercy pełne kości i ja, biała,

trzęsąca się, goła, zbliżam się do niego, jak gdybym chciała w swojej postaci ofiarować mu klucz

do spokojnego królestwa, w którym jego apetyt nie musi oznaczać mojego unicestwienia.

Skamieniał. O wiele bardziej bał się mnie, niż ja jego.

Przykucnęłam na mokrej słomie i wyciągnęłam rękę. Znajdowałam się teraz w polu siły

złocistych oczu. Wydobył pomruk z głębi gardła, pochylił łeb, opadł na przednie łapy, zawarczał,

ukazał mi czerwoną gardziel, żółte zęby. Ani drgnęłam. Wciągnął w nozdrza powietrze, jak

gdyby chciał powąchać mój strach. Nic nie poczuł.

Wolno, bardzo wolno przeciągał swoją ciężką, lśniącą masę po posadzce w moim

kierunku.

Potężne wibrowanie, jakby maszyny, dzięki której ziemia się obraca, napełniło niewielki

pokój: to on mruczał.

Jego mruczenie słodkim grzmotem przetaczało się po starych murach, okiennice zaczęły

uderzać w okna, aż te rozwarły się na oścież i wpuściły białe światło śnieżnego księżyca.

Dachówki z łomotem leciały z dachu, słyszałam, jak ******ą na dziedziniec, daleko w dole. Od

jego pomruków trzęsły się fundamenty domu, ściany poczęły tańczyć. Pomyślałam: „Wszystko

się zawali, wszystko się rozsypie”.

Przysuwał się do mnie coraz bliżej, aż na dłoni poczułam szorstki aksamit jego łba, a

potem język, chropawy jak papier ścierny. „Zliże ze mnie skórę!”

I oto każdym pociągnięciem zdzierał ze mnie skórę kolejnymi warstwami, całą skórę

światowego życia, pozostawiając świeżą patynę lśniącej sierści. Moje kolczyki zmieniły się na

powrót w wodę i spłynęły mi po barkach; strząsnęłam krople z pięknego futra.

 

Tytuł oryginału: The Tiger's Bride. Pierwodruk w zbiorze The Bloody Chamber, wyd. cyt.

1 Biała róża jest rekwizytem w różnych wersjach baśni o Pięknej i Bestii.

2 W. Szekspir, Otello, V, 2, przekład J. Paszkowskiego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

KOT W BUTACH

 

 

Figaro tu, Figaro tam, długo by mówić! Figaro w górę, Figaro w dół i - och, Boże ty mój,

ten mały Figaro potrafi wśliznąć się do sypialni jaśnie pani, kiedy tylko mu przyjdzie ochota, tak

zmyślnie, jak wam się podoba; wiecie chyba, że jest kotem światowym, kosmopolitą, kotem

wyrafinowanym, świetnie wyczuwa, kiedy puszysty przyjaciel jest dla jejmości najmilszym

towarzystwem. Która bowiem dama w świecie całym zdoła oprzeć się namiętnym, acz toujours

discret zalotom pięknego rdzawego kocura? (chyba że oczy jej łzawią bez opamiętania od

samego już zapachu kociej sierści, co raz się przydarzyło, jak usłyszycie dalej).

Kocur, wielmożni panowie, rudy kocur i dumny z tego. Dumny z wytwornego oślepiająco

białego gorsu, harmonizującego pięknie z pomarańczowo-mandarynkową mozaiką ubarwienia

(ach, jak ogniście błyszczy mój garnitur), dumny z oka hipnotyzującego ptaki i wąsów

wspanialszych niż u wojskowego, dumny - niektórzy uważają, że za bardzo - z pięknego,

melodyjnego głosu. Wszystkie okna w rynku otwierają się na oścież, gdy tylko rozpoczynam

improwizowaną arię do księżyca nad Bergamo11. Jeśli biedni grajkowie, ponura gromadka z

gatunku obdartej, podpitej hołoty nawiedzającej prowincję, bywają nagradzani gradem grosików,

kiedy ustawią na placu prowizoryczną scenę i rozpoczną ochrypłe zawodzenia, to o ileż hojniej

obywatele częstują mnie kubłami zimnej wody, warzywami z lekka tylko nadgniłymi, a od czasu

do czasu kapciami, pantoflami, trzewikami.

Czy widzicie moje piękne, wysokie, lśniące skórzane buty? Młody oficer kawalerii złożył

mi je w darze, najpierw jeden, a następnie, kiedy czczę jego hojność nowym obbligato, z sercem

nie mniej pełnym od księżyca - buch! zwinnie uskakuję na bok - leci drugi. Wysokie obcasy będą

trzaskać jak kastaniety podczas przechadzki Imć Kota2 po dachówkach, bo moja pieśń

przypomina flamenco, wszystkie koty mają hiszpańską barwę głosu, aczkolwiek sam Imć Kot,

gwoli elegancji, zmiękcza swój męski, gromki rodzimy bergamoński francuszczyzną, jest to

bowiem jedyny język, w którym da się mruczeć:

- Merrrrrrrrrrci!

W okamgnieniu naciągam nowe buty na schludne białe skarpetki, które stanowią

wykończenie moich tylnych łap. Młody człowiek, obserwując ciekawie przy świetle księżyca,

jaki też użytek robię z jego obuwia, wykrzykuje:

- Ej, Kocie, Kocie, pójdź no tu!

- Do usług wielmożnego pana!

- Na mój balkon, młody Kocie!

Wychyla się w nocnej koszuli, ofiarowując słowa zachęty, podczas gdy ja jednym

skokiem zawisam na fasadzie, przednie łapy na kędzierzawej łepetynie amorka, tylne na

stiukowej girlandzie, podciągam tylne na spotkanie przednich, z kolei pierwsza łapa, hop, na

kamienny cycek nimfy, lewa ociupinkę niżej, zadek satyra powinien okazać się pomocny. Nic

prostszego - kiedy się wie jak, rokoko nie stanowi problemu. Akrobacja? To się ma we krwi, Kot

potrafi, trzymając pionowo kieliszek wina w prawej łapie, wywinąć koziołka do tyłu i nie rozlać

ani kropli.

Ale, wstyd się przyznać, słynnego potrójnego salto mortale en plein air, to jest w

powietrzu, to jest bez asekuracji i bez ochronnej siatki, ja, Imć Kot, nigdy jeszcze nie

próbowałem, choć nieraz gracko wywinąłem podwójnego kozła przy ogólnym aplauzie.

- Wyglądasz mi na utalentowanego kota - powiada młody człowiek, kiedym już dotarł na

jego parapet. Złożyłem mu wytworny ukłon: zad wypięty, ogon do góry, łeb na dół, żeby łatwiej

mógł po przyjacielsku podrapać mnie w podgardle, mimochodem też dorzuciłem, niejako w

prezencie, mój naturalny, zwykły uśmiech.

Gdyż wszystkie koty mają tę właściwość, wszystkie razem i każdy z osobna, od byle

łachudry myszkującego po zaułkach do najdumniejszej, najbielszej kotki, jaka kiedykolwiek

spoczywała na poduszce papieża - nosimy te nasze uśmiechy niby namalowane. Lekkie, chłodne,

spokojne uśmieszki Mony Lisy, których nie możemy się pozbyć, obojętnie czy jest się z czego

cieszyć, czy nie. I tak każdy kot ma minę polityka, uśmiechamy się i uśmiechamy, więc uważają

nas za łajdaków. Spostrzegam jednak, że owemu młodemu człowiekowi uśmiech też nie schodzi

z oblicza.

- Może kanapkę - częstuje. - A także kropelkę brandy.

Mieszkanko ma nędzne, choć jest przystojny, nie powiem, i nawet w dezabilu, w

szlafmycy i tak dalej, jest w nim jakaś schludność, elegancja, coś z dandysa. Oto ktoś, kto zna się

na rzeczy, myślę sobie ja; mężczyzna, który zachowuje pozory w sypialni, nigdy nie przyniesie ci

wstydu i poza nią. Wyśmienite kanapki z wołowiną, delektuję się plastrem chudego rostbefu, a w

alkoholu zagustowałem wcześnie, bom rozpoczynał karierę jako kot w sklepie winnym,

zarabiając na utrzymanie polowaniem na szczury w piwnicy, zanim świat tak wyostrzył mi

dowcip, że udaje mi się żyć dzięki niemu.

A rezultat tego północnego spotkania? Zostaję z miejsca zaangażowany jako lokaj

wielmożnego pana, valet de chambre, a od czasu do czasu służący osobisty, ponieważ jeśli

fundusze są na wyczerpaniu - rzecz nieunikniona w przypadku każdego szarmanckiego oficera,

kiedy rozejdą się łupy - to on ni mniej, ni więcej, tylko zastawia kołdrę. Wtedy wierny Kot zwija

się na jego piersi w kłębuszek, żeby mu było ciepło w nocy. A jeżeli nawet mój pan nie przepada,

jak ugniatam mu sutki, co z najczystszego afektu i chęci - uch! woła - by wypróbować sprawność

pazurów, czynię niekiedy w chwilach roztargnienia, to któryż inny lokaj umiałby się wśliznąć do

sanktuarium młodej dziewczyny i dostarczyć jej billet-doux dokładnie w chwili, kiedy czyta

książeczkę do nabożeństwa u boku świątobliwej matki? A jest to zadanie, które parę razy dla

niego wykonałem, zyskując nieskończoną wdzięczność.

Oraz, jak usłyszycie, udało mi się w końcu zapewnić mu, a przy okazji nam wszystkim,

najłaskawszą przychylność fortuny.

Zatem Imć Kot otrzymał posadę równocześnie z butami, a chyba mamy z panem dużo

wspólnego, boć pyszny on jak sam diabeł, wrażliwy jak mimoza, lubieżny jak pasza i - choć go

kocham - najsprytniejszy drań, jaki kiedykolwiek paradował w czystej koszuli.

W ciężkich czasach niejeden raz zwędziłem z targowiska a to śledzia, a to pomarańczę, a

to bochenek chleba, nigdy nie chodziliśmy głodni. Przydawałem mu się też w kasynie, bo kot

może bezkarnie przeskakiwać z kolan jednego gracza na kolana innego, a każdemu zajrzeć w

karty. Kot może skoczyć za kostką do gry - trudno żeby się oparł, widząc, jak ona się toczy!

biedaczek wziął ją za ptaka, a kiedy ze zwiotczałym grzbietem i sztywnymi łapami, udając

głupka, zostaję zgarnięty, żeby otrzymać burę, kto będzie pamiętał, co wypadło na kostce

wcześniej?

A poza tym mieliśmy mniej... dżentelmeńskie środki utrzymania, jeśli zatrzasnęli przed

nami drzwi kasyna, do czego w swoim grubiaństwie czasem się posuwali. Wykonywałem mój

taniec hiszpański, podczas gdy on krążył z kapeluszem: ole! Wystawiał jednak moją lojalność i

przywiązanie na tę upokarzającą próbę tylko wtedy, kiedy półki w kredensie świeciły pustkami

jak jego tyłek golizną; kiedy faktycznie upadł tak nisko, że oddawał w zastaw kalesony.

Wszystko więc szło jak po maśle i nigdy nie widzieliście weselszych kompanów niż Kot i

jego pan, aż tu chłopak musiał się zakochać.

- Po uszy, Kocie.

Kontynuowałem swoje ablucje, czyszcząc językiem dziurkę w dupie z

charakterystycznym dla kotów całkowitym oddaniem się sprawom higieny, z jedną nogą

uniesioną w powietrzu na podobieństwo kości odstającej od szynki; nie widziałem powodu, żeby

się odzywać. Miłość? Co mój rozpustny pan, dla którego wskakiwałem przez okno do każdego

burdelu w mieście, nie wspominając już o wizytach w dziewiczym ogrodzie na tyłach klasztoru,

tudzież niezliczonych innych rajfurzych posługach, może wiedzieć o czułej namiętności?

- A ona. Królewna w wieży. Daleka i błyszcząca jak Aldebaran, przykuta łańcuchami do

durnia i strzeżona przez smoka.

Uniosłem głowę znad intymnych części ciała i posłałem mu najbardziej sardoniczny

uśmiech z mojego repertuaru - niech no ośmieli się dalej gruchać w tym stylu.

- Wszystkie koty są cynikami - stwierdził, tracąc odwagę pod moim rozjarzonym żółtym

spojrzeniem.

Ryzyko pociąga go w tej historii, ot co.

Siedzi sobie dama w oknie przez całą godzinę, i tylko przez godzinę, o porze najbardziej

ulotnej, o zmierzchu. Ledwie majaczą jej rysy, firanki niemal ją skrywają, przesłonięta niczym

święty obraz spogląda na rynek, gdzie zamykają sklepy, rozbierają stragany, nadchodzi noc. To

wszystko, co zna ze świata. Nigdy nie było w Bergamo dziewczyny równie samotnej, tyle że w

niedzielę pozwalają jej pójść na mszę, spowitej w czerń i pod gęstym welonem. A i wtedy

towarzyszy jej stara megiera, strażniczka, gderliwa i nieapetyczna jak więzienny obiad.

Jakim sposobem ujrzał tę tajemniczą twarz? Kto inny jak nie Imć Kot ją odsłonił?

Wracamy od karcianego stolika tak późno, tak bardzo późno, że ku swemu nagłemu

zdumieniu widzimy, iż niespodziewanie zrobił się wczesny ranek. Kieszenie mojego pana są

ciężkie od srebra, a w kiszkach, o słodyczy, bulgoce nam szampan; Jaśnie Pani Fortuna

przysiadła się do nas, ależ mamy różowe humory! Zima i mroźna pogoda. Już rozpoczął się

pobożny trucht do kościoła z małymi latarkami przez chłodną mgłę, podczas gdy my, zataczając

się, niegodnie zmierzamy w kierunku domu.

Patrzcie, czarna barka sunie niczym pogrzeb państwowy i Kotu strzela do otumanionej

bąbelkami mózgownicy, żeby wejść na pokład. Lepiąc się bokiem do młodej pani, ocieram

pomarańczowy łebek o jej łydkę; jak mogłaby najsurowsza choćby duenna mieć za złe małemu

kotkowi takie umizgi wobec jej podopiecznej? (Jak się okazuje, ta, apsik! ma). Biała dłoń,

pachnąca jak wszystkie wonie Arabii3, wysuwa się spod czarnej peleryny i w nagrodę drapie

kotka za uszami, dokładnie w najczulszym miejscu. Kot wydaje głośny pomruk rozkoszy, na

krótką chwilę staje dęba na wysokich obcasach swych butów, rozradowany odtańcowuje gigę,

uszczęśliwiony wykonuje piruet - ona wybucha śmiechem na ten widok i unosi woalkę. Kotu

miga przelotnie, wysoko w górze, jakby alabastrowa lampa podświetlona pierwszym rumieńcem

świtu: jej twarz.

A ona się uśmiecha.

Przez tę chwilę, tę jedną jedyną chwilę, można by pomyśleć, że to poranek majowy.

- Chodźże już! Chodź! Nie trać czasu na to wstrętne stworzenie! - wrzeszczy stara

wiedźma, która ma w gębie jeden ząb, a na gębie brodawki. Kicha. Woalka opada, znów robi się

zimno i ciemno.

Nie ja jeden ją zobaczyłem, pan mój przysięga, że tym uśmiechem skradła mu serce.

Miłość.

Siedziałem nieprzenikniony, myjąc pysk i lśniącego kutaska zręczną łapą, podczas gdy on

tworzył zwierza o dwu grzbietach4 z każdą nierządnicą w mieście, nie mówiąc o szeregu zacnych

małżonek, posłusznych córek, rumianych wieśniaczek, co sprzedają na rogu seler i cykorię, a

także o pokojówce zmieniającej pościel. Burmistrzowa to nawet podarowała mu swoje

brylantowe kolczyki, a rejentowa podkasała halki. Gdybym potrafił, rumieniłbym się na

wspomnienie, jak jej córka rozpuściła lniane warkocze i skoczyła na łóżko między nich, smarkula

niespełna szesnastoletnia. Ale nigdy słowo „miłość” nie padło z jego ust, ani w trakcie tych

uniesień, ani potem, aż ujrzał małżonkę signora Pantalone udającą się na mszę, a ona uniosła

woalkę, aczkolwiek nie dla niego.

I teraz jest prawie chory z miłości. Już nie chodzi do kasyna, stracił serce do gry, a nawet

w swoim nowo odkrytym ckliwym celibacie nie poklepie po tyłku krzątającej się pokojówki,

toteż resztki jedzenia gniją po całych dniach, prześcieradła cuchną, a dziewka wściekła hałasuje

miotłą, aż tynk odpada od ścian.

Przysięgam, że żyje tylko niedzielnymi rankami, choć nigdy przedtem nie był

człowiekiem pobożnym. W sobotę wieczorem starannie się kąpie, nawet, obserwuję to z

przyjemnością, myje się za uszami, perfumuje, prasuje mundur, tak iż można by pomyśleć, że ma

prawo go nosić. Jest tak zakochany, że skąpi sobie wszelakich rozkoszy, w tym Onana, kiedy

przewraca się z boku na bok na kanapie, bo nie może usnąć ze strachu, że nie usłyszy, jak

dzwonią na poranną mszę. I wychodzi o świcie na zimno, tropem owego czarnego, niewyraźnego

kształtu, nieszczęsny rybak po swoją ostrygę zamykającą w środku perłę. Skrada się za nią przez

plac; jak ktoś tak zakochany może pogodzić się z tym, że pozostaje nie zauważony? A jednak

musi, choć czasami stara megiera kichnie i powie, że przysięga, iż gdzieś w pobliżu jest kot.

Mój pan sadowi się w kościelnej ławce za damą swego serca i niekiedy uda mu się

dotknąć rąbka jej sukni, gdy wszyscy klękają. Modły mu nie w głowie, to ona jest bóstwem,

które przyszedł wielbić. Później przesiaduje milczący i nieobecny do chwili, kiedy trzeba iść

spać. I co za przyjemność mam ja z jego towarzystwa?

W dodatku nie chce nic jeść. Przyniosłem mu pysznego gołąbka z kuchni w gospodzie,

prosto z rożna, parfume avec estragon, to nawet go nie tknął, więc sam schrupałem ptaszka w

całości, razem z kosteczkami, a kiedy jak zawsze po posiłku, zatopiony w rozmyślaniach

dokonywałem toalety, nasunęły mi się następujące wnioski: po pierwsze, mój pan zaniedbuje

interesy i jest na dobrej drodze, by przywieść do ruiny nas obu; po drugie, miłość to pożądanie

żywiące się niespełnieniem. Jeśli go doprowadzę do sypialni wybranki i on uszczknie jej lilii

kwiat, wróci raz dwa do siebie i do swoich starych sztuczek jak gdyby nigdy nic.

I wkrótce pan i jego Kot będą znów wypłacalni.

Czego w tej chwili żadną miarą nie da się powiedzieć, proszę wielmożnych państwa.

Ów signor Pantalone zatrudnia w kuchni - nie jest więc megiera jedyną jego sługą - kota;

czyściutką, żwawą burą kotkę, z którą zawieram znajomość. Uchwyciwszy ją mocno zębami za

miękki karczek, wyrażam jej swoje uznanie za pomocą kilku mocnych pchnięć moich pasiastych

lędźwi, po czym ona, złapawszy z powrotem dech, zapewnia mnie najżyczliwiej, że stary to

dureń i skąpiec, który ją trzyma na diecie, by zmusić do łowienia myszy, natomiast młoda pani

ma miękkie serce, czasem wykradnie dla niej pierś kurczęcia, a czasem kiedy stara jędza, smokguwernantka,

zdrzemnie się w południe, porywa moją śliczną koteczkę z kuchni do swojej

sypialni i pozwala bawić się szpulkami jedwabnych nici i biegać za ciągniętą po ziemi

chusteczką. Mają wtedy razem, ona i ona, tyle uciechy, co dwa Kopciuszki na dziewczyńskim

balu.

Biedna, samotna pani, tak młodo poślubiona staremu ramolowi, z jego łysą pałą,

wyłupiastymi oczami i kuśtykaniem, z jego skąpstwem, sterczącym brzuchem, reumatyzmem i

flagą cały czas opuszczoną do połowy masztu; a zazdrosny jest ten impotent, powiada kotka,

gdyby mógł, zabroniłby wszelkiej rui na świecie, żeby mieć pewność, iż nikt inny nie da jego

młodej żonie tego, czego on sam dać jej nie jest w stanie.

- Zatem uknujemy spisek, by mu przyprawić rogi, moja pieszczoszko?

Przystaje na to ochoczo, informując mnie, że najlepszą porą na przeprowadzenie naszego

planu jest jedyny dzień w tygodniu, kiedy staruch zostawia żonę i kantor i rusza na wieś wydusić

coraz bardziej zawrotny czynsz od głodujących dzierżawców. A pani zostaje w domu

samiuteńka, strzeżona przez tyle zamków i krat, że byś nie uwierzył - całkiem sama, gdyby nie

megiera!

Ach! Ta megiera okazuje się największą przeszkodą; zagorzały wróg mężczyzn, pancerna

żelazna dziewica, licząca sobie ponad sześćdziesiąt gorzkich zim, która na dodatek - a to już

prawdziwy pech - trzeszczy i wrzeszczy, skręca się w paroksyzmach kichania na sam widok

kociego wąsa. Nie ma szans, by Imć Kot w swój ujmujący sposób mógł się wkraść w jej łaski,

moja kotka też nic nie wskóra! Ale co tam, powiadam, spójrzcie tylko, jak wyzwanie uskrzydla

moją pomysłowość... Podejmujemy więc najsłodszą część naszej rozmowy w pyle przytulnej

piwniczki na węgiel, gdzie moja partnerka obiecuje mi przynajmniej dopilnować, by Piękna,

dotąd niedostępna, otrzymała bezpiecznie liścik, jeśli go niepostrzeżenie przekażę. I

niepostrzeżenie go przekazuję, choć mi trochę sprawę utrudniają moje buty.

Trzy godziny spędził nad tym listem mój pan, trzy godziny, tyle, ile mnie zabrało zlizanie

pyłu węglowego z mojego kutaska. Podarł z pół libry papieru, złamał pięć stalówek siłą swojego

uwielbienia: „Nie oczekuj spokoju, serce me; popadłszy w niewolę tyranii owej Piękności,

oślepion jestem promieniami tego Słońca i nic nie zdoła złagodzić mych mąk”. To nie jest prosta

droga do zmiętoszenia prześcieradeł, jedną niedojdę między nimi ona już ma!

- Mów od serca, wielmożny panie - zaklinam go w końcu. - Wszystkie dobre kobiety

mają misjonarską żyłkę. Przekonaj ją, że jej dziurka będzie twoim zbawieniem, a jest twoja.

- Kiedy będę chciał od ciebie rady, Kocie, to cię o nią poproszę - odpowiada z wyniosłą

miną. Ale wreszcie udaje mu się spłodzić dziesięć stron: on, hulaka, rozpustnik, karciarz,

zdegradowany oficer na dobrej drodze do ruiny, gdy pierwszy raz ujrzał, jak gdyby w przebłysku

łaski, jej twarz... swojego anioła, swojego opiekuńczego anioła, który ocali go od zatracenia.

Ach, cóż za arcydzieło ułożył!

- Ależ spłakała się nad jego wyznaniami! - rzecze moja kocia przyjaciółka. - „Och,

Kichaniu”, szlocha, bo nazywa mnie Kiciunią, „nigdy nie miałam zamiaru wzbudzić takiego

zamętu w czystym sercu, kiedym uśmiechnęła się na widok kota w butach!” I przyciska list do

piersi, i przysięga, że zacną duszę ma ten, który go przysłał, i że ona zbyt kocha cnotę, by stawiać

opór. Jeśli tylko, dodaje, gdyż rozsądna z niej dziewczyna, nie jest stary jak grzyb albo szpetny

jak grzech.

Godny podziwu bilecik posyła mu w odpowiedzi per Figaro tu, Figaro tam, w tonie

przychylnym, ale stanowczym. Ponieważ, rzecze dama, jak ma się konkretnie ustosunkować do

jego namiętności bez rzucenia okiem na jego osobę?

On całuje jej list raz, dwa, tysiąc razy: musi mnie ujrzeć i ujrzy! Dziś wieczorem

zaśpiewam serenadę pod jej oknem!

Gdy więc zmierzch zapada, udajemy się na rynek, on taszcząc starą gitarę, na zakup

której zastawił miecz, przyodzian najdziwaczniej, jeśli wolno mi zauważyć, w strój odpowiedni

dla wędrownego sztukmistrza, uzyskany w handlu wymiennym od wydzierającego się na placu

biednego Pierrota za obszytą złotogłowiem kamizelkę. Nawet, księżycowy kochanek, usychający

z miłości głupiec, twarz sobie upudrował mąką, by jego cierpienia łacniej rzucały się w oczy.

Oto i ona, gwiazda wieczorna w chmurach, ale na rynku tak głośne jest skrzypienie

wozów, klekot i łomot zwijanych straganów, takie głośne zawodzenie balladowych śpiewaków i

orać je sprzedawców cudownych leków na wszystko, taki rejwach robią biegający z posyłkami

chłopcy, że choć pan mój wypłakuje przed nią swoje serce: „O moja ukochana!”, młoda dama

siedzi pogrążona w marzeniach, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, tam, gdzie na niebie za

katedrą zawisł sierp księżyca, śliczny niby na dekoracji w teatrze, jak zresztą i ona.

Czy go słyszy?

Ani jednej nuty.

Czy go widzi?

Ni jednego spojrzenia.

- Wejdź na górę, Kocie, i powiedz, żeby popatrzyła w moją stronę.

Jeśli rokoko to, by tak rzec, kawałek tortu, na tej eleganckiej fasadzie w czystym stylu

palladiańskim połamał sobie zęby niejeden godniejszy ode mnie kot. Zwinność na niewiele się

zda w przypadku Palladia, tylko odwaga zapewnić może zwycięstwo, a chociaż pierwszą

kondygnację zdobi muskularna kariatyda, której bulwiasta przepaska na biodrach i monstrualne

piersi ułatwiają początek wspinaczki, to dorycka kolumna na jej głowie okazuje się zgoła inną

parą kaloszy, możecie mi wierzyć. Gdyby nie moja najdroższa Kiciunia, przycupnięta powyżej w

rynnie i dopingująca mnie z całych sił, nie wiem, czy zdobyłbym się - nawet ja! - na ów potężny

sus w górę, który przywiódł mnie na parapet w jednej chwili, niby pajaca na sznurku.

- Dobry Boże! - wydaje okrzyk przestrachu zaskoczona dama. Widzę, że ona także -

sentymentalne stworzenie! - ściska w ręku mocno sfatygowany list. - Kot w Butach!

Składam jej zamaszyście dworny ukłon. Co za szczęście, że nigdzie nie słychać

pociągania nosem lub kichania, gdzież megiera? Nagły przypływ pognał ją do wygódki, nie ma

chwili do stracenia.

- Popatrz na dół - syczę. - Ten, który ci jest znany, czatuje pod oknem, w bieli i wielkim

kapeluszu, gotów uraczyć cię wieczorną śpiewką.

Wtem zaskrzypiały drzwi sypialni i - ziuuu! - Kot pruje powietrze. Ostrożność najlepszą

cząstką5. Dla słodkiego dobra ich obojga to uczyniłem, widok ich błyszczących oczu natchnął

mnie do wykonania czegoś, czego wcześniej nie próbowałem ani ja, ani żaden inny kot, w butach

czy bez: potrójnego salto mortale!

Co więcej, z wysokości trzech pięter. Imponujący lot.

Tylko trochę się zadyszałem. Z dumą oświadczam, że ląduję gładko na cztery łapy.

Kiciunia szaleje: hurra! Ale czy ten galant był świadkiem mojego tryumfu? Akurat, niech go

kaczka kopnie. Nastraja tę starą mandolinę i gdy ja odbywam podróż w dół, od nowa rozpoczyna

swoje pienia.

Nigdy bym nie zaryzykował opinii, w normalnych okolicznościach, że jego głos mógłby

wywabić ptaki spomiędzy gałęzi drzew, jak mój. A jednak, gdy zaczął śpiewać, zamarła

krzątanina na placu, przekupnie, podążający do domu, przystanęli go posłuchać, wystrojone

dziewczyny uliczne, zapominając o zaczepnych uśmiechach, zwróciły twarze w jego kierunku,

niektóre ze starszych nawet popłakiwały, serio.

Kiciuniu wysoko na dachu, nastaw dobrze uszu! Po mocy jego głosu poznaję, że to moje

serce włożył w tę pieśń.

A pani spogląda na dół i uśmiecha się do niego, jak niegdyś uśmiechnęła się do mnie.

Raptem trzask! sroga ręka opuszcza żaluzję. I stało się, jakby wszystkie fiołki we

wszystkich koszykach wszystkich kwiaciarek nagle opuściły główki i straciły kolor, jakby

wiosna wstrzymała krok i tym razem mogła nie nadejść wcale, a ruch i krzątanina na rynku, w

czarodziejski sposób przerwane jego pieśnią, teraz wybuchnęły znowu szorstką wrzawą,

obwieszczając utratę miłości.

Wleczemy się z nosami na kwintę do brudnej pościeli i nędznej kolacji złożonej z chleba i

sera - tyle udaje mi się dla niego ukraść, ale przynajmniej biedaczysko wsuwa z apetytem, odkąd

ona wie o jego istnieniu na świecie i że nie jest on najbrzydszym ze śmiertelników. Także

pierwszy raz od tamtego fatalnego poranka śpi zdrowo. Natomiast Kotu niełatwo dziś zasnąć.

Wypuszcza się na nocny spacer przez plac i wkrótce z przyjemnością degustuje kawałek

solonego dorsza, który jego przyjaciółka znalazła w popiołach paleniska, po czym rozmowa

przechodzi na inne tematy.

- Szczury! - oświadcza kotka. - I zdejmij buty, ty nieokrzesany nicponiu, te trzycalowe

obcasy to istna tortura dla miękkiego ciałka mojego podbrzusza!

Kiedyśmy trochę oprzytomnieli, pytam, o co jej u licha chodzi z tymi szczurami, odkrywa

mi więc swój plan. Jak to mój pan ma udawać szczurołapa, a ja wędrowną rudą pułapkę na

szczury. Jak następnie zabijemy szczury grasujące w sypialni jaśnie pani w dniu, kiedy stary

dureń jedzie pobrać czynsze, i pani będzie mogła nacieszyć się chłopakiem do woli, jako że jeśli

istnieje coś, czego megiera boi się bardziej niż kota, to jest to szczur; na pewno też schowa się do

szafy i nie wylezie, dopóki ostatni nie zniknie z domu. Ale szelmutka z mojej kotki, gratuluję jej

pomysłowości za pomocą paru czułych szturchańców w łebek i mknę do domu na śniadanie,

wszędobylski Imć Kot, tu, tam i wszędzie, widzieliście Figara?

Pan przyklaskuje wyprawie na szczury, ale co do samych szczurów, to przede wszystkim

skąd niby mają wziąć się w domu? - zapytuje.

- Nic prostszego, panie, moja wspólniczka, sprytna subretka, mieszkająca w kuchni,

całym sercem oddana swojej pani, osobiście podrzuci sporą liczbę zdechłych i zdychających

szczurów, o które już się postarała, pod drzwi pokoju dueni rzeczonej amantki i oczywiście pod

drzwi sypialni samej amantki. Zrobi to jutro z rana, jak tylko pan Pantalon wybierze się po

czynsze. Szczęśliwym trafem właśnie na rynku poleca swoje usługi szczurołap! Ponieważ nasza

megiera nie jest w stanie znieść ani szczura, ani kota, na jaśnie panią spada obowiązek

zaprowadzenia szczurołapa - którym jest nikt inny jak ty, panie - tudzież jego nieustraszonego

łowcy, to znaczy moją skromną osobę, na scenę wydarzeń. Jeśli znalazłszy się w jej sypialni, nie

będziesz, panie, wiedział, co robić, to już ci nie potrafię pomóc.

- Zatrzymaj swoje robaczywe myśli dla siebie, Kocie.

Widocznie pewne sprawy są zbyt święte, by z nich żartować.

Następnego, posępnego ranka punktualnie o piątej, a jakże! widzę na własne oczy, jak

niemrawy małżonek ślicznej pani, zgarbiony na swoim koniu niby wór kartofli, udaje się na wieś

wydrzeć, co mu należne. My jesteśmy gotowi z naszym transparentem: „Signor Furioso, czyli

Śmierć Szczurom”. W skórzanych spodniach, które pożyczył od stróża, ledwo go sam poznaję,

jeszcze z tym fałszywym wąsem. Przekabaca pokojówkę kilkoma całusami - biedna oszukana

dziewczyna! miłość nie zna wstydu - i ustawiamy się pod pewnym zamkniętym żaluzją oknem ze

stosem pożyczonych od niej pułapek, reklamą naszego fachu. Na szczycie owej piramidy

przycupnął Imć Kot ze skromną, ale zdecydowaną miną zaprzysięgłego wroga gryzoni.

Nie czekaliśmy dłużej niż piętnaście minut - i całe szczęście, ponieważ już obstąpiło nas

wielu bergamończyków nękanych przez szczury i niełatwo było ich skłonić, żeby zrezygnowali z

naszych usług - kiedy drzwi frontowe otwierają się gwałtownie przy akompaniamencie

rozdzierającego uszy wrzasku. Przerażona megiera rzuca się na szyję uchylającemu się Furioso:

co za szczęśliwy zbieg okoliczności go sprowadza! Zarazem wyczuwając moją obecność,

zaczyna potężnie kichać, oczy jej zalewają się łzami, ustawione na sztorc dziurki od nosa pełne

są smarków, tak więc trudno jej opisać, co dzieje się w domu, zdechły rattus domesticus w jej

łóżku i w ogóle, a co gorsza w sypialni pani.

Zatem signor Furioso i jego kot-tropiciel zostają wprowadzeni do sanktuarium bogini, a

strażniczka anonsuje naszą obecność fanfarą na harfie swego nosa: apsik!

Słodka i urocza w porannej szacie z luźno tkanego płótna, nasza amantka najpierw

podskakuje na łoskot moich obcasów, ale błyskawicznie wraca do siebie, podczas gdy charcząca

i sapiąca megiera jest w stanie wykrztusić jedynie: - Czy nie widziałam już gdzieś tego kota?

- Wykluczone - odpowiada mój pan. - Nie dalej jak wczoraj przybył ze mną z Mediolanu.

Musi się więc tym zadowolić.

Moja kotka wysłała szczurami całe schody, urządziła cmentarz w pokoju megiery, ale

sypialnię pani nieco ożywiła. Ponieważ bardzo sprytnie część ofiar pozostawiła przy życiu,

okaleczając je tylko: wielka czarna bestia czołga się ku nam po tureckim dywanie, rzucaj się,

Kocie! Na przemian piszcząca i kichająca megiera bliska jest histerii, mówię wam, chociaż jaśnie

pani zachowuje chwalebną i niewzruszoną przytomność umysłu; będąc, jak zgaduję, młodą

kobietą o niepośledniej inteligencji, zwietrzyła już zapewne intrygę.

Mój pan na czworakach włazi pod łóżko.

- Boże miłosierny! - wykrzykuje - tu w boazerii jest największa dziura, jaką kiedykolwiek

widziałem w całej mojej zawodowej karierze! A w środku armia czarnych szczurów szykuje się

do ataku! Do broni!

Ale mimo przerażenia megiera nie ma najmniejszej ochoty zostawić pana i mnie samych,

żebyśmy uporali się ze szczurami: rzuca okiem na oprawną w srebro szczotkę do włosów,

koralowy różaniec, wierci się, kręci, skrzeczy, aż wreszcie jaśnie pani zapewnia ją wśród

wzrastającego rozgardiaszu:

- Sama tu zostanę i dopilnuję, żeby signor Furioso nie wyniósł moich błyskotek. Idź,

zażyj mnisiej nalewki na uspokojenie i nie wracaj, póki cię nie zawołam.

Megiera wychodzi; la belle, szybka jak błyskawica, przekręca klucz w zamku i śmieje się

cicho, figlarka.

Otrzepując kolana z kłaków kurzu, signor Furioso prostuje się teraz powoli; szybko zrywa

sztuczne wąsy, bo wszak żaden element farsy nie może zakłócić tego pierwszego, szalonego

spotkania kochanków. (Biedaczysko, jak mu się ręce trzęsą!)

Przywykły do wspaniałej kociej nagości mojego gatunku, która duszy objawionej nagle w

ciałach kochanków nie ofiarowuje żadnej kryjówki, doznaję zawsze pewnego wzruszenia w

zetknięciu ze słodką powściągliwością, z jaką rodzaj ludzki waha się wyplątać z osłaniających

szmat w obliczu pożądania. Tak więc najpierw tych dwoje uśmiecha się nieśmiało, jakby chcieli

powiedzieć: „Ty tutaj? Co za niespodzianka!”, wciąż niepewni serdeczności przyjęcia. Czy

oszukuję sam siebie, czy też istotnie dostrzegam łzę błyszczącą w kąciku jego oka? Ale któż to

zdobywa się na pierwszy krok? Oczywiście ona; kobiety, uważam, są z obu płci czulej

nastawione na słodką muzykę ciała. (Grosik za moje robaczywe myśli, w rzeczy samej! Czyż

ona, ta mądra, poważna postać w negliżu myśli, że urządziłeś całą tę farsę tylko po to, by

ucałować jej dłoń?) Po czym jednak - och, co za śliczny rumieniec, cofa się; teraz jego kolej

postąpić dwa kroki w tej sarabandzie Erosa.

Choć życzyłbym sobie, żeby tańczyli nieco żwawiej; megiera wkrótce dojdzie do siebie

po spazmach, czyż ma ich przyłapać in flagranti?

Jego drżąca ręka na jej piersi - ręka jej, początkowo bardziej lękliwa, następnie bardziej

zdecydowana, na jego bryczesach. Raptem budzą się z dziwnego transu. Kiedy skończyli z

sentymentalnymi dyrdymałami, nie widziałem pary, która rzuciłaby się na to z większym

apetytem. Trąba powietrzna nie jest szybsza niż ich palce, w mig rozebrali jedno drugie do naga,

po czym ona pada na wznak na łóżko, ukazuje mu tarczę, on wyciąga strzałę i błyskawicznie

trafia w dziesiątkę. Brawo! Nigdy przedtem tym starym łożem nie wstrząsały takie burze. A te

ich słodkie zdławione szepty, bidulków: „Ja nigdy... Moje kochanie... Jeszcze...” I tak dalej, i tak

dalej. Wystarczy, żeby skruszyć najtwardsze serce.

On raz unosi się na łokciach i dyszy do mnie: - Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie!

Zagłusz muzykę Wenery bitewnym zgiełkiem Diany!

Na łów, na łów, towarzyszu mój! Lojalny do końca, bawię się w kotka i myszkę ze

zdechłymi szczurami Kiciuni, ofiarowując niedobitkom coup de grace i miaucząc, aż echo się

niesie, by przytłumić ekstrawaganckie okrzyki, które wydobywają się z tej (któż by się

spodziewał?) jeszcze bardziej roznamiętnionej młodej kobiety, kiedy w pięknym stylu osiąga ona

pełnię rozkoszy. (Owacja na stojąco, wielmożny panie!)

W tym momencie stara jędza zaczyna łomotać w drzwi. Co się dzieje? Co to za

awantury? A drzwi klekoczą w zawiasach.

- Spokój! - krzyczy signor Furioso. - Czyż nie zatkałem właśnie wielkiej dziury?

Jaśnie pani jednak nie spieszy się wdziewać z powrotem szatek, zajmuje jej to rozkosznie

dużo czasu; jej omdlałe członki doznały takiej pełni zaspokojenia, iż rzekłbyś, nawet jej pępek

się uśmiecha. Składa wdzięczny pocałunek na policzku mojego pana, koniuszkiem

poziomkowego języczka zwilża klej na jego sztucznych wąsach i umieszcza je na powrót nad

jego górną wargą, następnie wpuszcza klawiszkę na scenę rzekomej rzezi z najskromniejszą i

najbardziej niewinną minką w świecie.

- Patrz! Kot pozabijał wszystkie szczury.

- Czemu pościel w takim nieładzie? - gdera ta jędza, nie całkiem jeszcze oślepiona

katarem, wybrana na stanowisko spośród wszystkich innych kandydatek ze względu na swoje

podejrzliwe nastawienie, nawet (co za obwiązkowość!) w grande peur des rats.

- Kot stoczył ciężką walkę z największą bestią, jaką kiedykolwiek w życiu widziałaś na

tym łożu, czyż nie dostrzegasz śladów krwi na prześcieradle? A teraz, ile jesteśmy ci winne,

signor Furioso, za twą wyjątkową przysługę?

- Sto dukatów - wtrącam z błyskawicznym refleksem, bo wiem, że mój pan,

pozostawiony samemu sobie, jak szlachetny idiota nie weźmie nic.

- To zapłata równa miesięcznym wydatkom na utrzymanie całego domu - lamentuje

idealnie wybrana wspólniczka sknery.

- I warta każdego grosza! Bo te szczury wygryzłyby nas z domu i pozbawiły dachu nad

głową. - Dostrzegam w młodej pani błysk żelaznej woli. - Idź, zapłać im ze swoich prywatnych

oszczędności, o których wiem, żeś je zgromadziła, skąpiąc na gospodarstwie.

Burcząc i jęcząc, musi robić, co jej każą, tymczasem ja z moim gwałtownym panem

zabieramy na pamiątkę kosz do bielizny pełen szczurów - wrzucamy je, chlup! do najbliższego

ścieku. Po czym zasiadamy do jedynego obiadu, na który, o cudzie, uczciwie zarobiliśmy.

Ale młody głupiec znowu nie ma głowy do jedzenia. Odsuwa talerz, śmieje się, szlocha,

kryje twarz w dłoniach i raz po raz, i jeszcze raz podchodzi do okna popatrzeć na żaluzje, za

którymi jego ukochana zmywa krew, a moja droga Kiciunia odpoczywa po swych niezwykłych

wyczynach. Przysiada na chwilę i gryzmoli, przedziera papier na czworo, zwija w kulkę, rzuca.

Przyszpilam pazurem jeden kawałek. Boże miłosierny, zaczął pisać wiersze!

- Muszę i będę ją miał na zawsze! - wola.

Widzę, że mój plan spełzł na niczym. Zaspokojenie go nie zaspokoiło, dusza, którą oboje

ujrzeli wzajemnie w swych ciałach, posiada tak nieposkromiony apetyt, że nigdy nie zadowoli się

jednym posiłkiem. Rozpoczynam toaletę moich tyłów w ulubionej pozycji do rozważań nad

zagadkami tego świata.

- Jak mogę bez niej żyć?

- Żyłeś, panie, przez dwadzieścia siedem lat i nie brakowało ci jej ani przez chwilę.

- Płonę gorączką miłości!

- Oszczędzimy na opale.

- Odbiorę ją mężowi i zamieszkamy razem.

- A z czego, ciekaw jestem, będziecie żyli?

- Będziemy żyli pocałunkami - odpowiada z roztargnieniem - uściskami.

- Cóż, z tego pan nie utyje. Chociaż ona owszem. I jeszcze więcej gęb do wyżywienia.

- Mam powyżej uszu twoich sprośnych uwag, Kocie - rzuca ze złością. A jednak serce mi

mięknie, bo oto teraz posługuje się on prostą, jasną, szaloną retoryką miłości. A kto ma na tyle

sprytu, by pomóc mu osiągnąć szczęście, jeżeli nie ja? Wymyśl coś, lojalny Kocie, wymyśl coś!

Skończywszy toaletę, udaję się na przeciwną stronę rynku odwiedzić tę małą

czarodziejkę, która bystrym dowcipem i wdzięcznym usposobieniem podbiła bez reszty moje

własne, dotąd nie znające, co to więzy, serce. Przyjmuje mnie z żywą radością i... ach, cóż za

nowiny ma dla mnie! Zachwycające nowiny z gatunku osobistych, które zwracają moją myśl ku

planom najbardziej domowej i rodzinnej natury. Ocaliła dla mnie nóżki wieprzowe, całe,

nietknięte nóżki wieprzowe, które pani przyniosła jej po kryjomu, puszczając oko. Prawdziwa

uczta! Żuję w zadumie.

- Przedstaw - proponuję - rozkład codziennych zajęć pana Pantalona, kiedy jest w domu.

Nastawiają według niego zegar kościelny, tak jest punktualny i niezmienny w swoich

przyzwyczajeniach. O bladym świcie zjada skąpe śniadanie: suchy chleb z poprzedniego dnia i

filiżankę zimnej wody, żeby zaoszczędzić na ogrzewaniu. Udaje się do kantoru, liczy pieniądze

do południa, kiedy to posila się miską mocno rozwodnionego kleiku. Po południu zajmuje się

lichwą, doprowadzając do bankructwa a to drobnego kupca, a to zapłakaną wdowę, dla uciechy i

zysku. Wystawny obiad o czwartej: zupa na kawałku nieświeżej wołowiny albo łykowatym ptaku

- ma umowę z rzeźnikiem, bierze od niego nie sprzedany towar w zamian za milczenie w pewnej

sprawie, w której został umoczony palec. O czwartej trzydzieści otwiera na godzinę żaluzje i

pozwala żonie wyglądać na rynek - och, dobrze ci ja to wiem! - podczas gdy megiera siedzi obok

i pilnuje, żeby się nie uśmiechnęła. (Och, ten błogosławiony przypływ, te cenne wolne minuty,

które wprawiły w ruch całą grę!)

Gdy zaś żona wdycha wieczorne powietrze, on tymczasem sprawdza swoją skrzynię z

klejnotami, bele jedwabiu, wszystkie te skarby, które kocha zbyt namiętnie, by dzielić je ze

światłem dnia, a jeśli zmarnuje świecę, tak się nimi rozkoszując, to cóż, w końcu każdy ma

prawo do jakiejś niewielkiej ekstrawagancji. Pociągnie jeszcze jeden łyk piwa praojca Adama na

zakończenie dnia i wsuwa się do łóżka obok pani, a jako że stanowi ona jego najcenniejszy

nabytek, łaskawie trochę ją obmaca. Pogłaska i połaskocze, poklepie po pośladkach: „Świetny

interes!” Niestety, nic więcej zdziałać nie może, nie chcąc trwonić swego naturalnego ekstraktu.

Zapada więc w bezgrzeszną drzemkę, śniąc o jutrzejszym złocie.

- Bardzo jest bogaty?

- Jak Krezus.

- Wystarczy na utrzymanie dwóch zakochanych par?

- Aż nadto.

Gdyby tak wczesnym rankiem, wymacując bez świecy drogę do wygódki, zaspany

staruch postawił stopę na ciemnobarwnym a ruchliwym futerku skrytej w cieniu młodej kotki...

- Czytasz w moich myślach, najdroższa.

Mówię do pana: - Zdobądź gdzieś togę doktorską i całe wyposażenie, inaczej nie chcę cię

znać.

- Co to ma być, Kocie?

- Rób, co ci mówię, i nie pytaj dlaczego. Im mniej wiesz, tym lepiej.

Poświęca więc parę dukatów megiery na czarną togę z białą kryzą, myckę i czarny

neseser i według moich wskazówek sporządza następny transparent, którym obwieszcza, z całą

stosowną pompą, że jest Osławionym Dottore: Leczenie bóli, zapobieganie cierpieniom,

nastawianie kości. Absolwent Bolonii, medyk nadzwyczajny. Koniecznie chce wiedzieć, czy ona

ma odegrać chorą, żeby znów wpuścić go do swojej sypialni.

- Schwytam ją w ramiona i wyskoczymy oknem. My też wykonamy potrójne salto

mortale miłości.

- Panie, zajmij się swoimi sprawami, a mnie pozwól, żebym zajął się nimi w sposób, jaki

uznam za właściwy.

Kolejny zimny i mglisty ranek! Czy tu, wśród tych wzgórz, kiedyś zmieni się pogoda?

Tak jest ponuro i szaro, ale on stoi na placu, uroczysty w swojej czarnej todze jak kazanie.

Połowa przekupniów przybiega z kaszlem, wrzodami, rozbitą głową, a ja ordynuję plastry i fiolki

z zabarwioną wodą, które przezornie wpakowałem mu do nesesera, jako że on zbyt jest agitato,

żeby samemu zająć się sprzedażą. (Nawiasem mówiąc, kto wie, czy nie odkryliśmy przypadkiem

popłatnego fachu na przyszłość, gdyby moje plany zawiodły).

Aż świt wysyła wąską, ale jakże ognistą strzałę na niebo za katedrą, gdzie zegar na wieży

wybija szóstą. Przy ostatnim uderzeniu słynne drzwi raz jeszcze otwierają się na oścież i -

ojojojojojojoj, zawodzi megiera.

- Doktorze, doktorze, chodźże, a żywo! Nasz zacny pan upadł i leży bez ducha!

Lejąc ślozy, które mogłyby zatopić jednomasztowy statek, nie dostrzega, że pomocnik

doktora spowity jest od stóp do głów w kolorowe futerko i nosi wąsy.

Stary cymbał leży plackiem u stóp schodów, z głową pod ostrym kątem, co może mu

wejść w nawyk, i wielkim pękiem kluczy, który nadal ściska w prawicy, jakby to były klucze do

Królestwa Niebieskiego, noszące napis: „niezbędne w podróży”. A pani, w peniuarze, pochyla

się nad nim z uroczym zatroskaniem.

- Upadek - zaczyna na widok lekarza, ale przerywa nagle, spostrzegając waszego sługę,

Imć Kota, który z miną tak żałobną, jak to tylko możliwe przy jego chronicznym uśmiechu,

dźwiga za panem atrybuty jego profesji, pochrząkując z powagą konowała.

- Znowu ty - pani nie może powstrzymać chichotu. Ale zabeczany smok nie słyszy.

Mój pan przykłada ucho do piersi starego i smutno potrząsa głową, wyjmuje z kieszeni

lusterko i przystawia staremu do ust. Ani obłoczka. O żałości! O boleści!

- Nie żyje, co? - szlocha megiera. - Skręcił kark, co?

Chytrze sięga ukradkiem po klucze, mimo swojej doskonale zorkiestrowanej rozpaczy,

ale pani trzepie ją po ręce i megiera się wycofuje.

- Połóżmy go na miększym łożu - mówi mój pan.

Podnosi zwłoki, niesie je na górę do pokoju, który tak doskonale znamy, ciska Pantalona

na łóżko. Wywija mu powiekę, uderza w kolano, maca puls.

- Martwy jak ćwiek w drzwiach - oznajmia. - Nie doktora wam trzeba, ale grabarza.

Pani, jak należy, przykłada niezwłocznie chusteczkę do oczu.

- Biegnij i sprowadź grabarza - zwraca się do megiery. - A potem odczytam testament.

Nie myśl sobie bowiem, by zapomniał o tobie, wierna sługo. Dobry Boże, z całą pewnością nie.

Megiera oddala się; nie widzieliście nigdy kobiety, która zaliczyła tyle świąt Bożego

Narodzenia, mknącej równie rączo. Ledwo zostali sami, żarty na bok tym razem; już są w akcji,

miot i szczypce, na dywanie, jako że łóżko jest occupe. W górę i w dół, w górę i w dół - jego

dupa; rozkrok i zwarcie, rozkrok i zwarcie - jej nogi. Raptem unosi go i przewraca na wznak,

teraz jej kolej się pomęczyć, a można by pomyśleć, że nigdy nie przestanie.

Toujours discret, Imć Kot zajmuje się odmykaniem żaluzji i otwieraniem szeroko okien

na piękny początek ranka, w którego rześkim, ale aromatycznym powietrzu jego wrażliwe

nozdrza chwytają już pierwszą, świeżą zapowiedź wiosny. Po chwili przyłącza się do mnie moja

przyjaciółka. Spostrzegam - czy też to tylko moja czuła imaginacja? - uroczą, nową ociężałość w

jej kroku, dotychczas tak elastycznym, tak sprężystym. Siedzimy więc oboje na parapecie,

niczym dwa dobre duchy sprawujące pieczę nad domostwem; ach, Kocie, minęły twoje dni

tułacze. Będę się wylegiwał przed kominkiem, spoczywał na poduszce, tłusty i leniwy, koniec z

ariami do księżyca, ustatkujemy się wreszcie w domowym zaciszu, na któreśmy oboje, ona i ja,

tak solidnie zapracowali.

Okrzyki uniesienia budzą mnie z tych przyjemnych rozmyślań.

Naturellement, stara wybiera ów właśnie tkliwy, choć bulwersujący moment, by powrócić

z właścicielem zakładu pogrzebowego w cylindrze przepasanym krepą oraz grupką karawaniarzy

- czarnych jak karaluchy, ponurych jak stróże porządku - którzy dźwigają wiązowe pudło, żeby

zabrać w nim trupa. W cudowny jednak sposób odzyskują humor na widok niespodziewanej

sceny rozgrywającej się przed ich oczyma. Tak więc on i ona kończą miłosne interludium wśród

okrzyków aprobaty i ogłuszających braw.

Ale co za wrzask podnosi megiera! Policja, morderstwo, złodziej! Aż mój pan ciska jej

sakiewkę złota w charakterze napiwku. (Ja tymczasem spostrzegam, że rozsądna młoda kobieta,

choć naga, jak ją matka urodziła, ma na tyle przytomności umysłu, by złapać za kółko od

mężowskich kluczy i brutalnie je wyszarpnąć z jego starczego zimnego uścisku. Będąc w

posiadaniu kluczy, jest panią sytuacji).

- Ani słowa więcej! - rzuca ostro megierze. - Skoro niniejszym zwalniam cię ze służby,

dostaniesz ładny podarunek na drogę, ponieważ teraz - wyma****ąc kluczami - jestem bogatą

wdową, a oto - wskazując mojego golusieńkiego, ale wniebowziętego pana - młody człowiek,

który zostanie moim drugim mężem.

Kiedy gospodyni przekonuje się, że signor Pantalone rzeczywiście pamiętał o niej w

swoim testamencie i zostawił jej na pamiątkę filiżankę, z której rano pił wodę, już ani piśnie;

wśród podziękowań wpycha do kieszeni grubszą sumkę i nie przestając kichać, wycofuje się bez

żadnej już wzmianki o „morderstwie”. Starego bufona szybko pakują do trumny i grzebią, pan

zdobywa olbrzymią fortunę, a pani się ślicznie zaokrągla i są szczęśliwi niby dwa gołąbki.

Ale moja Kiciunią jest szybsza, jako że kotom rozmnażanie nie zabiera wiele czasu: trzy

śliczne nowo narodzone kocięta, każde w śnieżnych skarpetkach i z białym gorsem, pławią się w

śmietance, ciągną włóczkę pani i wywołują uśmiech na twarzach wszystkich, nie tylko swojej

matki i dumnego ojca, bo my z Kiciunią uśmiechamy się cały boży dzień, a teraz robimy to z

sercem.

Niech więc wszystkie wasze żony, jeśli takowych potrzebujecie, będą bogate i ładne i

niech wszyscy wasi mężowie, jeśli ich sobie życzycie, będą młodzi i męscy, a wszystkie wasze

koty tak przebiegłe, przewidujące i przedsiębiorcze jak KOT W BUTACH.

 

Tytuł oryginału: Puss-in-Boots. Pierwodruk w antologii The Straw and the Gold pod red. E.

Tennant, Pierrot Books, 1979, następnie publikacja w zbiorze The Bloody Chamber, wyd. cyt. Pierwodruk

niniejszego przekładu w „Literaturze na Świecie” 1996, nr 4.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

PANI DOMU MIŁOŚCI

 

 

W końcu duchy stały się tak dokuczliwe, że chłopi opuścili wioskę, która przeszła na

wyłączną własność nieuchwytnych i mściwych mieszkańców, manifestujących swoją obecność

cieniami, które padają niemal niedostrzegalnie na wspak, zbyt wieloma cieniami, nawet w

południe, cieniami, które nie mają źródła w niczym widocznym; albo też odgłosem szlochu w

opuszczonej sypialni, gdzie pęknięte lustro, zwieszające się ze ściany, nie odbija żadnej

obecności; nieokreślonym niepokojem, jaki nawiedzi podróżnika na tyle nierozsądnego, żeby

przystanąć i napić się wody z fontanny na rynku, która nadal tryska wodą z kurka umieszczonego

w paszczy kamiennego lwa. Kot buszuje po ogrodzie zarośniętym chwastami; szczerzy zęby i

prycha, wypręża grzbiet, odskakuje od tego, co nieuchwytne, na czterech przez strach

usztywnionych łapach. Teraz wszyscy unikają wioski u stóp zamku, w którym piękna lunatyczka

w pojedynkę kontynuuje zbrodniczą tradycję przodków.

W staromodnej sukni ślubnej piękna królowa wampirów siedzi zupełnie sama w

ciemnym, wysokim domostwie, z portretów zaś spoglądają na nią oczy szalonych i okrutnych

antenatów, z których każdy jej zawdzięcza zgubne pośmiertne istnienie; odlicza karty tarota, bez

końca tworząc konstelację możliwości, jak gdyby przypadkowy układ kart na czerwonym pluszu

obrusa mógł przenieść ją z zimnego pokoju o zasłoniętych oknach w krainę wiecznego lata i

uleczyć beznadziejny smutek dziewczyny, która jest zarazem śmiercią i dziewicą.

W jej głosie pobrzmiewają odległe echa, niby pogłos w jaskini: oto jesteś w miejscu

unicestwienia, oto jesteś w miejscu unicestwienia. Ona sama jest jaskinią pełną ech, jest

systemem powtórzeń, obiegiem zamkniętym. „Czy ptak potrafi śpiewać tylko pieśń, którą zna,

czy też może wyuczyć się nowej pieśni?” Przeciągając długim, ostrym paznokciem po prętach

klatki, w której śpiewa jej ulubiony skowronek, wydobywa z nich jękliwy ton, jakby kto serce

wyrywał z piersi metalowej kobiety. Jej włosy spływają jak łzy.

Zamek w większej części znajduje się we władaniu nieziemskich mieszkańców, ale ona

ma apartament złożony z salonu i sypialni. Szczelne okiennice i ciężkie aksamitne story nie

dopuszczają ani promyka naturalnego światła. Wykłada swojego nieśmiertelnego tarota na

okrągłym stoliku o pojedynczej nodze, nakrytym czerwonym pluszowym obrusem; pokój zawsze

oświetla tylko lampa z głębokim kloszem, która stoi na gzymsie kominka, a ciemnoczerwona

wzorzysta tapeta pokryła się na skutek wpadającego przez dziurawy dach deszczu nieczytelnym,

niepokojącym deseniem przypadkowych plam, wymownych jak ślady pozostawione na

prześcieradle przez zmarłych kochanków. Zgnilizna i grzyb dokonały wszędzie dzieła

zniszczenia. Nie zapalony żyrandol jest tak gęsto pokryty kurzem, że pojedyncze kryształki nie

mają już żadnego kształtu, pracowite pająki rozsnuły baldachimy w rogach tego przeładowanego

ozdobami, niszczejącego pomieszczenia, złapały porcelanowe wazony na kominku w szarą sieć.

Ale pani całej tej ruiny nie dostrzega niczego.

Siedzi w fotelu wyściełanym aksamitem barwy wina, wyjedzonym przez mole, przy

niskim, okrągłym stoliku i rozkłada karty; skowronek niekiedy zaśpiewa, ale przeważnie

pozostaje kupką nastroszonych szarych piórek. Czasami hrabianka pobudzi go do krótkiej

improwizacji, brzdąkając na prętach klatki: lubi, jak on oznajmia, że nie może uciec.

Wstaje o zachodzie słońca, natychmiast idzie do stolika, na którym układa pasjansa,

dopóki nie zgłodnieje, dopóki nie zacznie skręcać się z głodu. Jest tak piękna, że to aż

nienaturalne, jej piękność to wybryk natury, kalectwo, ponieważ żaden z jej rysów nie wykazuje

owych wzruszających niedoskonałości, które godzą nas z niedoskonałościami kondycji ludzkiej.

Jej piękność jest przejawem wewnętrznej dysharmonii, braku duszy.

Białe ręce mrocznej piękności rozdają karty przeznaczenia. Paznokcie ma dłuższe niż

mandaryni starożytnych Chin, o cienkich, wyostrzonych końcach. Te paznokcie oraz zęby,

spiczaste i białe jak cukrowa wata na szpikulcu, są widomymi znakami przeznaczenia, którego za

pomocą arkanów1 pragnęłaby uniknąć; jej szpony i zęby ostrzyły się przez wieki na trupach, jest

ostatnim pączkiem na zatrutym drzewie wyrosłym z lędźwi Vlada Palownika2, który posilał się

zwłokami na majówkach w lasach Transylwanii.

Ściany sypialni obite są czarnym atłasem, wyhaftowanym perłowymi łezkami. W

czterech rogach pokoju stoją żałobne urny i misy, z których wydziela się senny, gryzący dym

kadzidła. W środku znajduje się ozdobny katafalk z hebanu, otoczony długimi świecami w

olbrzymich srebrnych świecznikach. W białym koronkowym peniuarze, nieco poplamionym

krwią, hrabianka co rano o świcie wspina się na katafalk i kładzie do otwartej trumny.

Pop z koczkiem przebił kołkiem jej niegodziwego ojca na karpackich rozstajach, zanim

jej wyrosły mleczne zęby. Kiedy go przebijali, nieszczęsny hrabia wykrzyknął: „Umarł

Nosferatu, niech żyje Nosferatu!” Teraz ona posiada wszystkie te lasy pełne strachów i

tajemnicze uroczyska w jego olbrzymim majątku armii cieniów, które pod postacią sów,

nietoperzy i lisów penetrują bory, sprawiają, że mleko się kisi, a masło nie ubija, zajeżdżają konie

w dzikim pościgu przez całą noc, aż rano pozostaje z nich tylko skóra i kości, doją krowy do

ostatniej kropli, a przede wszystkim dręczą dojrzewające dziewczęta omdleniami, zaburzeniami

krwi, chorobami wyobraźni.

Ale samej hrabiance obojętna jest własna przedziwna władza, jakby to wszystko jej się

śniło. W snach chciałaby być człowiekiem, ale nie wie, czy to możliwe. Tarot pokazuje zawsze

taki sam układ: La Papesse, La Mort, La Tour Abolie, mądrość, śmierć, rozkład3.

W bezksiężycowe noce strażniczka wypuszcza ją do ogrodu. Ów ogród, nadzwyczaj

przygnębiające miejsce, bardzo przypomina cmentarz, a wszystkie róże, posadzone przez zmarłą

matkę hrabianki, rozrosły się w olbrzymi kolczasty mur, który ją więzi w zamku przodków.

Kiedy otwierają się tylne drzwi, hrabianka wącha powietrze i wyje. Opada na czworaki. Gotująca

się do skoku, drżąca, wietrzy zapach ofiary. Rozkoszny chrzęst delikatnych kosteczek królików i

drobnych puszystych stworzeń, które ściga chyżo na czterech łapach; do domu przyczołga się

skowycząc, z policzkami umazanymi krwią. W sypialni nalewa wodę z dzbanka do miski,

obmywa twarz raptownymi, pedantycznymi kocimi ruchami.

Żarłoczne noce łowczyni w posępnym ogrodzie, przyczajenie i skok, stanowią

kontrapunkt dla udręki powszedniej somnambulicznej egzystencji, dla życia lub imitacji życia.

Oczy nocnej istoty powiększają się i świecą. Zredukowana do pazurów i zębów, uderza, pożera,

ale nic nie może jej wynagrodzić potworności tej sytuacji, nic. Szuka magicznej pociechy w talii

tarota, tasuje i rozkłada karty, czyta z nich, zbiera je z westchnieniem, znowu tasuje, wciąż

tworząc hipotezy na temat przyszłości, która jest nieodwracalna.

Opiekuje się nią stara niemowa, która dba o to, by jej pani nigdy nie oglądała słońca, żeby

cały dzień pozostawała w trumnie, żeby w pobliżu nie było lustra ani żadnej odbijającej

powierzchni - krótko mówiąc, wypełnia wszelkie obowiązki sługi wampirów. Wszystko, co

dotyczy tej pięknej i potwornej damy, jest takie, jak być powinno, królowa nocy, królowa grozy -

z jednym wyjątkiem: jej straszliwej niechęci do tej roli.

Niemniej, jeśli nierozsądny poszukiwacz przygód zatrzyma się na rynku opuszczonej

wioski, żeby odświeżyć się przy fontannie, stara baba w czarnej sukni i fartuchu natychmiast

wynurzy się z domu. Zaprosi cię uśmiechem i gestem, pójdziesz za nią. Hrabianka potrzebuje

świeżego mięsa. Kiedy była małą dziewczynką, przypominała lisa i najzupełniej wystarczały jej

młode króliczki, piszczące żałośnie, kiedy wbijała im zęby w kark z mdlącą lubieżnością,

nornice, myszy polne, które dygotały przez chwilę między jej palcami hafciarki. Ale teraz jest

kobietą, musi mieć mężczyzn. Jeśli zabawisz zbyt długo przy chichoczącej fontannie, zostaniesz

poprowadzony za rękę do hrabiowskiej spiżarni.

Cały dzień leży w trumnie w koronkowym negliżu poplamionym krwią. Kiedy słońce

chowa się za górami, ziewa, wstaje i wkłada swoją jedyną suknię, ślubną suknię matki, po czym

siada, wróży sobie z kart, aż zgłodnieje. Nienawidzi jedzenia, które spożywa, tak by chciała

zabrać króliki do domu, karmić je sałatą, pieścić i wymościć im kryjówkę w czerwono-czarnej

sekreterze z chińskiej laki, ale głód zawsze bierze górę. Zatapia zęby w karku, tam gdzie arteria

pulsuje strachem; sflaczałą skórę, z której wydobyła całe pożywienie, odrzuci z cichym

okrzykiem zarówno bólu, jak wstrętu. Podobnie rzecz się ma z młodymi pasterzami i Cyganami,

którzy z niewiedzy albo z głupoty przychodzą zmyć kurz z nóg pod wodą z fontanny:

guwernantka hrabianki przyprowadza ich do salonu, gdzie karty na stole zawsze pokazują

Ponurego Żniwiarza4. Hrabianka osobiście poda im kawę w mikroskopijnych, popękanych,

bezcennych filiżaneczkach oraz cukrowe ciasteczka. Gamoniowaci młodzieńcy siedzą z pełną

filiżanką w jednej drżącej ręce i herbatnikiem w drugiej, gapiąc się na hrabiankę w atłasach, która

nalewa kawę ze srebrnego czajniczka i szczebioce zapamiętale, by ich ośmielić na ich zgubę.

Jakiś żal w nieruchomym spojrzeniu wskazuje, że nie da się jej pocieszyć. Chciałaby dotykać ich

chudych, opalonych policzków i gładzić potargane włosy. Kiedy bierze ich za rękę i prowadzi do

swojej sypialni, nie są w stanie uwierzyć własnemu szczęściu.

Później guwernantka zgarnie szczątki w zgrabny stosik i zawinie w porzucone ubranie

właściciela. Następnie zagrzebie dyskretnie ten śmiertelny pakunek w ogrodzie. Krew na

policzkach hrabianki zmiesza się ze łzami, strażniczka oczyści jej paznokcie srebrną wykałaczką,

żeby usunąć resztki skóry i kości, jakie tam utkwiły.

Fiku-miku na patyku

Czuję zapach krwi Anglika5.

Pewnego upalnego, dojrzałego lata w dzieciństwie naszego obecnego stulecia młody

oficer armii brytyjskiej, blondyn, niebieskooki, dobrze umięśniony, bawiąc z wizytą u przyjaciół

w Wiedniu, zdecydował się spędzić resztę urlopu na zwiedzaniu mało znanych górskich okolic

Rumunii. Kiedy w przypływie donkiszoterii postanowił podróżować po zrytych koleinami

wiejskich drogach rowerem, uderzył go komizm sytuacji: „na dwóch kołach w krainie

wampirów”. Ze śmiechem więc rusza na swoją wyprawę.

Posiada szczególną cechę: dziewictwo, najbardziej i najmniej zagadkowy ze stanów - to

ignorancja, lecz zarazem moc in potentia, a również niewiedza, której nie należy mylić z

ignorancją. Młody oficer jest czymś więcej, niż sam wie - bije poza tym od niego specjalny blask

jego pokolenia, dla którego historia przygotowała już szczególny, wzorcowy los w okopach

Francji. Ta istota, wywodząca się z przemiany i czasu, ma oto zderzyć się z bezczasową gotycką

wiecznością wampirów, dla których wszystko jest takie, jakie zawsze było i będzie, którym karty

pokazują zawsze ten sam układ.

Choć tak młody, jest przecież rozsądny. Wybrał najbardziej racjonalny pod słońcem

sposób przemieszczania się podczas tej swojej wycieczki w Karpaty. Jazda na rowerze sama

przez się zabezpiecza od przesądnego strachu, ponieważ rower jest produktem czystego rozumu

w zastosowaniu do ruchu. Geometria w służbie człowieka! Dajcie mi dwa koła i linię prostą, a

pokażę wam, jak daleko potrafię je doprowadzić. Sam Wolter mógłby wynaleźć rower, gdyż

rower w znacznym stopniu przyczynia się do pomyślności człowieka, w żaden natomiast sposób

do jego zguby. Zbawienny dla zdrowia, nie wydziela spalin i dopuszcza jedynie szybkość nie

obrażającą dobrego smaku. Jak mógłby rower kiedykolwiek stać się narzędziem nieszczęścia?

Jeden jedyny pocałunek obudził Śpiącą Królewnę w Lesie.

Woskowe palce hrabianki, palce świętej z obrazu, odwracają kartę zwaną Les Amoreuxb.

Nigdy, nigdy przedtem... nigdy przedtem hrabianka nie wywróżyła sobie losu, który zawierałby

miłość. Wstrząsa się, drży, wielkie oczy zamykają się pod cieniutkimi, pożyłkowanymi,

nerwowo trzepoczącymi powiekami: tym razem - po raz pierwszy - śliczna wróżbitka rozdała

sobie karty miłości i śmierci.

Czy żywego, czy zmarłego

Na chleb zemlę kości jego7.

O liliowym wieczornym zmierzchu angielski m'sieu pnie się mozolnie pod górę do

wioski, którą wypatrzył z daleka; musi zsiąść i pchać rower, ścieżka jest zbyt stroma na jazdę.

Ma nadzieję znaleźć przyjazną gospodę, w której mógłby odpocząć przez noc, jest zgrzany,

głodny, spragniony, zmęczony, zakurzony... Na początek, cóż za rozczarowanie odkryć, że dachy

wszystkich chat się pozapadały, wysokie chwasty przebijają się przez stosy leżących na ziemi

dachówek, a okiennice zwisają smutnie z zawiasów - miejsce całkowicie opuszczone. Wybujała

roślinność szepce jakieś sprośne sekrety, tu, gdzie jeśli ktoś ma dość wyobraźni, mógłby niemal

zobaczyć wykrzywione twarze pojawiające się na chwilę pod zbutwiałymi okapami... ale smak

przygody, otucha, jaką napawają przejmująco jaskrawe malwy, nadal dzielnie kwitnące w

zapuszczonych ogrodach, piękno płonącego zachodu słońca, wszystkie te okoliczności wkrótce

pozwalają podróżnemu przezwyciężyć rozczarowanie, nawet uśmierzyć lekki niepokój, który

odczuwał. W dodatku fontanna, gdzie wiejskie kobiety prały niegdyś odzież, wciąż tryska jasną,

czystą wodą: szczęśliwy, obmył nogi i ręce, zbliżył usta do kurka, a następnie podstawił twarz

pod lodowaty strumień.

Kiedy, odświeżony, uniósł ociekającą głowę spod paszczy lwa, zobaczył, że na rynek

przyszła za nim bezszelestnie stara kobieta, która teraz uśmiechnęła się przymilnie, niemal

zachęcająco. Miała na sobie czarną suknię i biały fartuch, a u pasa gospodarskie klucze na kółku;

siwe włosy zwinięte były w schludny węzeł pod białym płóciennym czepkiem, jaki noszą starsze

kobiety z tych okolic. Dygnęła przed młodzieńcem i gestem nakazała mu iść za sobą. Kiedy się

zawahał, wskazała w górze wielkie zamczysko, którego fasada groźnie zawisła nad wioską,

następnie potarła żołądek, pokazała na swoje usta, znowu potarła żołądek, najwyraźniej

odgrywając zaproszenie na kolację. Raz jeszcze nań skinęła, po czym odwróciła się

zdecydowanie na pięcie, jak gdyby nie dopuszczając sprzeciwu.

Gdy tylko opuścili wioskę, potężna upojna fala ciężkiego zapachu czerwonych róż

wionęła mu w twarz, wywołując mroczący zmysły zawrót głowy; podmuch intensywnej,

zalatującej zgnilizną słodyczy był tak silny, że prawie go przewrócił. Zbyt wiele róż. Zbyt wiele

róż kwitło w gęstwinie po obu stronach ścieżki, gęstwinie najeżonej cierniami, a i same kwiaty

wydawały się niemal zbyt bujne: olbrzymie ilości aksamitnych płatków, wręcz nieprzyzwoitych

w swym nadmiarze, i poskręcane ciasno, stulone środki, obraźliwie sugestywne. Zamek wynurzył

się niechętnie z tej dżungli.

W miękkim i czarownym świetle zachodzącego słońca, złocistym świetle przepełnionym

nostalgią za mijającym dniem, posępna fasada budowli, na poły dworu, na poły warownej

zagrody, zrujnowanego orlego gniazda na turni, u której stóp przycupnęła towarzysząca mu

wioska, przypomniała podróżnemu dziecinne opowieści snute w zimowe wieczory, kiedy z

rodzeństwem tak się nawzajem straszyli historiami o duchach, rozgrywającymi się w takich

właśnie miejscach, że musieli brać świecę, by w drodze do łóżka oświetlić sobie przerażające

nagle schody. Skłonny był żałować, że przyjął nie wypowiedziane zaproszenie staruchy, ale

wiedział, że teraz, kiedy stoi przed nadgryzionymi zębem czasu dębowymi drzwiami, a ona

wyciąga olbrzymi żelazny klucz z pobrzękującego pęku u pasa, jest już za późno, by zawrócić, i

szorstko napomniał sam siebie, że nie jest dzieckiem, które boi się własnych fantazji.

Stara otworzyła drzwi, które rozwarły się z melodramatycznym skrzypieniem zawiasów,

po czym, wbrew protestom młodego człowieka, skrzętnie zajęła się jego rowerem. Poczuł

mimowolny skurcz serca, widząc, jak ów piękny dwukołowy symbol racjonalności oddala się w

ciemne zakamarki obejścia, niewątpliwie do jakiejś wilgotnej szopy, gdzie ani go nie naoliwią,

ani nie sprawdzą opon. Ale jak się powiedziało a, trzeba powiedzieć i b - w swojej młodości, sile

i blond urodzie, w niewidzialnym, nawet nie uświadamianym, magicznym pentagramie

dziewictwa, młodzieniec przestąpił próg zamku Nosferatu i nie zadrżał w powiewie zimnego

powietrza, którym, niby otwarty grób, zionęło pozbawione świateł, otchłanne wnętrze.

Starucha wprowadziła go do niewielkiej komnaty, gdzie stał czarny dębowy stół, nakryty

śnieżnym obrusem, a na obrusie starannie poukładano ciężką srebrną zastawę, nieco sczerniałą,

jak gdyby nachuchał na nią ktoś o nieświeżym oddechu, ale nakryto tylko dla jednej osoby.

Coraz dziwniej: zaproszono go do zamku na wieczerzę, teraz ma wieczerzać sam. Usiadł jednak

przy stole, jak mu kazała. Chociaż na dworze nie było jeszcze ciemno, story szczelnie zaciągnięto

i tylko skąpe światło sączące się z jedynej lampy naftowej ukazywało mu, w jak smętnym znalazł

się otoczeniu. Starucha krzątała się, wyjmując butelkę wina i kieliszek ze starej serwantki, której

dębowe drewno przeżarły korniki. Kiedy oszołomiony popijał wino, zniknęła, by wkrótce

powrócić z dymiącym talerzem miejscowego, na ostro przyprawionego gulaszu z pierożkami

oraz pajdą razowego czarnego chleba. Był głodny po całym dniu jazdy, zajadał z apetytem i

wyczyścił talerz skórką, mimo że ta prosta strawa nie była ucztą, jakiej się spodziewał w pańskim

domu, dziwił go też czujny błysk w oczach niemowy, która obserwowała go przy jedzeniu.

Pognała jednak po drugą porcję, ledwo skończył pierwszą, i w ogóle poza tym wydawała

się tak życzliwa i pomocna, że wiedział, iż może liczyć na nocleg w zamku, nie tylko na

wieczerzę, surowo więc zganił sam siebie za dziecinny brak entuzjazmu dla niesamowitej ciszy i

wilgotnego chłodu, jakie tu panowały.

Kiedy skończył drugi talerz, przyszła stara, gestem nakazała mu wstać od stołu i

ponownie udać się za nią. Odegrała czynność picia, wywnioskował więc, że proszą go do innego

pokoju na kawę z jakimś wysoko postawionym domownikiem, który nie życzył sobie jeść z nim

kolacji, niemniej chciał go poznać. Niewątpliwy zaszczyt, przez szacunek zatem dla opinii

gospodarza, poprawił krawat i strzepnął okruchy z tweedowej marynarki.

Zdumiało go zrujnowane wnętrze - pajęczyny, stoczone przez korniki belki u stropu,

sypiący się tynk, ale niemowa prowadziła go bez wahania po nie kończących się korytarzach,

kręconych schodach, przez galerie, gdzie z rodzinnych portretów, gdy przechodzili,

rozbłyskiwały na chwilę malowane oczy, oczy, które jak zauważył, należały bez wyjątku do

twarzy pozostawiających niezatarte wrażenie okrucieństwa. W końcu stanęła, a zza drzwi, przed

którymi się zatrzymali, doszedł go słaby, metaliczny brzęk, coś niby potrącenie struny

klawikordu. Następnie zaś, o cudzie, płynna kaskada pieśni skowronka, przynosząca mu z głębi -

gdybyż tylko wiedział - grobowca Julii całą świeżość poranka.

Starucha zastukała kłykciami w płyciny drzwi; najbardziej uwodzicielsko pieszczotliwy

głos, jaki kiedykolwiek słyszał w życiu, zawołał z silnym cudzoziemskim akcentem po

francusku, w adoptowanym języku rumuńskiej arystokracji: - Entrez!

Najpierw ujrzał jedynie kształt, kształt promieniujący delikatną świetlistością, jako że

chwytał i odbijał na swoich żółtawych powierzchniach tę odrobinę światła, jaka była w

mrocznym pokoju: kształt przemienił się - któż by to przypuścił - w krynolinę z białego atłasu,

przybranego tu i ówdzie koronką, suknię od kilkudziesięciu lat niemodną, która jednak niegdyś

musiała być suknią ślubną. Następnie zobaczył dziewczynę, która tę suknię miała na sobie,

dziewczynę tak kruchą jak szkielecik ćmy, tak chudą, tak wątłą, że wydawało mu się, jakby

suknia utrzymywała się w piwnicznym powietrzu sama przez się, bez lokatorki - obdarzone

własnym życiem baśniowe przebranie, w którym dziewczyna przebywała niby duch w machinie.

Jedyne światło w pokoju pochodziło z lampy palącej się niskim płomieniem pod ciężkim

zielonkawym kloszem na odległym gzymsie kominka; towarzysząca podróżnemu starucha

osłoniła dłonią swoją latarkę, jak gdyby chciała ustrzec panią przed zbyt nagłym widokiem

gościa albo ustrzec gościa przed zbyt nagłym widokiem pani.

Tak więc powoli, w miarę jak jego oczy przyzwyczajały się do półmroku, przekonywał

się, jak piękne i jak bardzo młode jest to wystrojone straszydło. Przyszło mu na myśl dziecko

przebierające się w suknie matki, dziecko, które może dlatego przebiera się w suknie zmarłej

matki, by choć na chwilę przywrócić ją do życia.

Hrabianka stała za niskim stolikiem, obok ładnej absurdalnej ptasiej klatki ze złotych

drucików, ręce wyciągnęła w oszołomieniu, niemal w geście ucieczki, sprawiała wrażenie

zaskoczonej ich wejściem, choć przecież sama poleciła im wejść. Ze swoją przeraźliwie białą

twarzą, piękną głową umarłej, otoczoną ciemnymi włosami ******ącymi tak prosto, jakby były

mokre, przypominała oblubienicę po katastrofie statku. Ogromne, ciemne oczy niemal złamały

mu serce swoim wyrazem opuszczenia i zabłąkania; jednocześnie niepokoiły go, niemal budziły

w nim wstręt jej niezwykle mięsiste usta o szerokich, pełnych, nabrzmiałych,

fioletowoszkarłatnych wargach, chorobliwie zmysłowe. Nawet - ale tę myśl odrzucił natychmiast

- usta ladacznicy. Cały czas przebiegało ją drżenie, śmiertelny chłód, malaryczne poruszenie

kości. Pomyślał, że musi mieć najwyżej szesnaście, siedemnaście lat, nie więcej, z tą

gorączkową, chorobliwą pięknością gruźliczki. Była kasztelanką całej tej ruiny.

Z zachowaniem najdalej posuniętych środków ostrożności starucha uniosła przyniesione

przez siebie światło, żeby pani mogła zobaczyć twarz gościa. Na ten widok hrabianka wydała

słaby, przypominający miauczenie okrzyk. Zatrzepotała bezradnie dłońmi w geście przerażenia,

jak gdyby chciała go odepchnąć, w wyniku czego potrąciła stolik i motyli rój jaskrawo

oślepiających kart sfrunął na podłogę. Jej usta ułożyły się w okrągłe, żałosne „o”, zachwiała się z

lekka i opadła na fotel, w którym leżała teraz, niezdolna się poruszyć. Zdumiewające przyjęcie.

Stara cmoknęła cicho i zaczęła szukać po stole, aż znalazła olbrzymią parę ciemnozielonych

okularów, jakich używają niewidomi żebracy, i umieściła je na nosie hrabianki.

Podróżny schylił się, żeby podnieść karty z dywanu, który, jak stwierdził ze zdziwieniem,

był częściowo przegniły, a częściowo pokryty najrozmaitszego rodzaju złośliwym grzybem.

Podniósł karty i przetasował je niedbale, nic bowiem dla niego nie znaczyły, chociaż wydawały

się dziwaczną rozrywką dla młodej dziewczyny. Cóż za przerażający obrazek pląsającego

kościotrupa! Zakrył go przyjemniejszym wizerunkiem pary młodych, uśmiechających się do

siebie kochanków, po czym włożył owe zabawki w rękę tak wiotką, że delikatna sieć kostek była

niemal widoczna pod przezroczystą skórą, rękę o paznokciach tak długich i spiczastych jak

plektrony.

Pod jego dotykiem hrabianka nabrała nieco życia i prawie się uśmiechnęła, unosząc

głowę.

- Kawa - oświadczyła - musisz się napić kawy.

Zgarnęła karty na kupkę, żeby starucha mogła postawić przed nią srebrny spirytusowy

czajnik, srebrny dzbanek do kawy, dzbanuszek do śmietanki, cukiernicę, filiżanki przygotowane

na srebrnej tacy - zaskakujące wspomnienie elegancji, choćby i nieco przygasłej, w tej ruinie,

której pani promieniowała nieziemską, jak gdyby własną przygaszoną podmorską poświatą.

Starucha znalazła dla niego krzesło i chichocząc bezgłośnie, wycofała się, pozostawiając

pokój jeszcze ciemniejszym.

Gdy młoda dama zajmowała się kawą, podróżny przyglądał się, z pewnym niesmakiem,

następnej serii portretów rodzinnych, które zdobiły poplamione i łuszczące się ściany komnaty;

każda z tych wściekłych twarzy o grubych wargach naznaczona była gorączkowym szaleństwem,

wielkie, obłąkane oczy, jednakowe u wszystkich, niepokojąco przypominały oczy nieszczęsnej

ofiary wsobnego chowu, cierpliwie filtrującej w tej chwili aromatyczny napar, mimo że w jej

wypadku rzadki wdzięk tak pięknie przekształcił owe rysy. Skowronek, skończywszy swój

refren, dawno już zamilkł, słychać było tylko brzęk srebra na porcelanie. Podała mu miniaturową

filiżaneczkę w różyczki.

- Witaj - odezwała się tym swoim głosem, w którym pobrzmiewały echa oceanu, głosem,

który zdawał się wydobywać skądś indziej, nie z jej białego nieruchomego gardła. - Witaj w

moim chateau. Rzadko przyjmuję gości, a to nieszczęśliwie się składa, ponieważ nic mnie tak nie

ożywia, jak obecność nieznajomego... To miejsce jest takie samotne, teraz gdy wioska

opustoszała, a moja jedyna towarzyszka niestety nie mówi. Często tak długo milczę, iż wydaje mi

się, że ja również wkrótce zapomnę mówić i nikt się tu już nigdy nie odezwie.

Podsunęła mu talerz z cukrowymi ciasteczkami, jej paznokcie wygrywały kuranty na

starej porcelanie z Limoges. Głos wydobywający się z tych warg, czerwonych jak nabrzmiałe

róże w ogrodzie, warg, które się nie poruszają, jest dziwnie bezcielesny - ona przypomina lalkę,

pomyślał, kukłę brzuchomówcy, czy raczej dużą, pomysłowo zrobioną zabawkę mechaniczną, bo

wydawało się, że napędza ją jakaś powolna energia, nad którą ona sama nie ma żadnej władzy,

jak gdyby nakręcono ją lata temu, kiedy się urodziła, a teraz mechanizm wyczerpywał się

nieubłaganie, pozbawiając ją życia. Myśl, że ona może być automatem, zrobionym z białego

aksamitu i czarnego futra, który sam z siebie nie potrafi się poruszać, nie chciała go opuścić,

przeciwnie, głęboko zapadła mu w serce. Karnawałowy wygląd białej sukni podkreślał

nierealność dziewczyny, przypominającej smutną Kolombinę, która zabłądziła w lesie dawno

temu i nie dotarła na jarmark.

- No i światło. Muszę przeprosić za brak światła... dziedziczna choroba oczu...

W okularach ślepca odbijała się podwójnie jego własna przystojna twarz; gdyby stanął

przed nagim obliczem hrabianki, oślepiłby ją jak słońce, na które nie wolno jej spoglądać, bo od

razu by sczezła - biedny nocny ptak, biedny mały drapieżny ptaszek.

Vous serez ma proie.

Ma pan taką piękną szyję, m'sieu, przypomina kolumnę z marmuru. Gdy wszedłeś w

drzwi, wnosząc z sobą całe złociste światło letniego dnia, o którym ja nie wiem nic, nic zgoła,

karta zwana Les Amoreux właśnie się wyłoniła z chaosu wizerunków tłoczących się przede mną.

Wydawało mi się, że zstąpiłeś z karty w moją ciemność, i przez chwilę myślałam, że może

potrafisz ją rozświetlić.

Nie chcę uczynić ci krzywdy. W mojej godowej szacie zaczekam na ciebie w

ciemnościach.

Nadchodzi oblubieniec, wejdzie do komnaty, którą mu przygotowano.

Skazana jestem na samotność i ciemność, nie chcę uczynić ci krzywdy.

Będę bardzo delikatna.

(Czy miłość może wyzwolić mnie od moich cieni? Czy ptak potrafi śpiewać tylko pieśń,

którą zna, czy też może wyuczyć się nowej pieśni?)

Widzisz, jestem gotowa na twoje przyjęcie, zawsze byłam gotowa na twoje przyjęcie,

czekałam na ciebie w ślubnej sukni, dlaczego tak długo zwlekałeś... bardzo szybko będzie po

wszystkim.

Nie poczujesz bólu, kochany.

Ona sama jest nawiedzonym domem. Nie należy do siebie, jej przodkowie przychodzą

czasem i wyglądają oknami jej oczu, i to jest przerażające. Odznacza się tajemną samotnością

stanów pośrednich, zawieszona nad ziemią niczyją między życiem i śmiercią, snem i

przebudzeniem, za żywopłotem kolczastych kwiatów, krwiożerczy pączek róży rodu Nosferatu.

Okrutni przodkowie na ścianach skazują ją na wieczne powtarzanie własnych namiętności.

(Ale jeden pocałunek, jeden jedyny, obudził Śpiącą Królewnę w Lesie).

Nerwowo, by ukryć wewnętrzne głosy, hrabianka prowadzi błahą paplaninę po francusku,

usiłując zachować pozory, podczas gdy jej przodkowie uśmiechają się obleśnie i wykrzywiają ze

ścian; choćby z całych sił próbowała wyobrazić sobie jakiś inny - zna tylko jeden rodzaj

spełnienia.

Znowu zdumiały go ptasie, drapieżne szpony, stanowiące zakończenie jej wspaniałych

dłoni; poczucie niesamowitości, które narastało w nim, odkąd włożył głowę pod strumień wody

w wiosce, odkąd wkroczył w ciemne podwoje fatalnego zamku, teraz ogarnęło go w pełni.

Gdyby był kotem, uciekłby od jej rąk jednym skokiem do tyłu na czterech sztywnych z

przerażenia łapach, ale nie jest kotem, jest bohaterem.

Zasadniczy brak wiary w to, co rozgrywa się przed jego oczami, pozwala mu zachować

spokój, nawet w buduarze samej hrabianki Nosferatu; być może powiedziałby, że istnieją rzeczy,

których, nawet jeśli są prawdziwe, nie powinniśmy uważać za możliwe. Mógłby powiedzieć: to

szaleństwo wierzyć własnym oczom. Nie chodzi o to, żeby nie wierzył w nią - widzi ją, ona jest

rzeczywista. Gdyby zdjęła ciemne okulary, z oczu jej wypełzłyby wszystkie widziadła, jakie

zamieszkują tę krainę nawiedzaną przez wampiry, ale ponieważ on sam bezpieczny jest wobec

cieni dzięki swemu dziewictwu (nie wie jeszcze, czego miałby się obawiać) i dzięki swemu

bohaterstwu, które upodabnia go do słońca - widzi przed sobą przede wszystkim ofiarę szeregu

małżeństw w obrębie rodziny, przewrażliwioną dziewczynkę bez ojca i matki, zbyt długo

trzymaną w ciemności, bladą jak roślina, która nigdy nie widuje słońca, półślepą z powodu

jakiejś dziedzicznej wady wzroku. I chociaż odczuwa niepokój, nie potrafi odczuwać

przerażenia, jest więc jak ten chłopiec z bajki, który nie wiedział, co to strach, i żadne zjawy,

upiory, bestie, sam Diabeł ze swoim orszakiem nie byli w stanie go przerazić8.

To brakowi wyobraźni zawdzięcza bohater swoje bohaterstwo.

Pozna strach w okopach. Ale dziewczyna nie zdoła napełnić go lękiem.

Jest już ciemno. Nietoperze tłuką się z piskiem za szczelnie zamkniętymi okiennicami.

Kawa wypita, cukrowe ciasteczka zjedzone. Jej paplanina słabnie i cichnie, wreszcie ustaje,

hrabianka wykręca palce, skubie koronkę u sukni, kręci się nerwowo na krześle. Pohukują sowy,

jej tabor skrzeczy i mamrocze wokół nas. Oto jesteś w miejscu unicestwienia, oto jesteś w

miejscu unicestwienia. Ona odwraca głowę od błękitnych promieni jego oczu, nie zna innego

spełnienia poza tym jednym, które jest mu w stanie ofiarować. Od trzech dni nie jadła. To pora

wieczerzy. Pora pójść do łóżka.

Suivez-moi.

Je vous attendais.

Vous serez ma proie.

Kruk kracze na przeklętym dachu. „Pora wieczerzy, pora wieczerzy” - skandują portrety

na ścianach. Potworny głód skręca jej wnętrzności. Czekała na niego całe życie, nie wiedząc o

tym.

Przystojny cyklista, nie wierząc własnemu szczęściu, podąży za nią do sypialni. Świece

wokół jej ofiarnego ołtarza palą się niskim, jasnym płomieniem, światło migocze w srebrnych

łzach wszytych w tapetę. Zapewni go głosem, który jest czystą pokusą: „Niech tylko opadną ze

mnie szaty, a ujrzysz korowód dziwów”.

Ona nie ma ust, które można by całować, nie ma rąk, które potrafiłyby pieścić, tylko kły i

pazury drapieżnej bestii. Dotknąć jej ciała, połyskującego jak minerał w zimnym blasku świecy,

to sprowokować jej uścisk; posłuchaj jej niskiego, słodkiego głosu, zanuci ci kołysankę domu

Nosferatu.

Uściski, pocałunki: twoja złota głowa, głowa lwa, chociaż nigdy nie widziałam lwa,

słońca, choć wizerunek słońca widziałam tylko na karcie tarota, twoja złota głowa kochanka, o

którym śniłam, że mnie pewnego dnia wyzwoli, ta głowa opadnie do tyłu, z oczyma

wywróconymi w spazmie, który błędnie weźmiesz za spazm miłości, nie śmierci. Oblubieniec

wykrwawia się w mojej perwersyjnej małżeńskiej łożnicy. Nagi i martwy, biedny cyklista,

zapłacił cenę za noc z hrabianką, a są tacy, którzy uważają, że to cena zbyt wysoka, chociaż inni

uważają, że nie.

Jutro strażniczka zakopie jego kości pod różami. Pokarm, którym żywią się róże

hrabianki, daje im soczystą barwę, omdlewający zapach, który lubieżnie tchnie zakazanymi

rozkoszami.

Suivez-moi.

- Suivez-moi!

Przystojny cyklista, pełen obaw co do zdrowia swojej gospodyni, tak fizycznego, jak

umysłowego, ostrożnie podąża za nią do drugiej komnaty, spełniając histeryczny rozkaz;

chciałby wziąć ją w ramiona i obronić przed antenatami, lubieżnie spoglądającymi ze ścian.

Cóż za makabryczna sypialnia!

Jego pułkownik, stary rozpustnik o zużytych apetytach, dał mu kiedyś wizytówkę

pewnego domu publicznego w Paryżu, gdzie, jak go zapewniał ów satyr, za dziesięć ludwików

można sobie zafundować taką właśnie żałobną sypialnię z nagą dziewczyną w trumnie: za

kulisami domowy pianista wygrywa Dies Irae na fisharmonii, podczas gdy klient doświadcza

nekrofilskiej przyjemności z rzekomym trupem wśród pełni zapachów z zakładu balsamowania

zwłok. Dobrodusznie odrzucił zaproszenie starego do takiej inicjacji; byłoby zbrodnią, gdyby

teraz wykorzystał obłąkaną dziewczynę z rozpalonymi gorączką rękami, złożonymi ze skóry,

kości i szponów, oraz oczyma, które swoim przerażeniem, smutkiem, swoją straszliwą,

unicestwioną czułością przeczą wszelkiej erotycznej obietnicy jej ciała. - Taka delikatna, a

zarazem przeklęta. Nieodwołalnie przeklęta.

Jednak chce wierzyć, że ona nie wie, co robi.

Ona się trzęsie, jak gdyby jej członki nie były dostatecznie mocno z sobą połączone, jak

gdyby mogła rozlecieć się na kawałki. Unosi ręce, żeby rozpiąć kołnierzyk u sukni, oczy jej

wzbierają łzami, łzy wypływają zza oprawki ciemnych okularów. Nie może zdjąć matczynej

sukni, jeżeli nie zdejmie ciemnych okularów, zakłóciła rytuał, przestał być niewzruszony.

Wewnętrzny mechanizm zawodzi ją w chwili, kiedy potrzebuje go najbardziej. Przy

zdejmowaniu okulary wyślizgują jej się z palców i rozbijają na kawałki na podłodze. W jej

dramacie nie ma miejsca na improwizację, niespodziewany ziemski dźwięk tłuczonego szkła

całkowicie niweczy zły urok. Dziewczyna wpatruje się w okruchy niewidzącymi oczami, a

usiłując obetrzeć łzy, rozmazuje je piąstką po całej twarzy. Co ma teraz zrobić?

Kiedy się schyla, żeby pozbierać kawałki szkła, ostra szklana drzazga wbija się głęboko w

poduszeczkę kciuka, hrabianka wydaje okrzyk, przejmujący, prawdziwy. Klęka wśród

potłuczonego szkła i patrzy, jak z jasnego paciorka krwi tworzy się kropla. Nigdy przedtem nie

widziała swojej własnej krwi, t e j nigdy. Ów widok wzbudza w niej pełną grozy fascynację.

Do ohydnej, śmiertelnej komnaty przystojny cyklista przynosi niewinne środki zaradcze

rodem z pokoju dziecinnego; sam przez się, przez swoją obecność, spełnia rolę egzorcyzmu.

Łagodnie ujmuje jej rękę, własną chusteczką stara się zatamować krew, ale krew nadal płynie.

Przykłada więc usta do ranki. Scałuje skaleczenie, jak zrobiłaby to jej matka, gdyby żyła.

Wszystkie srebrne łzy odpadają od ściany, podzwaniając z lekka. Malowani przodkowie

odwracają oczy i zgrzytają kłami.

Jak ona zniesie ból stawania się człowiekiem?

Kres wygnania jest kresem istnienia.

Obudził go śpiew skowronka. Okiennice odemknięto, story porozsuwano, nawet od

dawna zabite okna potwornej sypialni otwarto, a światło i powietrze strumieniem napływały do

środka. Teraz widać było, jakie to wszystko tandetne, jak wyświechtany i pośledniego gatunku

jest atłas, katafalk nie był wcale z hebanu, ale z pomalowanego na czarno papieru, rozpiętego na

drewnianych podpórkach, jak w teatrze. Wiatr przywiał do pokoju garść różanych płatków z

ogrodu i pachnące szkarłatne szczątki wirowały po posadzce. Świece się wypaliły. Musiała

wypuścić z klatki swojego ukochanego skowronka, ponieważ przysiadł na brzegu tej głupiej

trumny, by zanucić ekstatyczną pieśń poranną. Cyklista czuł sztywność i ból w kościach:

położywszy dziewczynę do łóżka, spał na podłodze, za poduszkę mając własną zwiniętą kurtkę.

Teraz jednak po dziewczynie nie było ani śladu, tylko na pogniecionej kapie z czarnego

atłasu leżał rzucony niedbale koronkowy negliż, lekko splamiony krwią, na podobieństwo śladów

krwi miesięcznej, oraz róża pochodząca niewątpliwie z płomiennych krzewów, które zaglądały w

okno. Powietrze ciężkie od woni kadzidła i róż przyprawiło go o kaszel. Hrabianka musiała wstać

wcześnie, żeby nacieszyć się słońcem, wyślizgnęła się na dwór, żeby zerwać mu różę. Wstał,

przywabił skowronka, który usiadł mu na nadgarstku, i podszedł z nim do okna. Z początku

skowronek objawiał wobec nieba niechęć stworzenia długo przebywającego w klatce, ale

podrzucony w górę, w strumienie powietrza, rozpostarł skrzydełka i pofrunął w czystą błękitną

kopułę. Podróżny śledził jego lot z radością w sercu.

Następnie udał się do buduaru, z głową pełną planów. Zawieziemy ją do kliniki w

Zurychu, tam wyleczą ją z nerwowej histerii. Potem okulista, ze względu na jej światłowstręt, i

dentysta, żeby wyrównał jej zęby. Każda wykwalifikowana manikiurzystka poradzi sobie z jej

szponami. Zrobimy z niej śliczną dziewczynę, którą przecież jest - już ja ją wyleczę z tych

wszystkich nocnych koszmarów.

Ciężkie story rozsunięto, żeby wpuścić jaskrawe strzały wczesnorannego światła, w

samotni buduaru ona, w białej sukni, siedzi przy okrągłym stoliku, przed sobą mając rozłożone

karty. Zapadła w sen nad kartami przeznaczenia, które są tak wytarte, tak poplamione, tak zużyte

przez ciągłe tasowanie, że na żadnej nie da się już zobaczyć obrazka.

Ona nie śpi.

Umarła wygląda na o wiele starszą, mniej piękną, a zatem po raz pierwszy w pełni ludzką

istotę.

Zniknę w świetle poranka, byłam tylko wytworem ciemności.

Ciemną, kolczastą różę, którą wyrwałam sobie spomiędzy ud, zostawię ci na pamiątkę,

jak kwiat położony na grobie. Na grobie.

Moja strażniczka zajmie się wszystkim.

Nosferatu zawsze dopilnuje własnego pogrzebu, nie złożą jej do grobu bez eskorty. Teraz

zmaterializowała się szlochająca starucha i szorstkim gestem nakazała mu opuścić dom.

Przeprowadziwszy poszukiwania w śmierdzących szopach, odkrył swój rower i rezygnując z

dalszych wakacji, ruszył wprost do Bukaresztu, gdzie na poste restante zastał telegram

wzywający go do natychmiastowego powrotu do pułku. Dużo później, kiedy w swojej kwaterze

przebierał się w mundur, zobaczył, że wciąż ma różę hrabianki; musiał włożyć ją do kieszonki na

piersi w kurtce, po tym jak odnalazł jej ciało. Dziwna rzecz, choć wiózł różę taki szmat drogi z

Rumunii, sprawiała wrażenie nie całkiem zwiędniętej i pod wpływem impulsu, ponieważ

dziewczyna była tak piękna, a jej śmierć tak niespodziewana i smutna, postanowił przywrócić

kwiat do życia. Napełnił szklankę do zębów wodą z karafki na swojej szafce i wetknął w nią

różę, tak że oklapła główka pływała po powierzchni.

Kiedy wieczorem powrócił z messy, mocna woń róży hrabiego Nosferatu kamiennym

korytarzem przypłynęła mu na powitanie, a jego spartańską kwaterę przepełniał odurzający

zapach płomiennego, aksamitnego, monstrualnego kwiatu, którego płatki odzyskały cały swój

poprzedni blask i prężność, swój perwersyjny, wspaniały, zgubny przepych.

Następnego dnia jego pułk wypłynął do Francji.

 

Tytuł oryginału: The Lady of the House of Love. Pierwodruk w „The Iowa Review”

(Summer/Autumn 1975), następnie publikacja w zbiorze The Bloody Chamber, wyd. cyt.

1 Karty w tarocie dzielą się na dwa zbiory: wielkie arkana (22 karty) i małe arkana (56 kart).

2 Vlad IV, hospodar wołoski, który w drugiej połowie XV w. rządził Wołoszczyzną, Transylwanią

i Mołdawią. Słynął z okrucieństwa; jego ulubioną karą było wbijanie na pal. Przeszedł do legendy jako

wampir Dracula. Bohater słynnej powieści Brama Stokera, Dracula, do której Angela Carter nawiązuje.

3. Wielkie arkana V, XIII i XV; w polskim nazewnictwie Papież, Śmierć, Wieża.

4 Karta Śmierci w tarocie przedstawia żniwiarza kościotrupa ścinającego kosą na polu ludzkie

kończyny.

5 Cytat z popularnej w Anglii rymowanej opowiastki dziecięcej Jack the Giant Killer.

6 Wielki arkan VI Kochankowie.

7 Zob. przyp. 5.

8 Baśń braci Grimm, do której Carter nawiązuje, w polskim przekładzie E. Bielickiej nosi tytuł

Bajka o jednym takim, co wyruszył w świat, żeby strach poznać.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

CZARNA WENUS

 

 

Smutne, tak bardzo smutne te wieczory dymnoróżowe, dymnolila, tak smutne, że serce

się ściska. Słońce opuszcza niebo w skłębionych warstwach barwnych chmur, udręka nawiedza

miasto, poczucie najbardziej gorzkiego żalu, nostalgia za rzeczami, którychśmy nigdy nie

widzieli, udręka końca roku, czas bezsilnej tęsknoty, pora nie znająca pocieszenia. W Ameryce

zwą ją „opadem”, co kojarzyć się może z upadkiem człowieka, jak gdyby fatalny dramat

pierwszej kradzieży owocu musiał powtarzać się wciąż od nowa, z cykliczną regularnością, co

roku o tym samym czasie, kiedy uczniaki ruszają ogołacać sady i przywołują w najbardziej

powszednim obrazie każde dziecko, wszystkie dzieci, które mając do wyboru cnotę i wiedzę,

zawsze wybiorą wiedzę, zawsze muszą się sparzyć. Choć nie rozumie znaczenia słowa „żal”,

kobieta wzdycha bez powodu.

Miękkie opary mgły wdzierają się w zaułki, unoszą znad powolnej rzeki jak ostatnie

oddechy umierającego, sączą przez szczeliny w okiennych framugach, tak że kontury wysokiego,

pustego mieszkania lamią się i zamazują. W owe wieczory wszystko się widzi tak, jakby oczy

miały napełnić się łzami.

Kobieta wzdycha.

Owoc flaszowca, zachodnioindyjskie jabłko jej cuchnącego raju, ugryzła ta opuszczona

Ewa i od razu znalazła się tutaj, jak we śnie - a jednak wciąż jest tabula rasa. Nigdy nie

doświadczyła doświadczenia jako doświadczenia, życie nic nie dodało do sumy jej wiedzy, raczej

odjęło. Kto nic nie ma, będzie mu odebrane, powiada Pismo Święte.

Tak naprawdę, to myślę, że nigdy nie zawracała sobie głowy żadnym jabłkiem. Przecież

nie mogła mieć pojęcia, czemu służy wiedza. Nie była ani w stanie niewinności, ani w stanie

łaski. Powiem wam, do czego można porównać Jeanne.

Można ją porównać do fortepianu w kraju, gdzie wszyscy mają obcięte dłonie.

W tych smutnych dłoniach, w ten czas melancholii, gdy pokój pogrąża się w mroku, on

zamiast zapalić lampę, przygotować trunki, zadbać o przytulny nastrój, baje bez ładu i składu:

„Dziecino, dziecino, pozwól mi zabrać cię z powrotem tam, gdzie należysz, z powrotem na twoją

uroczą, leniwą wyspę, gdzie tęczowa papuga kołysze się na szklistym drzewie, a ty będziesz

mogła zgniatać trzcinę cukrową mocnymi, białymi zębami, jak wtedy, gdy byłaś mała, dziecinko.

Kiedy się tam znajdziemy, wśród rozśpiewanych palm, pod purpurowym kwieciem, będę cię

pieścił do zatraty. Wrócimy, by zamieszkać razem w domu krytym strzechą, z werandą

zarośniętą kwitnącym dzikim winem; dziewczynka w krótkiej sukience, z mysim ogonkiem

związanym żółtą wstążką, będzie nas wachlowała olbrzymim wachlarzem z piór, poruszając

parne powietrze, a my będziemy kołysać się w hamaku, tam i z powrotem... statek, statek

oczekuje w porcie, dziecino. Moja małpeczko, mój kotku, mój skarbie... pomyśl, jak cudownie

będzie tam żyć”.

Ale w owych dniach, skurczona z zimna, nadąsana, nie jest żadnym skarbem ani kotkiem,

przypomina raczej starą wronę ze zrudziałymi piórami; przycupnięta, jak kupka nieszczęścia,

przy palenisku, grzebie w nim wściekłymi ruchami. Kaszle i narzeka, zawsze jej zimno, zawsze

wieje w kark albo po nogach.

Jechać, dokąd? Nie tam! Oślepiająco żółty piach, jaskrawoniebieskie niebo, krzyczące nie

zmieszane kolory, wyciśnięte wprost z tuby, perspektywa prymitywna, jak na dziecinnych

rysunkach, oczy bolą od patrzenia. Upstrzone przez muchy miasta. Do jedzenia tylko zielone

banany i mączaste bulwy, żuć możesz wyłącznie kawałek łykowatego koziego mięsa. Teatralnie

wzrusza ramionami, czym spędza z kolan obrażonego kota. Nienawidzi zresztą tego kota. Ile razy

na niego spojrzy, ma ochotę go udusić. Napiłaby się. Może być rum. Zwija w rurkę wrzucony do

kosza rękopis, by go użyć jako fidybusa do przypalenia krótkiego, śmierdzącego czarnego

cygara.

Noc nadchodzi na futrzanych łapach, cudowne chmury przepływają za oknem, widmowe

chmury nocnego nieba, w tajemniczy sposób widoczne, mimo że nie ma światła. Kaprys pana

domu nie pozostawił okien w spokoju: wszystkie szyby z wyjątkiem górnych zastąpiono

mrożonym szkłem, tak że mieszkańcy mają nie zakłócony widok nieba, jakby przebywali w

gondoli balonu, podobnego temu, w którym jego przyjaciel Nadar dokonywał triumfalnych

wzlotów.

Za podmuchem wiatru, od jakiego choćby teraz grzechocą nad nami dachówki, ów piękny

apartament z perskimi kilimami, orzechowym stołem, na którym Borgiowie podawali trucizny,

rzeźbionymi fotelami o bulwiastych nogach, z których uśmiechają się i straszą twarze

cinquecenta, z wykładziną fałszywych tintorettów na ścianie (jest niezmordowanym

kolekcjonerem, choć na razie zbyt młodym, by posiadać szósty zmysł, ostrzegający przed

oszustwem) - pod wpływem tajemniczych prądów z niebios owa dobrze wyposażona kabina

odcumuje z ulicy, uniesie się w górę, odpłynie, poszybuje przez ciemną kopułę nocy, zaplątując

w swe liny martwo urodzony półksiężyc, trącając po drodze gwiazdę, i wysadzi nas...

- Nie! - protestuje ona. - Nie w tym cholernym papuzim lesie. Nie każ mi wracać

szlakiem niewolników do Indii Zachodnich, na litość boską. I wypuść tego cholernego kota,

zanim się zesra na twój bezcenny bucharski dywan!

To ich łączy, iż żadne nie posiada ziemi rodzinnej, choć on lubi udawać, że ona ma

baśniowy dom w samym sercu błękitnego oceanu, narzuca jej dom, bez względu na to, czy ona

go ma, czy nie, nie może uwierzyć, że jest równie wydziedziczona jak on... Jednak rozumieją się

tylko wtedy, kiedy obmyślają ucieczkę, oboje czekają, by powiał wiatr, który ich przeniesie do

cudownego gdzie indziej, daleko, bardzo daleko, do krainy słodkiego nieróbstwa i rozkoszy.

Tymczasem, rozgrzawszy się jednym i drugim kieliszkiem, ona przestaje kaszleć, zgadza

się rozpuścić włosy i pozwala mu bawić się nimi tak, jak on lubi. A jeśli jej wrodzona indolencja

nie weźmie góry - potrafi wylegiwać się w jakimś roślinnym odrętwieniu całymi godzinami,

całymi dniami w ciemnym pokoju przed dymiącym kominkiem - to jednak czasem ciśnie

niedopałek cygara w ogień, da się namówić na zrzucenie sukien i zatańczy dla Papy, który, co

przyparta do muru niechętnie przyznaje, jest dobrym Papą, kupuje jej ładne rzeczy, wydzieli

czasem porcję haszyszu, i dzięki któremu nie musi zarabiać na ulicy.

Październikowe noce kruchych sierpów księżyca, kiedy ziemia ukrywa błyszczącego

wspólnika morderców w swym cieniu, tak że wszystko staje się jeszcze bardziej tajemnicze - w

taką noc można powiedzieć, że księżyc jest czarny.

Taniec, który specjalnie dla niej ułożył, który tak bardzo chciał, żeby zatańczyła, składa

się z serii zmysłowych póz następujących jedna po drugiej; prywatny pokaz w lupanarze, ale w

dobrym guście. Wolał, by kołysała się w takt, nie zaś podskakiwała, wyrzucając nogi. Lubił,

kiedy do tańca wkładała wszystkie swoje bransolety i korale, stroiła się więc w brzęczącą

biżuterię, prezent od niego, stras, nic, co by mogła sprzedać, bo dawno by już sprzedała. Nuciła

przy tym kreolską melodię, podobały jej się najbardziej rubaszne piosenki, o tym, co żona szewca

zrobiła podczas Mardi Gras, albo o rozmiarach legendarnego przyrządu pewnego rybaka, ale

Papa nie zwracał najmniejszej uwagi, co śpiewa jego syrena, tylko wpatrywał się bystrymi,

błyszczącymi, ciemnymi oczyma w jej mieniącą się od klejnotów skórę, autentycznie, frajer

jeden, wniebowzięty.

- Frajer - mruknęła niemal tkliwie, on jednak nie usłyszał.

W blasku ognia rzucała długi cień. Była kobietą gigantycznego wzrostu, w typie tych

pięknych olbrzymek, które sto lat później zachwycały na scenie „Crazy Horse” czy „Casino de

Paris”, w obszytych cekinami cache-sexe i fałszywych brylantach, bosko wysokie, barwy i

faktury zamszu. Josephine Baker! Ale temperament, wylewność nie były nigdy cechami Jeanne.

Ospała niechęć do wszystkiego, czego nie da się zjeść, wypić czy wypalić, to znaczy unicestwić,

oto jej rys uderzający.

W posępno-sardonicznym nastroju wykonywała zmysłowy taniec Papy, obserwując

zarazem ze znudzeniem i fascynacją wyszukane refleksy licznych szklanych naszyjników, które

jej ofiarował, pląsające po suficie. Mogłoby się wydawać, że jest źródłem światła, ale to było

złudzenie, świeciła jedynie dlatego, że dogasający ogień rozświetlał jego podarunki. Chociaż

jego względom zawdzięczała swój blask, to jego cień czynił ją jeszcze czarniejszą, jego cień

potrafił całkowicie pogrążyć ją w mroku. Trudno zgadnąć, czy miała kiedyś dobre serce, czy nie;

wychowała się w Szkole Twardych Ciosów, a dostateczna liczba twardych ciosów potrafi zabić

serce u każdego.

Jeanne nie miała skłonności do introspekcji, czasem jednak, gdy wirowała po ciemnym,

pławnym pokoju, który szarpał się na cumujących linach, marząc, by poszybować na

poszukiwanie ukochanej przez poetów Cytery, zastanawiała się, jaka jest różnica między

tańczeniem nago przed jednym mężczyzną, który płaci, a tańczeniem nago przed grupą

mężczyzn, którzy płacą. Miała wrażenie, że do tej różnicy sprowadza się moralność.

Profesorowie w Szkole Twardych Ciosów, to znaczy inne chórzystki z kabaretu, gdzie w

szesnastej wiośnie chrypiała niemelodyjnie te same kreolskie przyśpiewki, które nuciła i teraz,

mówili jej, że to różnica zasadnicza, niebo a ziemia; zatem w wieku lat szesnastu jej największą

ambicją było zostać utrzymanką, czyli - nie znaleźć się na ulicy. Prostytucja była kwestią liczby,

braniem pieniędzy od więcej niż jednego naraz. To było złe. Nie była złą dziewczyną. Kiedy

sypiała z kimś innym poza Papą, nigdy nie pozwalała mu płacić. Była to sprawa honoru. Na tym

polegała wierność. (W tych etycznych dociekaniach drzemało ziarnko ironii, choć jej kochanek

uważał, że puszcza się, bo lubi się puszczać).

Teraz jednak, po kilku obłąkańczych sezonach przepędzonych z nim w chmurach,

zadawała sobie niekiedy pytanie, czy aby na pewno dobrze rozegrała swoje karty. Jeśli tak czy

owak musi tańczyć nago, żeby zarobić na utrzymanie, czemu nie tańczyć nago w zamian za

twardą gotówkę do ręki i nie zarobić dosyć, by utrzymać się samej? No nie, no nie?

Jednak już na myśl o organizowaniu sobie nowej kariery zaczynała ziewać. Ciągać się od

jednej burdelmamy do drugiej, po music-hallach i tym podobne, co za fatyga. A ile żądać? Miała

zaledwie blade pojęcie o swojej wartości użytkowej.

Tańczyła nago. Dźwięczały sznury paciorków i kolczyki. Jak zawsze, kiedy wreszcie

ruszyła tyłek i zaczęła tańczyć, sprawiało jej to pewną przyjemność. Odczuwała niemal

serdeczność wobec mężczyzny, miała szczęście, że był młody i przystojny. Miała pecha, że jego

finanse znajdowały się w opłakanym stanie, że opium, że pisanina, że... ale tego „że” nie

dopuszczała do siebie.

Z determinacją myśląc o swoim szczęściu, wyciągnęła ręce do kochanka, błysnęła zębami

- trzonowce może już i upodobniły się do czarnych kikutów, ale spiczaste kły bielały niczym u

wampira - i zaprosiła go, by przyłączył się do tańca. Ale on nigdy tego nie czynił, nigdy. Bał się,

że poplami koszulę albo rozedrze kołnierzyk, czy co, chociaż po opium klaskał w rytm. Lubiła,

jak to robił. Czuła się doceniona. Po paru kieliszkach zupełnie zapominała o tamtych sprawach,

choć oczywiście się domyślała. Dziewczyny przepowiadały sobie upiorną litanię objawów

chórem w garderobie, głosami ściszonymi i przestraszonymi, zerkając we wróżebne zwierciadło i

widząc w nim nie swoje różane buzie, ale uszminkowane czaszki.

Po paru kieliszkach w samotności przed kominkiem, kiedy zaczynała o tym myśleć,

wybuchała potwornym śmiechem wiedźmy, jak gdyby już została tą wiedźmą i bawił ją ponury

żart kosztem ładnego, sekretnie gnijącego stworzenia, którym jeszcze była. W noc Walpurgi

młoda czarownica przechwalała się przed starą: „Naga na koźle ukazuję moje piękne młode

ciało”. Ależ stara czarownica się śmiała: „Będziesz gniła!” Będę gniła, myślała Jeanne i

wybuchała śmiechem. Ten cyniczny, starczy chichot nie pasował do istoty stworzonej dla

rozkoszy, jak Jeanne, ale czyż syfilis nie jest symbolicznym losem istot stworzonych dla

rozkoszy i ceną, jaką się płaci za okrutną mieszankę zepsucia i niewinności przywiezioną z

Antyli przez to dziecko słońca?

Co do niej samej, przyjechała czysta, nie przybyła do Paryża z niczym gorszym niż

świerzb, niedożywienie i grzybica. Było więc kiepskim żartem, że kilka wieków przed

urodzeniem Jeanne aztecka bogini Nanahuatzin sypnęła z rogu obfitości fotelami na kółkach,

kulami, czarnymi okularami, pigułkami z rtęcią na okręty konkwistadorów, gdy wieźli swoje

skażone łupy z Nowego Świata do Starego; zemsta zgwałconego kontynentu, odradzająca się w

łożach Europy. Jeanne w swojej niewinności przemierzyła szlak Nanahuatzin przez Atlantyk,

lecz nie wzięła erotycznej pomsty - bakcyla złapała od pierwszego opiekuna. Człowieka, w

którym pokładała nadzieję, że ją przed tym wszystkim uchroni, doprawdy, koń by się uśmiał, tyle

że ona była fatalistką, przyjęła to z obojętnością.

Wykonała skłon do tyłu, aż obfite runo czarnej owcy, jej rozpuszczone włosy, sypnęło się

na bucharski dywan. Była giętką akrobatką, potrafiła zrobić ze swego grzbietu mahoniową tęczę.

(Zwróćcie uwagę na jej duże stopy i wielkie, silne dłonie, które doskonale mogłyby być dłońmi

pielęgniarki). Jeśli on był koneserem piękna, ona była koneserką najbardziej wyrafinowanych

upokorzeń, zawsze jednak zbyt biedną, żeby pozwolić sobie na luksus przyznania się do

upokorzenia. Bierze się, jak leci. Wygięła grzbiet w tak wysoki łuk, iż mógłby pod nim przebiec

mały chłopiec. Zawrócona w biegu krew dzwoniła jej w uszach.

Z pozycji głową w dół mogła dojrzeć w najwyższym oknie po prawej stronie, gdzie nie

zmienił szyby na mrożoną, wyrazisty, jak gdyby naklejony na niebie, sierp księżyca. Nie był

większy niż szeroki półksiężyc obciętego paznokcia, dostrzegało się mglisty zarys jego

pozostałej powierzchni przysłoniętej cieniem Ziemi, jakby Ziemia dostała się w księżycowe

kleszcze; można by rzec, Księżyc trzymał świat w ramionach. Niezwykle jasna gwiazda zwisała

z dolnego ostrza na naprężonej niewidocznej smyczy.

Bazaltowy kot, duma tego domu, zakończywszy swój wydzielniczy spacer po bulwarze,

kwilił pod drzwiami, żeby go wpuścić. Poeta wpuścił kota.

Kot skoczył w jego oczekujące ramiona i napełnił mieszkanie radosnymi pomrukami.

Dziewczyna zastanawiała się, czyby go nie zadusić długimi, ruchliwymi palcami u nóg, ale

ponieważ objawienie zmysłowości w tańcu uczyniło ją bardziej pobłażliwą, wkrótce się śmiała,

patrząc, jak poeta okazuje kotu miłość tymi samymi gestami, tymi samymi pieszczotliwymi

słowami co jej. Wybaczyła kotu, że istnieje, mieli dużo wspólnego12. Zwolniła łuk grzbietu z

lekkim trzaskiem i opadła na kilim, pocierając naciągnięte ścięgna.

Powiedział, że tańczy jak wąż, a ona na to, że węże nie mogą tańczyć, nie mają nóg - on

zaś, choć łagodnie: głupia jesteś, Jeanne. Ona jednak wiedziała, że nie widział węża na oczy,

nikt, kto widział, jak wąż się porusza - ów szybki system poprzecznych uderzeń, smaganie

własnym ciałem jak biczem, odciśnięty w piasku wężyk, straszliwa szybkość - gdyby zobaczył

węża w ruchu, nigdy by czegoś podobnego nie powiedział. Umilkła obrażona i kontemplowała

swoje spocone piersi; w ogóle chętnie by się wykąpała, trochę ją martwiły stałe upławy o mysim

zapachu, coś nowego, coś złowieszczego, coś wstrętnego. Ale skąd, mowy nie ma o gorącej

wodzie o tej porze.

- Przyniosą gorącej wody, jeśli zapłacisz.

Jego kolej na dąsy. Znów zajął się czyszczeniem paznokci.

- Myślisz, że nie muszę się myć, bo nie widać na mnie brudu.

Ledwie wypuściła pierwsze strzały w ataku jędzowatej złości - który umiała rozciągnąć

na napiętą, nerwową godzinę, albo i dłużej, jeśli była w nastroju - już jej się odechciało.

Opanowała ją nagła obojętność. Co za różnica? Wszyscy umrzemy, na dobrą sprawę już jesteśmy

martwi. Podciągnęła kolana pod brodę i przykucnęła przy kominku, wpatrzona bezmyślnie w

węgle tlące się żarem. Na jej twarzy zastygł wyraz nadąsania i urazy. Kot przysunął się cicho,

jakby celowo, przez co scena nabrała jakiegoś satanicznego uroku, tak że można było sobie

wyobrazić, iż oboje toczą milczącą rozmowę z demonami w płomieniach. Dopóki kot zostawiał

ją w spokoju, ona też zostawiała go w spokoju. Siedzieli jedno obok drugiego, każde z osobna. W

tym równoległym pogrążeniu się w sobie kota i kobiety było coś tak prywatnego, że poeta poczuł

się zbędny i wycofał w kierunku półek bibliotecznych, by wertować te rzadkie, cenne woluminy,

zdobione klejnotami mszały, inkunabuły, te w specjalnych sklepach nabyte księgi, których samo

otwarcie ściągało na człowieka potępienie wieczne. Pielęgnował w sobie żmudnie pobudzoną

żądzę, póki Jeanne nie będzie gotowa znów na nią odpowiedzieć.

Myśli, że Jeanne to waza ciemności; gdyby postawił ją do góry nogami, uszłoby czarne

światło. Jest nie Ewą, ale zakazanym owocem, który on spożył!

Dziwne bóstwo o skórze ciemniejszej od nocy,

Pachnące mieszaniną piżma i hawany,

Dzieło magii poczęte przez Fausta sawany,

Czarownico zrodzona o czarnej północy...13

Istotnie, Faust, przywołując ją z otchłani, której pustoszące wspomnienie zatrzymała w

oczach, musiał oddać duszę za jej obecność: wargi czarnej Heleny wysysają szpik z ducha poety,

choć wcale nie jest to jej zamiarem14. Oprócz posiłków i paru kieliszków niewiele ma

uświadomionych pragnień. Gdyby była buddystką, znajdowałaby się już w pół drogi do

świętości, bo tak mało żąda; niestety, pewne jednak potrzeby nękają ją nadal.

Kot ziewnął i się przeciągnął. Jeanne ocknęła się z transu. Skręcając następny fidybus ze

zdekompletowanego sonetu dla przypalenia kolejnego cygara, brzęcząc i podzwaniając

kryształkami naszyjnika, zwróciła się do poety tym swoim niepowtarzalnym, zarazem ochrypłym

i pieszczotliwym głosem, głosem wrony wykarmionej miodem, o leniwym akcencie Antyli, z

prośbą o trochę pieniędzy.

Nikt, zdaje się, nie wie, w którym roku urodziła się Jeanne Duval, chociaż rok, w którym

poznała Charles'a Baudelaire'a (1842), jest dokładnie zapisany, a biografie innych kochanek

poety, Aglae-Josephine Sabatier i Marie Daubrun, są dobrze udokumentowane. Oprócz Duval

używała też nazwisk Prosper i Lemer, jakby nazwisko nie miało żadnego znaczenia. Skąd

pochodziła, pozostaje sprawą otwartą: książki sugerują Mauritius na Oceanie Indyjskim lub San

Domingo na Karaibach, proszę sobie wybrać którąś z dwóch różnych części świata. (Jej pays

d'origine nie ma większej wagi, w końcu nie była winem). Mauritius wygląda jak strzał na oślep,

wynikający z faktu, że Baudelaire spędził jakiś czas na tej wyspie podczas nieudanej podróży do

Indii w 1841 roku. Santo Domingo, Hispaniola Kolumba, obecnie Republika Dominikany -

burzliwa historia - graniczy z Haiti. Tutaj Toussaint L'Ouverture przewodził udanemu powstaniu

niewolników przeciwko francuskim plantatorom podczas rewolucji francuskiej.

Chociaż Zgromadzenie Narodowe w 1794 zniosło jednogłośnie niewolnictwo we

wszystkich francuskich posiadłościach, przywrócił je na Martynice i Gwadelupie - aczkolwiek

nie na Haiti - Napoleon. Tamtejsi niewolnicy zyskali ostatecznie wolność w 1848 roku. Jednakże

afrykańskie kochanki francuskich rezydentów bywały często wyzwalane, razem ze swoimi

dziećmi, i mieszane małżeństwa nie należały do rzadkości. Powstała kreolska średnia burżuazja,

do tej klasy należała Józefina, która została cesarzową Francuzów, poślubiwszy tegoż samego

Napoleona.

Mało prawdopodobne, by Jeanne Duval należała do tej klasy, jeśli istotnie pochodziła z

Martyniki, co niewykluczone, ponieważ, jak się wydaje, była francuskojęzyczna.

Poeta zanotował w Moim sercu obnażonym: „O ludowej nienawiści do piękna. Przykłady:

Joanna i pani Muller”15. (Kim była pani Muller?)

Dzieciaki rzucały w nią na ulicy kamieniami, taką wielką, wiedźmowatą, a kiedy się

wstawiła, sunącą chwiejnie z tą kruchą, wstydliwą godnością pijaka, która aż się prosi o

przedrzeźnianie. A zawsze swoją oszołomioną głowę z płaszczem olbrzymich rozpuszczonych

włosów niosła wysoko, jakby dźwigając na niej wielki dzban zawierający wszystką wodę z Lety.

Może poeta zastał ją płaczącą, bo ulicznicy ciskali kamieniami, wołali za nią „czarna suka”, albo

i gorzej, i obrzucali piękne białe falbany jej krynoliny garściami błota z rynsztoka, gdzie ich

zdaniem było jej miejsce, tej ladacznicy, która miała odwagę paradować do sklepu na rogu po

cygara albo po ordinaire czy rum, zadzierając nosa, jakby była cesarzową całej Afryki.

A jednak była cesarzową pozbawioną tronu, osobą królewską na wygnaniu, czyż bowiem

nie została wydziedziczona z całego różnorodnego bogactwa wszystkich tamtych krain?

Ograbiona z brązowych wrót Beninu, z żelaznych rumaków Amazonek na dworze króla

Dahomeju, z ezoterycznej mądrości wielkiego uniwersytetu w Timbuktu, z wykwintu

olśniewających pustynnych miast, na których murach konni strażnicy obwieszczają nadejście

nocy trąbami dwa razy dłuższymi od nich samych. Abisynia czarnych świętych i świętych lwów

nie była dla niej nawet legendą. O sawannach, gdzie mężczyźni mocują się z jaguarami, nie

wiedziała zgoła nic. Wspaniały kontynent, z którym sprzymierzył ją kolor skóry, został usunięty

z jej pamięci. Pozbawiono ją historii, była rodowitym dzieckiem kolonii. Kolonia - biała, władcza

- ją spłodziła. Matka uciekła z żeglarzami, a ją wychowywała babka, w jednym pokoju z łóżkiem

przykrytym szmatą.

Babka opowiadała Jeanne: „Urodziłam się na statku, matka umarła i wrzucili ją do morza.

Zjadły ją rekiny. Wykarmiła mnie inna kobieta, z innego kraju, która w tym czasie urodziła

martwe dziecko. Nie wiem nic o moim ojcu ani gdzie zostałam poczęta, na jakich brzegach, ani

w jakich okolicznościach. Moja przybrana matka wkrótce na plantacji zmarła z gorączki.

Zostałam odstawiona od piersi, wyrosłam”.

A jednak Jeanne otrzymała negatywne dziedzictwo: jeżeli próbowało się ją zmusić do

zrobienia czegokolwiek, na co nie miała ochoty, jeżeli próbowało się uczynić rysę na tej małej

stalowej bryłce jej woli, która objawiała się jako ospałość, wtedy zaczynało się rozumieć,

dlaczego wyczerpała cierpliwość misjonarzy i przyszło jej odziedziczyć nawet nie skłonność do

użalania się nad sobą, ale dwadzieścia dziewięć prawnie dozwolonych uderzeń bata.

Babka mówiła po kreolsku, gwarą, innego języka nie znała, mówiła źle i nie bardzo

potrafiła nauczyć Jeanne, która robiła, co mogła, by ową gwarę przemienić w poprawną

francuszczyznę, kiedy przyjechała do Paryża i zaczęła obracać się w eleganckim świecie, ale

pokpiła sprawę, nie miała do tego serca, nic zresztą dziwnego. Było to tak, jakby odcięto jej

język i przyszyto inny, który nie najlepiej pasował. Można więc powiedzieć, że nie tyle Jeanne

nie rozumiała lapidarnej, burzliwej serenite poezji swojego kochanka, co że ta poezja stanowiła

dla niej nieustającą zniewagę. Recytował swoje wiersze godzinami, a Jeanne cierpiała, irytowała

się, wściekała, bo jego elokwencja pozbawiała ją języka. Czyniła ją niemą, niemotą tym głębszą,

że ujawniającą się w głuchym łomocie niegramatycznych wyrzekań i pretensji, może nie pod

adresem kochanka - była do niego dość przywiązana - tylko do własnego losu, losu wielkiej,

gamoniowatej, czarnej dziewuchy, niewykształconej, niezdatnej do niczego, poprawka: zdatnej

tylko do jednego, mimo że krętki już pilnie myszkowały w jej rdzeniu pacierzowym, gdy

obnosiła wspaniały ciężar zapomnienia na swojej głowie Amazonki.

Największy poeta wyobcowania natrafił na kogoś idealnie obcego, byli sobie

przeznaczeni. W głębi serca musiał to wiedzieć.

Bogini jego serca, ideał poety, spoczywała w całym swoim majestacie na łożu w alkowie

o posępnych czerwono-czarnych tapetach; lubił, jak się wystawiała na pokaz, lubił sycić jej

widokiem swoje błyszczące oczy, zawsze zdolne wchłonąć więcej niż jego żołądek.

Wenus spoczywa na łożu, czekając, aż zerwie się wiatr; smolisty albatros pragnie burzy.

Trąby powietrznej!

Znała się z albatrosami. Przebyła Atlantyk w muszli małża, całkiem naga. Olbrzymią

garść dredów przyciskała do wzgórka łonowego. Albatrosy szybowały w porywach wiatru, który

wydmuchiwały dla niej maleńkie czarne amorki.

Albatros potrafi oblecieć świat w osiem dni, jeśli tylko trzyma się miejsc burzowych.

Żeglarze przezywają te olbrzymie ptaki gapami, palantami z uwagi na ich głupawą niezdarność

na lądzie, ale wiatr, wiatr jest ich żywiołem, panują nad nim absolutnie.

Nisko, na samym dole, gdzie pośladki świata na powrót smukleją, jeśli udać się tak

daleko na południe, dociera się znów do krainy wiecznego zimna, którym zaczyna się i kończy

nasze doświadczenie tej ziemi, do łańcuchów gór lodowych, gdzie szalejące wichury ryczą i

wyją, gdzie nie ma ludzi, jest tylko dostojny pingwin we fraku, podobnym do twojego, Papo,

szacowny pingwin, tylko w przeciwieństwie do ciebie pantoflarz, który balansuje cennym

jajkiem na łapach, podczas gdy ukochana żona spędza czas najweselej, jak to się da na

Antarktydzie.

Gdyby Papa przypominał pingwina, o ile bylibyśmy szczęśliwsi; w tym domu nie ma

miejsca dla dwóch albatrosów.

Wiatr jest żywiołem albatrosa, tak jak dom jest żywiołem pingwina. Na Ryczących

Czterdziestkach i Wściekłych Pięćdziesiątkach, gdzie huraganowe wiatry pędzą nieustannie z

zachodu na wschód, od najodleglejszych krańców nie zamieszkanych kontynentów po błękitny

koszmar nie nadającego się do zamieszkania lodu, te olbrzymie ptaki szybują w niebiańskiej

radości na południe, daleko na południe, tak daleko na południe, że odwraca to wyobrażenie

południa papuziego lasu poety i oślepiającej plaży; tam na samym dole, na samym południu tylko

flegmatyczne, biało-czarne, nielotne ptaki tworzą publiczność dla wspaniałych podniebnych

akrobatów żyjących w sercu burzy - zupełnie jak burżuje, Papo, którzy siedząc cicho i spokojnie

z jajkiem na łapach, obserwują artystów takich jak my, rzucających na trapezie wyzwanie

śmierci.

Kobieta i jej kochanek czekają, aż zerwie się wiatr, na którym ulecą z ponurego

mieszkania. Wierzę, że zdołają go dosiąść i unieść się na nim. Ten wiatr będzie jakby z innej

planety.

Młody człowiek wdycha woń oliwy kokosowej, którą ona wciera we włosy, by nadać im

połysk. Jego bolesny romantyzm przeobraża swojskie zapachy karaibskiej kuchni w aromat

powietrza tych wysp tropikalnych, co do których potrafi niekiedy przekonać sam siebie, iż są

wytęsknioną krainą szczęśliwości. Jego żywa wyobraźnia dokonuje alchemicznej przemiany

zdrowego odoru jej świeżego potu, który wystąpił po tańcu. Myśli, że jej pot pachnie

cynamonem, bo w porach skóry ma ona egzotyczne przyprawy. Myśli, że jej ciało jest innego

gatunku niż jego ciało.

W ich związku musi być tak, że kiedy ona przystraja się w prywatną szatę nagości i

nietekstylne insygnia klejnotów i różu, on zachowuje obowiązkowo dziewiętnastowieczny męski

rynsztunek, to znaczy frak (świetnie skrojony), białą koszulę (z czystego jedwabiu, szytą u

londyńskiego krawca), fular koloru sang de boeuf i nienagannie leżące spodnie. Śniadanie na

trawie zawiera więcej, niż to widać na pierwszy rzut oka. (Manet5, jeszcze jeden z jego

przyjaciół). Mężczyzna działa i odpowiednio do tego się ubiera, jego skóra to jego własna

sprawa. Został wykreowany jako wytwór kultury. Kobieta istnieje, a zatem jest w pełni ubrana,

kiedy nie ma nic na sobie, jej skóra to własność publiczna, kobieta jednoczy się z naturą w

cielesnej prostocie, co, jak on się upiera, jest najohydniejszym fortelem.

Raz, zanim jeszcze została utrzymanką, zdołał wraz z grupą artystycznych cyganów

porwać ją klientom z kabaretu; uprowadzili ją - protestującą z początku, potem rozbawioną - i

włóczyli się po ulicach bladym świtem, szukając miejsca, gdzie by postawić swojej brance

następną kolejkę, gdy raptem ona oddała mocz na ulicy, tak po prostu; nie uprzedziła, nie odeszła

na bok, by zrobić to w samotności, nawet nie wypuściła jego ramienia, tylko rozkraczyła nogi

nad rynsztokiem i wysikała się, jakby było to najnaturalniejsza rzeczą na świecie. Och,

niespodziewane chińskie dzwoneczki owej płynnej kaskady!

(W którym to momencie jego Łazarz podniósł się nie proszony i zastukał w trumienną

pokrywę spodni poety).

Jeanne podkasała spódnicę wolną ręką, przestępując przez uczynioną przez siebie kałużę,

mógł więc dostrzec, że pomoczyła sobie białe pończochy nad kostką. Zgorszonemu i urażonemu

w swoim poczuciu delikatności wydawało się, że ta ciecz to jakiś cielesny kwas, który przeżarł

bawełniany trykot, rozpuścił halkę, fiszbiny, koszulę, suknię, którą miała na sobie, żakiet, i że

ona kroczy teraz obok niego jak wędrowny fetysz, dzika, sprośna, przerażająca.

Sam zawsze nosił bladoróżowe giemzowe rękawiczki, przylegające tak ściśle jak gumowe

rękawice późniejszych ginekologów. Obserwując, jak bawi się jej włosami, wspominała z

niezmąconym spokojem rudowłosą koleżankę z kabaretu, która odbyła krótki staż w burdelu,

wycofała się jednak z zawodu, odkrywszy, że znacznej części klientów chodzi tylko o to, by im

pozwoliła na wytrysk w swoją wspaniałą tycjanowską grzywę. (Jakżeż dziewczyny chichotały).

Ruda myślała, że w sumie ta paćkanina jest mniej obrzydliwa i bardziej higieniczna niż normalny

stosunek, wymagało to jednak tak częstego mycia włosów, że jej koronna, mało tego - była

zezowata i drobna - jedyna ozdoba traciła niezbędne naturalne olejki. Zarazem kupcowa i towar,

jest ***** swoją własną inwestycją w świecie i musi się o siebie troszczyć; zezowaty rudzielec

zdecydował, że nie ośmieli się zaryzykować tak beztroskiego roztrwonienia swego kapitału, ale

Jeanne nigdy nie miała żyłki handlowej, nie uważała się za swoją własność, rozdawała więc

siebie na prawo i lewo, wszystkim z wyjątkiem poety, dla którego miała zbyt wiele szacunku,

żeby ofiarować mu tak dwuznaczny prezent za darmo.

- Postaw mi go - powiedział poeta.

Albatrosy słyną z godowych błazeństw, które uprawiają przez całą porę lęgu. Należy do nich

groteskowy, niezgrabny taniec, któremu towarzyszą pokłony, szuranie łapami, trzaskanie dziobami i

przeciągłe nosowe jęki (...)

Ptaki świata, Oliver L. Austin, jr

Nie słyną jako budowniczowie gniazd. Płytkie wgłębienie w ziemi wystarczy. Albo

wydrążenie w kopczyku błota. Gotowe są jedynie na najmarniejsze ustępstwa na rzecz ziemi.

Poeta widział łóżko ich dwojga, gniazdo albatrosów, jako taką właśnie tymczasową siedzibę, w

której Przeznaczenie, największa burdelmama, zamknęło razem te dwa dziwne ptaki. Na tym

chwilowym wygnaniu wszystko jest możliwe.

- Jeanne, postaw mi go.

Nic nie jest proste dla tego faceta! Robi przedstawienie godne Komedii Francuskiej z

pieprzenia, doprowadzenie go do finału to dramat w pięciu aktach, z farsowymi interludiami i

innymi wstawkami, doprawdy chce się płakać; potem on rzeczywiście płacze, wstydzi się, mówi

o matce, ale Jeanne swojej nie pamięta, a babka oddała ją pewnemu majtkowi za dwie flaszki i

uważała, że zrobiła dobry interes, bo Jeanne zaczynała już sprawiać kłopoty, poza tym wyrosła z

ubrań i za dużo jadła.

Podczas gdy rozwikływali razem historię występku, ogień zgasł, również mały, biały,

błyszczący zimowy księżyc w wyższym lewym rogu górnej lewej szyby, należącej do

nielicznych tafli czystego szkła w oknie, przebył wraz z towarzyszącą mu gwiazdą ostatni

fragment powolnego łuku na czarnym niebie. Gdy Jeanne ze stoickim samozaparciem mozoliła

się nad przyjemnością kochanka, jakby był jej winnicą, a ona oczekiwała zapłaty w niebie za

swój niewdzięczny trud, księżyc i gwiazda pojawiły się razem w dolnej prawej szybie.

Gdyby dało się ją zobaczyć, gdyby nie było tak ciemno, mogłaby wyglądać jak ofiara

napadu rabunkowego; puste oczy jak otchłanie. Ale będzie go tuliła do piersi i pocieszała,

dlatego że pełen niesmaku do samego siebie zdradził się przed nią tymi mikroelementami

pospolitego człowieczeństwa, które pozostawił w jej ciele, z powodu których gorzko ją oskarża, z

powodu których ją rozsławi, nagradzając wiecznością przyrzeczoną przez poetę.

Księżyc i gwiazda znikają.

Nadar mówi, że ją widział mniej więcej rok po tym, jak głuchy, niemy i sparaliżowany

Baudelaire zmarł. Poeta, tak w końcu wyobcowany od siebie samego, że w ostatnich miesiącach,

póki choroba nad nim nie zatryumfowała, gdy pokazywano mu jego własne odbicie w lustrze,

kłaniał się grzecznie jak komuś innemu. Przykazał matce, żeby zapewniono Jeanne opiekę, ale

matka nic jej nie dała. Nadar mówi, że zobaczył, jak Jeanne kuśtyka o kulach po chodniku

prowadzącym do sklepu z alkoholami; nie miała zębów, głowę przewiązała murzyńską chustką,

ale i tak widać było, że straciła swoje wspaniałe włosy. Jej twarz stała się postrachem dla

okolicznych dzieci. Nie zatrzymał się, by z nią porozmawiać.

Statek wziął kurs na Martynikę.

W końcu możesz kupić zęby, możesz kupić włosy. Najlepsze peruki robią z uciętych

loków nowicjuszek w klasztorach.

Człowiek, który nazywał siebie jej bratem; może i mieli wspólną matkę, czemu nie? Nie

miała bladego pojęcia, co stało się z jej matką, a ten rzekomy, mocno żółty półbrat pojawił się w

samą porę, by się zająć jej nie uporządkowanymi finansami ze zręcznością urodzonego

przedsiębiorcy - mógłby być i samym Mefistofelesem, mało ją to obchodziło. Brat. Zebrali do

kupy wszystko, co poecie udało się dla niej przemycić, kiedy matka nie patrzyła. Tu pięćdziesiąt

franków dla Jeanne, tam trzydzieści franków dla Jeanne. Uzbierało się.

Zdziwiło ją odkrycie, ile posiada.

Dodajcie do tego sprzedaż kilku rękopisów, których nie zużyła do przypalania cygar.

Niektóre książki, szczególnie te z kwiecistymi dedykacjami. Wyprzedaż spinek do mankietów i

całych szuflad różowych giemzowych rękawiczek, prawie nie używanych. Brat wiedział, gdzie je

upłynnić. Później wszelkie pamiątki po poecie, nawet jego niewprawne rysunki, osiągały

zadziwiające ceny. Zostawili teczkę przedsiębiorczemu agentowi.

W nowej sukni z czarnego grubego jedwabiu, skrywając zniszczoną, ale starannie

podreperowaną twarz pod wdzięczną woalką, wyruszyła na sapiącym parowcu w kierunku

Karaibów niby szacowna wdowa po drobnym urzędniku państwowym udająca się do domu po

jego śmierci. Brat pojechał pierwszy, obejrzeć posiadłość, którą zamierzali kupić.

Albatrosy nie zakłóciły jej podróży. Nawet nie pomyślała o szlaku niewolników, chyba

żeby miała porównywać przeprawę babki ze swoją, wygodną. Można powiedzieć, że Jeanne

odnalazła siebie, zeszła na ziemię i z pomocą laski z kości słoniowej pewnie po niej stąpała.

Morskie powietrze wyszło jej na zdrowie. Zdecydowała się odstawić rum, z wyjątkiem kapeczki

tuż przed snem, po zakończeniu rachunków.

Widzimy ją teraz, w schyłkowych latach życia, co rano w przyzwoitej czerni, wspierającą

się trochę na lasce, ale tak majestatyczną, jak może być tylko ktoś, kto wyrwał się z paszczy lwa.

Wychodzi z uroczego domu z werandą zarośniętą dzikim winem: „Dzień dobry, madame Duval!”

- śpiewnie woła uniżony ogrodnik. Jak to słodko brzmi.

Niesie do banku wczorajszy utarg. „Uprzejmie dziękuję, madame Duval”. Ledwo

pokosztowała, co znaczy szacunek, a nabrała nań dzikiego apetytu.

Dopóki wreszcie, w bardzo późnym wieku, nie podda się bólowi w kościach i kondukt

zasmuconych dziewczyn nie odprowadzi jej na cmentarz, będzie za niezbyt wygórowaną cenę

aplikować najbardziej uprzywilejowanym z kolonialnej administracji rzeczywisty, autentyczny,

prawdziwy Baudelaire'owski syfilis.

 

Fragment w opowiadaniu jest przekładem wiersza z Kwiatów zła Charles'a Baudelaire'a.

 

SED NON SATIATA

 

Bizarre deke, brune comme les nuits,

Au parfum melange de musc et de havane,

Oeuvre de quelque obi, le Faust de la savane,

Sorciere au flanc d'ebene, enfant des noirs minuits,

 

Je prefere au constance, a 1'opium, au nuits,

L'elixir de ta bouche ou 1'amour se pavane;

Quand vers toi mes desirs partent en caravane,

Tes yeux sont la citerne ou boivent mes ennuis.

 

Par ces deux grands yeux noirs, soupiraux de ton ame,

Ó demon sans pitie! verse-moi moins de tlamme;

Je ne suis pas le Styx pour t'embrasser neuffois,

 

Helas! et je ne puis, Megere libertine,

Pour briser ton courage et te mettre aux abois,

Dans 1'enfer de ton lit devenir Proserpine!

 

Inne wiersze z Kwiatów zła, które, jak się uważa, dotyczą Jeanne Duval, często są

nazywane „Cyklem Czarnej Wenus” i obejmują: Klejnoty, Warkocz, Tańczącą żmiję, Zapach

egzotyczny, Kota, „Uwielbiam cię jak nocy kopułę surową” itd. (przyp. aut.)

 

Tytuł oryginału: Black Venus. Pierwodruk w „Next Editions” 1980, następnie publikacja w

zbiorze Black Venus, Chatto and Windus. The Hogarth Press, 1985. Pierwodruk niniejszego przekładu w

„Literaturze na Świecie” 1996, nr 4.

5 Manet namalował portret Jeanne Duval w 1862.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

POCAŁUNEK

 

 

Zimy w Azji Środkowej są ostre i bezlitosne, natomiast upalne i cuchnące lata przynoszą

cholerę, dyzenterię i komary, ale w kwietniu powietrze jest pieszczotą niby dotyk wewnętrznej

strony uda, a woń kwitnących drzew tłumi dławiący fetor miejskich kloak.

Każde miasto ma własną wewnętrzną logikę. Wyobraźcie sobie miasto przedstawione w

prostych geometrycznych kształtach dziecinnymi kredkami, w kolorach ochry, bieli, bladej

terakoty. Niskie, płowe rzędy domów zdają się wyrastać z białawej, różowawej ziemi, jakby z

niej zrodzone, nie zbudowane na niej. A wszystko pokrywa lekki piaszczysty pył, podobny temu,

jaki pastelowe kredki pozostawiają na palcach.

Na tle wypłowiałych bieli tęczowa polewa ceramicznych kafelków na starożytnych

mauzoleach hipnotyzuje oko. Pulsujący błękit islamu przemienia się w zieleń, kiedy się w niego

wpatrzyć. Pod bulwiastą kopułą, w barwach lapis-lazuli na przemian z zielenią szmaragdową,

kości Tamerlana, bicza bożego Azji, spoczywają w grobowcu z nefrytu1. Odwiedzamy miasto

autentycznie baśniowe. Jesteśmy w Samarkandzie.

Rewolucja obiecała uzbeckim chłopkom jedwabne stroje i przynajmniej z tej obietnicy się

nie wykręciła. Noszą tuniki z powiewnego jedwabiu, różowo-żółte, czerwono-białe, czarno-białe,

w łaciate pasy o jaskrawych kolorach, oszałamiające jak złudzenie optyczne, a także obwieszają

się dużą ilością biżuterii z czerwonego szkła.

Robią wrażenie wiecznie zasępionych, ponieważ w poprzek czoła malują grubą czarną

linię, która nieprzerwanie prowadzi brwi od skroni do skroni. Oczy obrysowują węglem.

Wyglądają uderzająco. Długie włosy plotą w kilkadziesiąt poskręcanych warkoczyków. Młode

dziewczyny noszą aksamitne czapeczki haftowane metalową nicią i paciorkami. Starsze kobiety

okrywają głowy dwiema chustami z kwiecistej wełny, jedną wiążą ciasno wokół czoła, druga

opada swobodnie na ramiona. Od sześćdziesięciu lat nikt nie nosi czadoru.

Poruszają się tak zdecydowanie, jakby nie żyły w wyimaginowanym mieście. Nie wiedzą,

że one same, jak również ich mężczyźni w turbanach, serdakach z owczego runa i długich butach

są w oczach cudzoziemca istotami równie niezwykłymi jak jednorożec. Żyją z całą swoją

połyskliwą i niewinną egzotyką w bezpośrednim zaprzeczeniu historii. Nie wiedzą tego, co ja o

nich wiem. Nie wiedzą, że to miasto nie jest całym światem. Z całego świata znają tylko to

miasto, piękne jak ułuda, w którym irysy rosną w rynsztokach. W herbaciarni zielona papuga

trąca pręty wiklinowej klatki.

Targ ma ostry, zielony zapach. Dziewczyna z czarnymi, przedłużonymi brwiami

spryskuje rzodkiewki wodą ze szklanki. O tej wczesnej porze roku można kupić tylko suszone

owoce z ubiegłego lata - morele, brzoskwinie, rodzynki; wyjątkiem są nieliczne cenne,

pomarszczone granaty, które przechowuje się przez zimę w trocinach, a które teraz leżą na

straganie przekrojone na pół, ukazując, jaką wilgotność zachowało w środku gniazdo ziarenek.

Miejscową specjalnością są w Samarkandzie solone pestki moreli, wyborniejsze w smaku nawet

od orzeszków pistacjowych.

Stara kobieta sprzedaje kalie2. Rankiem przybyła z gór, gdzie dzikie tulipany rozkwitają

kwiatami przypominającymi rozdęte krople krwi, a zalotne turkawki gnieżdżą się między

skałami. Stara kobieta macza chleb w filiżance maślanki, co stanowi jej obiad, je powoli. Kiedy

sprzeda kalie, wróci do miejsca, gdzie rosną.

Sprawia wrażenie, jakby żyła poza czasem. Albo inaczej: jak gdyby czekała, aż

Szeherezada pojmie, że nadszedł ostatni świt, i zakończywszy pożegnalną opowieść, zamilknie.

Wtedy być może sprzedawczyni kalii zniknie.

Koza skubie dziki jaśmin pośród ruin meczetu zbudowanego przez piękną żonę

Tamerlana.

Żona Tamerlana zaczęła budować ten meczet jako niespodziankę dla niego, kiedy był na

wojnie, a kiedy otrzymała wieść o rychłym powrocie męża, nie dokończony pozostał jeden łuk.

Udała się prosto do budowniczego i błagała go, żeby się pospieszył, ale budowniczy powiedział,

że skończy pracę na czas tylko za jej pocałunek. Jeden pocałunek, jeden jedyny pocałunek.

Żona Tamerlana była nie tylko bardzo piękna i bardzo cnotliwa, ale również bardzo

mądra. Poszła na targ, kupiła kosz jaj, ugotowała je na twardo i pomalowała na tuzin różnych

kolorów. Wezwała budowniczego do pałacu, pokazała mu koszyk i poleciła, żeby sobie wybrał

dowolne jajko i zjadł. Wziął czerwone. Jaki ma smak? Jak jajko. Zjedz jeszcze jedno.

Wziął zielone jajko.

A jaki to ma smak? Taki sam jak czerwone. Spróbuj następnego.

Zjadł fioletowe.

Każde jajko smakuje tak samo, jeśli jest świeże, powiedział.

Otóż to! oznajmiła. Każde z tych jaj wygląda inaczej, ale wszystkie smakują tak samo.

Możesz więc pocałować którą tylko chcesz z moich służebnic, ale mnie musisz zostawić w

spokoju.

Doskonale, odparł budowniczy. Wkrótce jednak przyszedł do niej znowu, tym razem

przynosząc tacę, na której stały trzy miseczki, wszystkie, jak się wydawało, napełnione wodą.

Upij z każdej miseczki, powiedział.

Upiła z pierwszej miseczki, potem z drugiej, ale gdy pociągnęła łyk z trzeciej miseczki,

zaczęła kaszleć i pluć, ta bowiem zawierała nie wodę, lecz wódkę.

Wódka i woda wyglądają jednakowo, ale smakują zupełnie inaczej, powiedział. Tak samo

jest z miłością.

Wtedy żona Tamerlana pocałowała budowniczego w usta. Wrócił do meczetu i dokończył

łuk tego samego dnia, gdy zwycięski Tamerlan wjeżdżał do Samarkandy ze swoim wojskiem i

chorągwiami oraz klatkami pełnymi wziętych do niewoli królów. Ale kiedy Tamerlan poszedł

odwiedzić żonę, odwróciła się od niego, ponieważ żadna kobieta nie wróci do haremu, jeśli

pokosztowała wódki. Tamerlan bił ją knutem, dopóki mu nie powiedziała, że pocałowała

budowniczego, a wtedy wysłał swoich katów galopem do meczetu.

Kaci ujrzeli budowniczego stojącego na szczycie łuku i wbiegli po schodach z

wyciągniętymi nożami, ale gdy ten usłyszał, że nadchodzą, wyrosły mu skrzydła i odleciał do

Persji.

Ta historia ma proste geometryczne kształty i jaskrawe kolory z dziecinnego pudełka z

kredkami. Żona Tamerlana z opowieści malowałaby sobie czarny pas w poprzek czoła i zaplatała

włosy w tuziny maleńkich warkoczyków jak każda inna Uzbeczka. Kupowałaby na targu

czerwone i białe rzodkiewki na obiad dla męża. Może po ucieczce od niego zarabiała na życie

handlując na targu. Może sprzedawała kalie.

 

Tytuł oryginału The Kiss. Pierwodruk w „Harper's and Queen” 1977, następnie publikacja w

zbiorze Black Venus, wyd. cyt. Pocałunek reprezentuje nowelistykę lat siedemdziesiątych i

osiemdziesiątych w antologii 37 opowiadań angielskich pod red. A.S. Byatt: Oxford Book of English Short

Stones, OUP, 1998.

1 Tamerlan (właśc. Timur) Wielki, najpotężniejszy z władców azjatyckich, którego imperium ze

stolicą w Samarkandzie rozciągało się od Moskwy po Delhi i od Kaszgaru po Bagdad. Przeszedł do

legendy i literatury; m.in. jest bohaterem dramatu Christophera Marlowe'a Tamerlan Wielki (1590).

Spoczywa w Samarkandzie w grobowcu Ghori Amir. Niedawno pomnik Tamerlana postawiono w

Taszkiencie na miejscu pomnika Karola Marksa.

2 W oryginale arum lilies (zob. przyp. 1 do Krwawej komnaty).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

PIOTRUŚ I WILK

 

 

W końcu wspaniałość gór staje się monotonna: w miarę przyzwyczajenia krajobraz

przestaje budzić grozę i zachwyt i podróżny patrzy na szczyty obojętnym okiem tych, którzy

mieszkają tu od zawsze. Na pewnej wysokości drzewa już nie rosną. Cienie chmur przesuwają

się po nagich szczytach tak swobodnie, jak same chmury przesuwają się po niebie.

Dziewczyna z wioski na niżej położonych zboczach zostawiła matkę wdowę i poślubiła

człowieka, który mieszkał na pustkowiu. Wkrótce zaszła w ciążę. W październiku zerwała się

gwałtowna burza. Stara kobieta, wiedząc, że czas córki się zbliża, czekała na wiadomość, ale

wiadomości nie było. Kiedy burza przeszła, staruszka wybrała się zobaczyć, co się dzieje, a

ponieważ się bała, wzięła ze sobą dorosłego syna.

Już z daleka dostrzegli, że dym nie unosi się z komina. Wszystko wokół ziało pustką.

Rozwarte drzwi chwiały się na zawiasach. Pustka ich wchłonęła. Na klepisku leżały wilcze

odchody, poznali więc, że wilki były w domu, zwłoki młodej matki zostawiły jednak w spokoju,

ale dziecka nie było ani śladu, tylko pewien rozgardiasz wskazywał, że się urodziło. Nie było też

śladu zięcia, poza ogryzioną stopą w bucie.

Zawinęli zmarłą w kołdrę i zabrali ze sobą do domu. Zrobiło się późno. Wycie wilków

rozrywało zapadającą nocną ciszę.

Nadeszła zima z lodowatymi podmuchami, wszyscy siedzieli w domu i dokładali drew do

paleniska. Syn starej ożenił się z córką kowala, która z nim zamieszkała. Stopniały śniegi, była

już wiosna. Przed następnym Bożym Narodzeniem pojawił się tryskający zdrowiem wnuczek.

Mijał czas, urodziło się więcej dzieci.

Kiedy najstarszemu wnukowi, Piotrusiowi, szedł już siódmy rok, był dostatecznie duży,

żeby pójść z ojcem w góry, jak to robili mężczyźni co roku celem wypasu kóz na świeżej trawie.

Siedział sobie Piotruś w młodym słońcu, wyplatając słomę na koszyki, aż raptem zobaczył, jak

to, czego nauczono go bać się najbardziej, zbliża się bezgłośnie po wygonie za sterczącą skałą. A

za pierwszym wilkiem drugi.

Gdyby to nie były pierwsze wilki, jakie ujrzał w życiu, chłopiec nie przypatrywałby im

się tak uważnie: pluszowej szarej sierści, której włosy z białymi końcówkami nadają tym

zwierzętom widmowy wygląd, jakby ich kontury miały się rozpłynąć; sprężystym, puszystym

ogonom, spiczastym, węszącym maskom.

Nagle zobaczył Piotruś, że trzeci wilk był dziwem, wybrykiem natury: goły, na czterech

łapach, jak tamte, ale bez włosów na ciele, choć z włosami na głowie.

Widok wilka bez sierści tak go zafascynował, że byłby najpewniej stracił swoją trzódkę,

może i sam został zjedzony, a niewątpliwie zbity na kwaśne jabłko za niedbalstwo, gdyby same

kozy nie podniosły łbów, nie zwietrzyły niebezpieczeństwa i nie uciekły, becząc płaczliwie, na

co nadbiegli mężczyźni ze strzelbami i narobili takiego rabanu, że odstraszyli wilki.

Ojciec był za bardzo zły, żeby słuchać Piotrusiowego gadania. Dał mu parę kuksańców w

głowę i odesłał do domu. Matka karmiła tegoroczne niemowlę. Babka siedziała przy stole,

łuskając groch do garnka.

- Babciu, z wilkami była dziewczynka - opowiadał Piotruś. Dlaczego był tak pewny, że

dziewczynka? Może dlatego, że miała takie długie włosy, takie długie i pełne życia. -

Dziewczynka, chyba w moim wieku, sądząc po wielkości - dodał.

Babka wyrzuciła płaski strąk za drzwi, żeby kury mogły sobie dziobać.

- Widziałem dziewczynkę z wilkami - nie dawał za wygraną Piotruś.

Babka nalała wody do garnka, wstała od stołu i zawiesiła garnek z grochem na haku nad

paleniskiem. Tego wieczora nie było już czasu, ale następnego ranka, bardzo wcześnie, sama

zaprowadziła chłopca z powrotem w góry.

- Powiedz ojcu, coś mnie mówił.

Poszli popatrzeć na wilcze ślady. Na kawałku wilgotnego gruntu znaleźli odcisk

niepodobny do odcisku psiej łapy, a tym bardziej do stopy dziecka, ale Piotruś marudził i głowił

się, dopóki nie zrozumiał.

- Biegła na czworakach z zadkiem w górze... więc cały ciężar musiała opierać na przodzie

podeszwy, nie? I rozstawiała palce, o tak, zobacz.

Latem chodził boso, jak wszystkie dzieci z wioski. Włożył palce własnej stopy w odcisk,

żeby pokazać ojcu, jaki ślad by zostawił, gdyby też biegał na czworakach.

- Piętą się nie dotyka, jak się tak biega. Więc nie zostawiła odcisku pięty. Logiczne.

Wreszcie ojciec zdołał docenić dedukcyjne zdolności Piotrusia, rzucając dziecku

ukradkiem niespokojne spojrzenie. To było bystre dziecko.

Szybko ją znaleźli. Spała. Jej kręgosłup stał się tak giętki, że potrafiła się zwinąć w

idealne C. Obudziła się, kiedy ich usłyszała, i zaczęła uciekać, ale ktoś schwytał ją w pętlę

przyczepioną na końcu liny, pętla przeszła przez głowę i zacisnęła się; mała upadła na ziemię,

przewracając oczami wyskakującymi z orbit. Wielka, szara, rozgniewana suka pojawiła się nie

wiadomo skąd, ale ojciec Piotrusia rozerwał ją na kawałki za pomocą swojej strzelby.

Dziewczynka byłaby się udusiła, gdyby stara kobieta nie położyła jej głowy na swoich kolanach i

nie rozluźniła węzła. Dziewczynka ugryzła babkę w rękę.

Drapała i walczyła, aż mężczyźni szpagatem przywiązali jej nadgarstki do kostek, a

następnie zawiesili ją na kiju i ponieśli do wioski. Wtedy zwiotczała. Nie wrzeszczała, nie

krzyczała, chyba nie potrafiła, z głębi jej gardła wydobyło się tylko parę głuchych chrapliwych

dźwięków, a choć raczej nie umiała płakać, woda popłynęła z kącików jej oczu.

Jak spalona była od słońca i wiatru! Cała jasnobrązowa, a jaka brudna! Pokryta zaschłym

błotem i pyłem. Każdy centymetr jej kasztanowatego zadu naznaczony był bliznami i strupami

powstałymi w wyniku gwałtownego otarcia się o skały i ciernie. Kiedy ją nieśli, jej włosy

ciągnęły się po ziemi, pełne rzepów, a tak brudne, że nie sposób było ustalić ich koloru. Roiło się

na niej robactwo. Śmierdziała. Była tak chuda, że sterczały jej wszystkie żebra. Ładny, pulchny,

wykarmiony kartoflami chłopiec był o wiele od niej większy, chociaż musiała być starsza o jakiś

rok.

Głęboko przejęty, dreptał za nią. Stara kobieta kuśtykała obok, zawinąwszy ugryzioną

rękę w fartuch. Kiedy dziewczynkę zrzucono na podłogę w domu jej babki, chłopiec ukradkiem

dotknął jej pośladka wskazującym palcem, z ciekawości, żeby zobaczyć, jaka jest w dotyku. Była

ciepła, ale twarda. Nawet nie drgnęła, kiedy jej dotknął. Zrezygnowała z walki, leżała zwinięta na

podłodze i udawała nieżywą.

W chacie babki była jedna duża izba, którą w zimie dzielili z kozami. Ledwo wielki, bury

kocur myszołap poczuł dziewczynkę, od razu zasyczał jak przekłuty balon i skoczył na drabinę

prowadzącą na stryszek. Zupa parowała na palenisku i stół był nakryty. Zbliżała się pora

wieczerzy, ale wciąż było zupełnie jasno, latem w górach noc zapada późno.

- Rozwiąż ją - powiedziała babka.

Syn z początku się nie kwapił, ale babka nie ustępowała, tak więc wziął nóż do chleba i

rozciął sznur wokół kostek dziewczynki. Ograniczyła się do kopniaka, ale kiedy przeciął sznur

wokół jej nadgarstków, można by pomyśleć, że wypuścił na wolność złego ducha. Gapie

wybiegli na dwór, reszta rodziny rzuciła się do drabiny wiodącej na strych, ale babcia i Piotruś

skoczyli ku drzwiom, żeby zasunąć rygiel i nie pozwolić dziewczynce uciec.

Uwięziona, miotała się po izbie. Buch - przewrócił się stół. Trzask, prask - potłukły się

naczynia przygotowane do wieczerzy. Buch, trzask, prask - poleciała komoda na twardy biały

łupek zastawy, którą zwaliła z siebie przy upadku. Wywróciła się beczka z mąką, dziewczynka

zakasłała, kichnęła, jak kicha dziecko, nie inaczej, po czym na sztywnych ze strachu kończynach

zaczęła podskakiwać w białej chmurze, aż mąka osiadła wszędzie, jak czarodziejski proszek,

który wszystko przemienia. Po pierwszym ataku szału przykucnęła na chwilę, węsząc długim

nosem, następnie zaczęła dokonywać małych szybkich wypadów to tu, to tam, chwytając zębami,

ujadając i potrząsając oszołomioną głową.

Ani razu nie stanęła na dwóch nogach, cały czas była przykucnięta, opierając się o ziemię

dłońmi i czubkami palców u nóg, jednak nie całkiem dawało się to nazwać przykucnięciem,

widać bowiem było, że pozycja na czworakach jest dla niej tak naturalna, jak gdyby zawarła

odmienny niż my pakt z siłą przyciągania, widać też było, jak mocne stały się w górach mięśnie

jej nóg, jak napięte łukowate wygięcia stóp i że istotnie używała pięt tylko wtedy, kiedy

przysiadała na zadzie. Zawyła, a od czasu do czasu wyrzucała z siebie te przejmujące, chrapliwe

pomruki rozpaczy. Jej wywrócone oczy ukazywały tylko białka, błękitnawe, jarzące się bielą

śniegu.

Kilka razy opróżniła kiszki, najwyraźniej mimowolnie. W kuchni śmierdziało jak w

wychodku, ale nawet jej ekskrementy różniły się od naszych - resztki surowego, obcego,

tajemniczego i niepokojącego pokarmu, wilcze gówno.

Horror!

Obiła się o palenisko, potrąciła garnek i rozlana zawartość zgasiła ogień. Gorąca zupa

poparzyła jej przednie łapy. Szok bólu. Przysiadłszy na zadzie i trzymając przed sobą zranioną

łapę, żałośnie dyndającą z nadgarstka, wydała przeciągły, podobny do szlochu skowyt.

Nawet stara kobieta, która poprzysięgła sobie, że będzie kochać dziecko swojej zmarłej

córki, przeraziła się, usłyszawszy skowyt dziewczynki.

Piotrusiowi podskoczyło serce i wykonało salto, miał wrażenie, że spada; nie zdawał

sobie sprawy z własnego strachu, bo nie mógł oderwać oczu od szczeliny między nogami

dziewczynki, doskonale widocznej, kiedy ta siedziała na swojej kości ogonowej. Zapadła już noc

na tyle ciemna, na ile to było możliwe o tej porze roku - to znaczy nie całkiem ciemna; biała

nitka księżyca wisiała na jasnym niebie u szczytu komina, tak że w środku nie było ani ciemno,

ani jasno, ale chłopiec widział płeć dziewczynki tak wyraźnie, jakby fosforyzowała. Ten obraz

budził w nim nieodpartą fascynację.

Kiedy wyła, rozwarte usta dziewczynki bez jej intencji i woli odsłaniały przed nim

kolejne warstwy pofałdowanego wnętrza, które jak w systemie chińskich pudełek zdawały się

otwierać jedna po drugiej, wciągając go w głąb jej ciała, do intymnego sekretnego miejsca,

którego perspektywa bez przerwy się od niego oddalała, ofiarowując mu pierwsze, miażdżące,

przyprawiające o zawrót głowy doświadczenie nieskończoności.

Wyła i wyła, i nie przestawała wyć, aż z gór, najpierw pojedynczo, a potem w złożonej

polifonii, odpowiedziały jej w końcu głosy w tym samym języku.

Wyła nadal, choć brzmiało to już mniej tragicznie.

Wkrótce mieszkańcy domu musieli przyjąć do wiadomości, że wioskę zaatakowała

wataha wilków.

Wtedy mała się uspokoiła, opadła na ziemię, oparła głowę na przednich łapach, tak że

włosy jej moczyły się w stygnącej zupie, i w ten sposób zamknęła zabronioną księgę, nie mając

najmniejszego pojęcia, że ją kiedykolwiek otworzyła ani że jest to księga zakazana. Ciężkie

powieki opadły na brązowe, krwią nabiegłe oczy. Domowa strzelba wisiała na gwoździu nad

paleniskiem, gdzie umieścił ją ojciec Piotrusia po powrocie do domu, ale kiedy teraz postawił

stopę na najwyższym szczeblu drabiny, żeby zejść na dół po broń, dziewczynka skoczyła,

warcząc i obnażając żółte kły.

Wycie na dworze mieszało się teraz z głosami przerażonych zwierząt domowych.

Pozostali wieśniacy pozamykali się w domach.

Wilki stały u drzwi.

Chłopiec ujął babkę za zdrową rękę. Początkowo staruszka nie chciała się ruszyć, ale

szarpnął ją mocno i opamiętała się. Dziewczynka popatrzyła wilkiem, jednak pozwoliła im

przejść. Chłopiec pchnął babkę przed sobą na drabinę, a kiedy wspięli się po niej oboje, drabinę

wciągnął. Nękały go straszliwe przeczucia. Dałby wszystko, żeby odwrócić czas, uciec z

ostrzegawczym okrzykiem, kiedy tylko dostrzegł wilki, i nigdy jej nie zobaczyć.

Drzwi drżały pod naporem skaczących na nie wilków, a śruby przytwierdzające nasadę

rygla do framugi trzeszczały, piszczały i najwyraźniej miały zamiar puścić. Na to dziewczynka

podskoczyła i zaczęła w podnieceniu robić małe wypady do drzwi i z powrotem. Śruby bardzo

szybko wypadły z framugi. Wilki hurmem, jeden przez drugiego, wpadały do środka.

Dysonans. Przerażenie. Hałas, jakby wszystkie wichry zimowe zamknięto w jednej

skrzyni. To, czego na zewnątrz obawiali się najbardziej, było teraz w środku razem z nimi.

Niemowlę na strychu zakwiliło, a matka przycisnęła je do piersi, jakby i to dziecko mogły

porwać wilki, ale ekipa ratownicza przyszła tylko po swoją wychowankę.

W całym domu zostawiły za sobą przeraźliwy smród i wszędzie białe ślady mąki.

Wyłamane drzwi chwiały się na zawiasach. Czarne, osmalone szczapy z wygasłego ogniska

walały się po podłodze.

Piotruś myślał, że stara kobieta teraz się rozpłacze, ale wydawała się nieporuszona. Kiedy

już było bezpiecznie, zeszli pojedynczo po drabinie i jak gdyby uwolnieni z zaklęcia, zaczęli

mówić w podnieceniu, wszyscy, z wyjątkiem milczącej starej kobiety i zrozpaczonego chłopca.

Chociaż dawno minęła północ, synowa poszła po wodę do studni, żeby wyszorować chałupę i

pozbyć się zwierzęcego odoru, sprzątnięto i wyrzucono potłuczone naczynia. Ojciec Piotrusia

zbił na powrót stół i komodę. Zdumieni sąsiedzi wyszli ze swoich domów: wilki nie ruszyły

nawet jednego kurczęcia z kurników, nie zabrały jednego jajka.

Ludzie wynieśli pod gwiazdy piwo, kartoflaną wódkę i przekąski, bo z podniecenia

zgłodnieli. Straszliwa noc zakończyła się jednym wielkim przyjęciem, ale babka nie chciała nic

jeść ani pić i położyła się do łóżka, kiedy tylko chałupa została posprzątana.

Następnego dnia poszła na cmentarz i posiedziała chwilę przy grobie córki, ale się nie

modliła. Po powrocie do domu zaczęła szatkować kapustę na wieczorny posiłek, musiała to

jednak zostawić, bo rana w ręce jątrzyła się.

Tej zimy, po śmierci babki, w czasie przymusowego nieróbstwa z powodu śniegów

Piotruś poprosił wiejskiego proboszcza, żeby go nauczył czytać Biblię. Proboszcz chętnie się

zgodził, Piotruś był pierwszym z jego trzódki, który okazał jakiekolwiek zainteresowanie nauką

czytania.

Chłopiec stał się bardzo pobożny, co rodzinę zdziwiło, a także jej zaimponowało.

Młodsze dzieci dokuczały mu i przezywały świętym Piotrem, ale to go nie powstrzymywało od

wymykania się do kościoła, żeby się pomodlić, kiedy tylko miał wolną chwilę. Podczas postu

dosłownie się głodził. W Wielki Piątek się biczował. Jak gdyby oskarżał się o śmierć staruszki,

jak gdyby uważał, że to on sprowadził na dom fatalną zarazę, która ją z tego domu zabrała.

Ogarnęła go wszechwładna pasja pokuty. Noc w noc klęczał nad księgą przy słabym świetle

świecy, poszukując drogi zbawienia, dopóki matka nie zapędziła go spać.

Ale jakby na przekór czterem ewangelistom, których co noc przyzywał, by strzegli jego

łóżka, koszmary niezmiennie zakłócały mu sen. Rzucał się i przewracał na posłaniu z

szeleszczącej słomy, które dzielił z dwójką młodszego rodzeństwa.

Zachwycony rozwiniętą nad wiek inteligencją Piotrusia, proboszcz zaczął go uczyć

łaciny. Piotruś odwiedzał księdza, gdy tylko pozwalały mu na to obowiązki przy stadzie. Kiedy

skończył czternaście lat, proboszcz powiedział rodzicom, że Piotruś powinien pójść teraz do

seminarium w mieście w dolinie, gdzie sam wyuczy się na księdza. Ponieważ synów im nie

brakowało, oddali jednego Bogu, tym bardziej że przez swoje książki i modły stał się im obcy.

Kiedy kozy na zimę zeszły z hal, Piotruś ruszył w drogę. Był październik.

Po pierwszym dniu wędrówki dotarł do rzeki, która z gór spływała w dolinę. Noce były

już chłodne; rozpalił ognisko, pomodlił się, zjadł chleb i ser, które przygotowała mu matka, i

spał, jak mógł. Mimo pragnienia, żeby zanurzyć się w oczekujący nań biały świat skruchy i

pobożności, był niespokojny i zdenerwowany, a nie umiał sobie wyjaśnić przyczyny.

O pierwszym brzasku, brzasku, który jedynie klaruje ciemność, jak skorupki jajka

wpuszczone w mętny płyn, zszedł do rzeki napić się i umyć twarz. Było tak cicho, że mógłby być

jedynym żywym stworzeniem.

Jej ręce, lędźwie i nogi pokrywała gęsta sierść, a włosy opadały na twarz, trudno więc

było dostrzec rysy. Przysiadła na przeciwległym brzegu rzeki. Żłopała wodę tak pełną liliowego

światła, iż zdawać by się mogło, że wypijała świt, w miarę jak się pojawiał, jednak w czasie gdy

Piotruś na nią patrzył, powietrze stawało się coraz bledsze. Samotność i milczenie: wszystko

nieruchome.

Nigdy by sobie nie uświadomiła, że odbicie w rzece jest jej odbiciem. Nie wiedziała, że

ma twarz, nigdy się nie dowiedziała, że ma twarz, i tak jej twarz sama w sobie była lustrem

innego rodzaju świadomości niż nasza, podobnie jak jej nagość, pozbawiona niewinności czy

ostentacji, była nagością naszych pierwszych rodziców przed upadkiem. Włosy miała długie jak

Magdalena na pustyni, a jednak skrucha znajdowała się poza zasięgiem jej pojmowania.

Język obracał się w proch pod ciężarem jej niemoty.

Dwa małe wilczki wygramoliły się z krzaków, tarmosząc jeden drugiego. Nie zwracała na

nie najmniejszej uwagi.

Chłopak zaczął się trząść i drżeć. Poczuł gęsią skórkę na całym ciele. Zdawało mu się, że

jest ze śniegu i może się roztopić. Coś wymamrotał czy zaszlochał.

Nadstawiła uszu na niewyraźny, stapiający się z szumem rzeki dźwięk, wilczki także go

usłyszały, przestały baraszkować i pobiegły wtulić przestraszone łebki w jej bok. Ona jednak

zdecydowała po chwili, że nie ma niebezpieczeństwa, i znowu pochyliła pysk nad powierzchnią

wody, która porwała jej włosy i rozrzuciła wokół głowy.

Skończyła pić i cofnęła się parę kroków, otrząsając mokrą sierść. Wilczki przywarły

pyszczkami do jej kołyszących się piersi.

Piotruś nie wytrzymał, wybuchnął płaczem. Nie płakał od czasu pogrzebu babki. Łzy

spływały mu po twarzy i rozpryskiwały się na trawie. Chwiejnym krokiem, z rozpostartymi

ramionami, popychany impulsem niemal wizjonerskiej ekstazy, wszedł w rzekę, chcąc

przedostać się na drugą stronę i podzielić jej wspaniały prywatny stan łaski. Ale jego kuzynka

przestraszyła się nagłego ruchu, wyrwała dzieciakom swoje cycki i skoczyła do ucieczki.

Popiskujące wilczki pomykały za nią. Biegła na czworakach, jak gdyby był to jedyny sposób

wbiegania pod górę, w jasny labirynt nie dokończonego świtu.

Przyszedłszy do siebie, chłopiec osuszył łzy rękawem, zdjął przemoczone buty i wytarł

nogi połami koszuli. Następnie zjadł coś ze swego tłumoczka, nie bardzo wiedząc co, i puścił się

w dalszą drogę do miasta, ale na co było mu teraz seminarium? Bo teraz wiedział, że niczego nie

trzeba się bać.

Zaznał upojenia wolnością.

Niósł buty zawieszone przez ramię na sznurowadłach. Były bardzo ciężkie. Zastanawiał

się, czy ich nie wyrzucić, kiedy jednak znalazł się na wybrukowanej drodze, włożył je na nogi,

chociaż nadal były wilgotne.

Obudziły się ptaki i zaczęły śpiewać. Chłodne, racjonalne słońce zdziwiło go, poranek go

zaskoczył w jego uniesieniu i góry znalazły się teraz poza nim. Obejrzał się przez ramię i

zobaczył, jak z odległości zaczynają przybierać płaski, dwuwymiarowy kształt. Zmieniały się już

w swój własny obraz, w pocztówkę upamiętniającą dzieciństwo, kupioną pośpiesznie na stacji

kolejowej albo na granicy, w wycinek z gazety, zdjęcie, jakie będzie teraz widywał w obcych

miastach, w innych krajach, których w tej chwili nie potrafił sobie wyobrazić, których nazw

jeszcze nie znał, miejscach, gdzie będzie mówił w obcych językach: - Tutaj spędziłem

dzieciństwo. Wyobraźcie sobie!

Odwrócił się i długą chwilę patrzył na góry. Żył w nich przez czternaście lat, ale nigdy

przedtem nie widział ich w taki sposób, jak widzi je ktoś, kto ich nie zna jako niemal części

samego siebie, tak więc po raz pierwszy ujrzał prymitywną, bezkresną, wspaniałą, nagą,

nieprzyjazną prostotę gór. Żegnając się z nimi, zobaczył, jak zmieniają się w scenerię, w

cudowne tło starej wiejskiej bajdy, bajdy o dziecku wykarmionym przez wilki, a może o wilkach

karmionych przez kobietę.

Po czym zdecydowanie zwrócił twarz w kierunku miasta i ruszył przed siebie, w inną

opowieść.

- Jeśli jeszcze raz się obejrzę - pomyślał w skurczu przesądnego strachu - zamienię się w

słup soli.

 

Tytuł oryginału: Peter and the Wolf. Pierwodruk w „Firebird” i, 1982, następnie publikacja w

zbiorze Black Venus, wyd. cyt.

Tytuł nawiązuje do baśni symfonicznej Piotruś i wilk Sergiusza Prokofiewa, skomponowanej w

1936, z librettem według rosyjskiej opowieści ludowej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

KUCHENNE DZIECKO

 

 

„Urodzony w kufrze” mówią o dziecku aktorskim, które łyka szminkę wraz z mlekiem

matki, a jeśliby istniał kulinarny odpowiednik owego wyrażenia, to ja niechybnie bym nań

zasługiwał, czyż bowiem nie poczęto mnie w chwili, kiedy podnosił się suflet? Suflet z homara,

nie byle jaki, dwadzieścia pięć minut w średniogorącym piecu.

Na dodatek pierwszy w ogóle suflet, jaki w swojej karierze kucharki miała zrobić moja

mamusia, zamówiony przez pewnego francuskiego diuka, gościa w domu jaśnie państwa.

Mamusia cieszyła się jak dziecko, że może mu go przygotować, gdyż niewielu, jeśli w ogóle, fins

becs odnajdywało drogę do naszego domu, nawet podczas dwóch tygodni Wielkiego Polowania

na Kuropatwy, kiedy to szlachetnie urodzeni zjeżdżali się tłumnie, żeby zgarnąć pierzasty łup z

nieba. Szczególnie nie wtedy. Podniebienia jak podeszwy. „Perły przed wieprze” - powiadała

mamusia, niechętnie wysyłając dwadzieścia cztery dania, dwadzieścia cztery dzieła swojej sztuki,

do jadalni, tyle że wieprze okazałyby się bardziej wyrafinowanymi smakoszami. Mówię wam,

nie ma jak angielski dwór, jeśli chodzi o żarcie, ale tylko kiedy jaśnie pan z panią jest pas chez

lui. To służba utrzymuje poziom.

Jaśnie pani bowiem nie wzięłaby nic do ust prócz ostryg i winogron na lodzie trzy razy

dziennie, a to ze względu na swoją wyjątkową delikatność, jaśnie pan natomiast pościł aż do

zachodu słońca i wtedy pożywiał się przyprawionym na ostro udźcem, ponieważ curry spaliło mu

język, kiedy zarządzał kawałkiem Puny. (Podejrzewam, że ci Hindusi przez złośliwość tak mu

sypali przypraw do jedzenia. Ach, zemsta kucharza; kiedy się dokonuje - straszne!) Co zaś do

naszych myśliwych, żądali tylko kanapek na śniadanie, kanapek jako przystawek, kanapek w

charakterze pierwszego dania, a potem już tylko kanapek, kanapek i jeszcze raz kanapek i żeby

nieustannie napełniać im piersiówki - oczywiście, jeśli popija się wszystko bursztynowym

płynem, kto jest w stanie odróżnić smak?

Zatem mamusia zadała sobie dużo trudu, żeby wykreować ten swój najpierwszy suflet z

homara: chłopca zajmującego się ostrzeniem noży wysłała rowerem nad morze, wiele mil, po

samego stwora, którego następnie żywcem gotowała we wrzątku, a on wypełzał z garnka,

piszcząc żałośnie itd., itp., tak że mamusia była cała w nerwach, zanim jeszcze oddzieliła żółtka

od białek.

I wówczas, kiedy się pochyliła nad kuchnią, żeby wsypać mąkę do masła, para rąk

obłapiła ją ciasno w pasie. Biorąc to z początku za kuchenne żarty, poruszyła obfitymi biodrami,

żeby go odepchnąć, jednocześnie wlewając żółtka do zasmażki. Kiedy jednak dodała mięso

homara, posiekane jak się patrzy, poczuła, że ręce wędrują wyżej.

To wtedy nasypało się za dużo tureckiego pieprzu. Nigdy sobie tego nie darowała.

Kiedy zaś zsuwała wyrastającą ponad brzegi misy pianę z ubitych jaj, Bóg raczy

wiedzieć, do czego on się posunął, ale tak dalece, że cisnęła wszystko do formy jak leci i

- Do diabła z tym!

Suflet wędruje do piekarnika, drzwiczki zamykają się z trzaskiem. Zapuszczam zasłonę.

- Ale mamusiu - pytałem ją często błagalnie. - Kim był ten mężczyzna?

- Boże miłosierny, dziecko - odpowiada ona. - Ani mi w głowie było pytać. Takem się

zamartwiała, że suflet klapł, jak żem hukła drzwiami od pieca.

Ale nie. Suflet nadął się jak balon wypełniony gorącym powietrzem, a gdy tylko jego

złocista głowa rozkazująco stuknęła w drzwiczki, mamusia rozdarła zasłonę, którą dyskretnie

opuściłem na tę scenę namiętności, i wyłoniła się, wygładzając fartuch, żeby wyjąć idealną

potrawę pośród ochów i achów zebranego personelu kuchennego, w liczbie około czterdziestu

pięciu osób.

Nie całkiem jednak idealną. Kucharka znalazła w biesiadniku równego sobie.

Ochmistrzyni osobiście przynosi jego talerz i rzuca z trzaskiem:

- Trop de cayenne, powiedział, zebrał suflet z talerza i cisnął w ogień - obwieszcza z

tryumfalnym uśmieszkiem.

Jest wzorem wytworności i wysławia się bardzo starannie. Ma czkawkę. Wymawia nawet

„h” w „hep”.

Matka płacze ze wstydu.

- Potrzeba nam szefa z... hep... Ę-ropy, żeby poprawić le ton - grozi ochmistrzyni i rzuca

mamusi spojrzenie bazyliszka, sunąc majestatycznie w kierunku drzwi. Bo mamusia jest prostą

dziewczyną z Yorkshire, mimo całej czarodziejskiej mocy w palcach, i nie ma miejsca dla dwóch

królowych w tym ulu, ochmistrzyni jej nienawidzi. Ochmistrzyni marzy się też nieustannie

sprowadzenie jakiegoś Careme'a czy innego Soyera1 z wąsami niczym wieszak na kapelusze,

żeby jej robił crouembouche i milly filly2, co stanowi ostatni krzyk mody.

- Bo czyż Alberlin nie jest szefem kuchni u kochanych Devonshire'ów, a Crepin u

księżnej Sutherland. Także Labalme w domu księcia Beauforta... no i proszę, a królowa, niech

Bóg ją błogosławi, ma swego menager... podczas kiedy my trzymamy tę grubą krowę, która

nawet odezwać się nie potrafi inaczej jak tylko gwarą i wiecznie chodzi w bamboszach.

Poczęty na stole kuchennym, urodzony na kuchennej posadzce; nie rozdzwoniły się

dzwony, żeby mnie powitać, o wiele stosowniej natomiast oznajmiono moje przybycie głośnym

bum! bum! bum! na każdym rondlu w pomieszczeniu, prawdziwą kanonadą miedzianych kotłów

i wesołym klekotem chochli bijących w pokrywki; nawet psy napędzające kolo, które obraca

rożen, rozszczekały się wszystkie hau! hau!

Ponieważ, jak sobie możecie wyliczyć, od października dzielą nas dobre trzy miesiące,

jaśnie państwo bawią w Londynie, a ochmistrzyni sama jedna prowadzi życie w eleganckim

stylu, przesiadując w swojej bawialni i sącząc z miśnieńskiej filiżanki najlepszą herbacianą lurę,

suto zakropioną rumem pochodzącym z butelek trzymanych pod kluczem, którego duplikat

dorobiła sobie w wolnym czasie, jakiego jej nie brakuje. Małe popychadło, wysługujące się

ochmistrzyni i liżące jej buty, właśnie napełnia filiżankę po brzegi rumem Old Jamaica, kiedy

pod schodami rozpętuje się piekło, jakby chińska orkiestra wprawiła w ruch swoje szengi i

ksylofony, łomot, grzmot.

- Cóż, u licha, wyprawiają., hep... niższe se-fery? - melodyjnie cedzi ochmistrzyni tonem

damy, pociągając szybko a złośliwie popychadło za ucho, żeby wydobyć z dziewczyny

najświeższe plotki.

- Och, paniusieczko - trzęsie się biedne popychadełko - to tylko dzieciak kucharki.

- Dzieciak kucharki?!?

Ze względu na tuszę mojej matki, bardzo znaczną - mamusia jest okrągła jak „o” w

słowie „otyłość” - oraz wielką lojalność i miłość, jaką darzy ją cały personel kuchenny,

ochmistrzyni nie wiedziała nic o moim spodziewanym nadejściu. Niezależnie jednak od

wzbierającego oburzenia ucieszyła się zarazem ową wieścią, widząc w moim spontanicznym

przybyciu sposób, aby matkę usunąć z posady, a następnie nękać jaśnie państwa, żeby

zaangażowali jakiegoś afektowanego i wypomadowanego dżentelmena, który by jej robił

chaudfroidi gelee i podmaślał się. Bez zwłoki więc udaje się do sutereny, zstępując krokiem

dostojnym, aczkolwiek chwiejnym, a to za przyczyną rumu z kropelką herbaty, którym raczy się

przez cały dzień; popychadło zaś biegnie przed nią, aby na oścież otwierać drzwi.

Cóż za scena ukazuje się ich oczom! Rafael mógłby ją naszkicować, gdyby w tym czasie

był akurat w Yorkshire. Mamusia, z twarzą promieniejącą uśmiechem, z dzieciątkiem przy piersi,

zgrabnie zawiniętym w świeżo wygotowaną ścierkę od puddingów, usadowiona na worku

kartofli niby na tronie, a wokół cała kuchenna brygada w postawie adoracji, przy czym wszyscy

wyma****ą kuchennymi naczyniami, powodując ów radosny zgiełk warząchwi, pierwszą

kołysankę niżej podpisanego.

Niestety, moja kołysanka szybko się kończy pojedynczym pacnięciem i brzękiem pod

lodowatym spojrzeniem ochmistrzyni.

- A cóż to... hep... takiego?

- Śliczny chłopak! - zawodzi melodyjnie mamusia, wyciskając soczysty pocałunek na

delikatnym czółku wtulonym w jej poduchowatą pierś.

- Zabieraj mi się z tym z domu! - krzyczy gospodyni. - Hep - dodaje.

Niewyobrażalną wrzawę i harmider rozpętuje tym żądaniem, jak gdyby zdetonowała

bombę w sklepie z wyrobami żelaznymi, jako że wszyscy obecni (z wyjątkiem mojej matki i

mnie) atakują swoje nadwerężone instrumenty z nowym zapałem, skandując chórem:

- Kuchenne dziecko! Kuchenne dziecko! Nie możecie wyrzucić kuchennego dziecka!

I była to szczera prawda: kogóż innego bowiem mógłbym nazwać swoim życiodawcą,

jeśli nie owo żarłoczne miejsce, które choć samo mnie nie poczęło, to sprawiło, że zostałem

poczęty? Żadna pomywaczka, żaden najmniejszy chłopczyk obierający jarzyny nie byli w stanie

sobie przypomnieć, kto - czy co - złożył matce wizytę tego ranka, gdy przygotowywała suflet,

wszystkie ręce w kuchni zajęte były szykowaniem kanapek, wydawało się jednak, że jakiś

korpulentny kształt nawiedził miejsce, kuchnia przyciągnęła go, jak ciemność przyciąga ducha:

czy smakosz diuk nie miał smakosza lokaja? Jednak zarysy rozpływają się, jak galareta od żaru

piekarnika.

- Kuchenne dziecko!

Kuchenna brygada podniosła taki rejwach, że ochmistrzyni się wycofała, by w prywatnej

bawialni pokrzepić się kolejną kapeczką rumu, gdyż wobec groźby buntu garnków odkryła w

sobie słabego ducha i poszła się dąsać do swego namiotu.

Moimi pierwszymi zabawkami były durszlaki, trzepaczki do jaj i pokrywki. Kąpano mnie

w dużej wazie, w której podawano zupę żółwiową. Zrezygnowali z łososia, dopóki nie

nauczyłem się chodzić, cóż bowiem lepiej nadawało się dla mnie na kołyskę niż miedziany

kocioł, w którym gotowano rybę? Kocioł stał wysoko na półce, mogłem więc bezpiecznie uciąć

tam sobie drzemkę w spokoju i cieple, pośród rozkosznych zapachów i pobudzających apetyt

dźwięków, jakie towarzyszyły przygotowywaniu jedzenia, tam też przegaworzyłem moje

niemowlęctwo, nad tą kuchnią, jak gdybym był domowym bóstwem w maleńkiej świątynce na

górze.

Bo doprawdy, czyż nie ma czegoś świętego w wielkiej kuchni? Te kamienne, pociemniałe

od sadzy sklepienia wysoko nade mną, gdzie kołyszące się szynki, wianuszki cebuli i pęki

suszonych ziół przypominają pułkowe sztandary rozpostarte nad nawami starych kościołów.

Chłodne, dudniące echem kamienne płyty posadzki, szorowane do białości dwa razy dziennie na

klęczkach przez składające ofiarę osoby. Rząd za rzędem wypucowanych do połysku

metalowych naczyń, które zwisają na hakach albo spoczywają na półkach do chwili, aż będą

potrzebne, przywodzi na myśl rząd kościelnych kielichów oczekujących na odprawienie

sakramentu chleba. I kuchnia jak ołtarz, tak, ołtarz, przed którym moja matka chyli głowę w

wiecznym hołdzie, z frędzelką potu nad górną wargą i ogniem płonącym na policzkach.

Kiedy miałem trzy latka, dała mi mąkę i smalec, a ja z miejsca wymyśliłem kruche ciasto.

Jako że jestem jeszcze za mały, żeby posługiwać się wałkiem, bierze mnie na ramiona, żebym

widział, jak wałkuje ciasto na marmurowym blacie, następnie zasadza do samodzielnego

wyciskania ciasteczek, a łzy radości z powodu mojego przedwczesnego rozwoju spływają jej po

policzkach; w nagrodę pozwala mi skosztować powideł i wylizać łyżkę. W wieku trzech i pól lat

potrafiłem już przygotować ciasto francuskie i odtąd nie było dla mnie rzeczy niemożliwych.

Matka plasuje mnie na wysokim stołku, żebym mógł mieszać w garnku, owija we własny fartuch,

okręcając go trzykrotnie i zakładając w talii, żebym się nie potknął i nie wpadł głową naprzód do

mojego sosu holenderskiego. Tak więc zostaję jej akolitą.

Czytanie i pisanie przychodzą mi łatwo. Uczę się abecadła w następujący sposób: A jak

asperges, szparagi, asperges au beurre fondue (chociaż nigdy, ze względu na matkę, z sauce

batarde); B jak boeuf, krzyżówka, podawany zwykle z pouding Yorkshire, patriotycznie

skwierczącym w tłuszczu spod pieczeni; C jak carottes, choufleur, camembert itd., aż do

zabaglione, chociaż często się zastanawiam, czemu służy X, skoro nie figuruje w alfabecie

żadnego kucharza.

I trzymam się tak blisko tej kuchni, jak croute trzyma się pite, albo majonez oeuf.

Najpierw staję na owym stołku, żeby dosięgnąć garnków, potem na przewróconej do góry dnem

dzieży, wreszcie na własnych nogach. Czas mija.

Życie w tym odległym majątku płynie spokojnym strumieniem, wzbierając gwałtownie

tylko raz do roku, i to raptem na dwa tygodnie, ale wtedy jest zamętu aż nadto: to Wielkie

Polowanie na Kuropatwy, gdy towarzystwo zjeżdża z miasta i zwala się nam na głowę.

Choć jaśnie państwo uważają, że ich przyjazd jest wyłącznym i jedynym powodem

istnienia nas wszystkich razem i każdego z osobna, dorocznym apogeum naszej egzystencji,

kiedy to personel, w ich mniemaniu pogrążony we śnie zimowym przez resztę roku, budzi się do

życia jak Śpiąca Królewna, gdy zjawia się królewicz, to nam wiedzie się tak dobrze bez nich

przez pozostałe jedenaście i pół miesiąca, że przybycie Ich Wielmożności stanowi chroniczne

zakłócenie naszej rutyny. Wyciskamy ze siebie siódme poty przez dwa tygodnie, znosząc ich

obecność równie niechętnie jak podupadłe ziemiaństwo pobyt płatnych gości, co zaś do haute

cuisine, radzę wam o tym zapomnieć: kanapki, kanapki i jeszcze raz kanapki, wszystko, czego

żądają, to kanapki.

I nigdy, przenigdy żadnego specjalnego zamówienia na suflet, z homara czy nie z homara.

Mamusia zawsze coś niecoś zadumana, kiedy nadchodzi Wielkie Polowanie, markotna,

roztargniona, i chociaż nikt go nie zamawia, to przecież niezmiennie, rok w rok, bierze się do

swojego sufletu: wysyła chłopca od ostrzenia noży nad morze, gotuje homara żywcem we

wrzątku, ubija jaja, przygotowuje masę, jakby szykowanie tej potrawy było magicznym rytuałem,

mającym przywołać z przeszłości ów wielki znak zapytania: tego, z którego lędźwi pochodzi jej

syn, żeby tym razem mogła dobrze się przyjrzeć jego twarzy. A może jest jakiś inny powód.

Nigdy się jednak nie wypowiedziała na ten temat ani tak, ani siak. Z upływem czasu potrafiła

stworzyć najbardziej puszysty, najsmakowitszy suflet, jaki przyszło kiedykolwiek uświetnić

homarowi, nikt jednak nie przybywał, żeby go zjeść, a z kuchennego personelu nikt zjeść go nie

miał serca. I tak piętnaście razy z rzędu sufletem nakarmiono kury. Aż pewnego pięknego

październikowego dnia, gdy mgła nad wrzosowiskiem unosiła się niczym para nad bulionem, a

kuropatwy, niby skazańcy, zjadały ostatni obfity posiłek, matczyne czuwanie zostało wreszcie

nagrodzone. Zjeżdżają się goście i oto słyszymy nikłe, nostalgiczne zawodzenie akordeonu,

kiedy zamknięty powóz sunie aleją wjazdową, udekorowaną na całej długości girlandami z lys de

France.

Na tę wieść matka zaczyna się trząść, robi jej się dziwnie, musi przysiąść na

marmurowym blacie, na którym rozczynia się ciasto, podczas gdy ja, och ja, szykuję się na

spotkanie swego stwórcy, jako że osiągnąłem wiek, w którym chłopak najwięcej rozmyśla o ojcu.

Ale co to? Któż wbiega do kuchni po skrzynię z lodem, którego diuk zażądał dla butelek,

jakie z sobą przywiózł, jak nie gołowąs w moim wieku, albo i młodszy. I chociaż matka próbuje

się czegoś od niego dowiedzieć o tamtym hipotetycznym lokaju, który być może sprawił

pewnego razu, iż ręka jej zadrżała i sypnęło się za dużo pieprzu, chłopak twierdzi, że nie rozumie

jej wiejskiej mowy, potrząsa głową, swoje niezrozumienie podkreślą mimiką i gestami. Wtedy

matka zapłakała po raz trzeci w całym swoim życiu.

Pierwszy raz płakała ze wstydu, ponieważ zepsuła potrawę. Następnie płakała z radości,

widząc, jak jej syn miesi ciasto. A teraz płacze z powodu nieobecności. Niemniej wysyła chłopca

zajmującego się ostrzeniem noży po homara, ponieważ musi odprawić i odprawi jesienny rytuał,

choćby tylko jako ostatnią posługę dla pogrzebanej nadziei albo jako stypę. Biorąc zatem sprawy

we własne ręce, wykorzystuję najszybszy sposób, windę kredensową na górę, żeby osobiście

zasięgnąć języka u diuka co do tego, gdzie może przebywać jego służba.

Diuk odpoczywa przed obiadem, racząc się kielichem, przyodzian w aksamitną pikowaną

bonżurkę, przypominającą płaszczyki, jakie wkłada się bardzo rasowym psom, nogi w pantoflach

(marokinowych) grzeje sobie przed buzującym kominkiem i podśpiewuje piosenki w rodzimym

języku. Nigdy nie widziałem grubszego mężczyzny, mógłby mojej mamusi odstąpić kilkanaście

czy kilkadziesiąt funtów i nawet nie poczułby różnicy, jest okrągły jak „o” w rotundzie. Jeśli

zaskoczyło go nagłe wystąpienie z boazerii tego młodego kucharza, jest zbyt dobrze wychowany,

żeby dać to poznać po sobie wzdrygnięciem się czy poruszeniem. Pyta, czym może mi służyć,

najgrzeczniej, jak można, a ja w mojej najlepszej kuchennej francuszczyźnie, mojej petit poi de

francaise, jąkam:

- Le valet de chambre, który towarzyszył waszej wysokości (garni de) wiele już lat temu

podczas ostatniej wizyty...

- Ach, Jean-Jacques - pomaga mi ochoczo. - Le pauvre - dodaje.

Rzuca spode łba ponure spojrzenie.

- Une crise de foie. Helas, il est mort.

Robię się biały jak cykoria. On, będąc prawdziwym dżentelmenem, ofiarowuje mi

pokrzepiający łyk bąbelków, które wiózł ze swoich własnych piwnic, nie ufa przepalonemu

smakowi jaśnie pana. Czuję podnoszenie się włosów na piersi, kiedy trunek, odbijając mi się,

spływa do żołądka. Zaopatrzony w drugą butelkę, którą diuk dzieli ze mną z ową niewymuszoną

demokratyczną uprzejmością, jaka stanowi cechę wszystkich prawdziwych arystokratów, zdaję

mu relację z tego, co uważam za okoliczności swojego poczęcia: jak nieboszczyk lokaj zalecał

się do matki i zdobył ją, podczas gdy przygotowywała suflet z homara.

- Dobrze pamiętam ten suflet - powiada diuk. - Najlepszy, jaki kiedykolwiek jadłem.

Przekazałem kucharce wyrazy uznania przez concierge, dodałem tylko radę prawdziwie

wymagającego smakosza, żeby następnym razem nie przesadzała z pieprzem.

A więc tak wyglądała prawda! Zawistna ochmistrzyni przekazała wiadomość tylko w

połowie!

Dalej opowiadam wzruszającą historię, jak to odtąd w czasie każdego Wielkiego

Polowania matka przygotowuje suflet z homara na (jak uważam) pamiątkę Jean-Jacques'a, po

czym wypijamy jeszcze jedną butelkę bąbelków dla uczczenia pamięci zmarłego, aż wreszcie

diuk, dając upust uczuciom dowodzącym rzadkiej wrażliwości, odzywa się, roniąc męską łzę:

- Powiem ci, chłopcze, co: kiedy twoja maman znowu będzie szykowała dla mnie ów

słynny suflet, osobiście, w hołdzie mojemu nieżyjącemu lokajowi, wślizgnę się do kuchni...

- O panie - jąkam - wasza wysokość zbyt jest uprzejmy.

Natychmiast mknę do kuchni, gdzie znajduję matkę zaczynającą właśnie przygotowywać

beszamel. I oto, podczas gdy masło rozpływa się jak serce diuka, kiedy opowiadałem mu jej

historię, drzwi otwierają się bezszelestnie i na paluszkach wsuwa się On Sam. Muszę powiedzieć,

że trudno byłoby o parę lepiej dopasowaną rozmiarami. Cały batalion kuchenny odwraca głowy z

poszanowania dla tej romantycznej chwili, ale ja, architekt wydarzenia, nie mogę się

powstrzymać, żeby nie podglądać.

On przekrada się za nią, z palcem na ustach, który to gest podkreślić ma konieczność

zachowania ostrożności i milczenia, wyciąga rękę i wolno, wolniusieńko, z bezgraniczną

delikatnością i taktem pozwala swojej dłoni wędrować ukosem po jej pośladku. Rzekłbyś, mucha

przysiadła jej na tyłku. Ona wstrząsa zadem niby klacz na pastwisku i niewzruszona sypie mąkę.

Sam diuk lekko drży. Jego burbońskie nieco rysy noszą wyraz twarzy dziecka w sklepie ze

słodyczami. Usiłuje zajrzeć matce przez ramię, żeby zobaczyć, co też ona wyczynia ze swoją

batterie de cuisine, ale jego embonpoint staje na przeszkodzie.

Raptem, czy to chcąc ją troszeczkę obrócić, czy też składając autentyczny hołd jej

obfitym wdziękom, z niesłychaną, choć monumentalną gracją wtyka jej dłoń między pośladki.

Matka wydaje westchnienie, dostatecznie głębokie, by zdmuchnąć ubitą pianę, ale

ponieważ jest wielką artystką, ręka jej nawet nie drgnie, ani razu, kiedy wlewa żółtka. A gdy

książęce dłonie wędrują wyżej - ani cień zdenerwowania nie wpływa na poruszenia łyżki.

Nadchodzi bowiem, rozumiecie sami, pora na przyprawy. Do środka idzie tym razem

akurat tyle pieprzu, ile trzeba. Ani ziarnka więcej. Hurra! Ten suflet będzie... wznoszę

tryumfalnie dłoń z kciukiem i palcem wskazującym złożonymi w kółeczko, finguję całusa.

Białka zsuwają się do masy, ruchy łyżki są szybkie i lekkie, niby ptaka schwytanego w

potrzask. Matka przewraca naczynie do góry dnem i przelewa zawartość do formy.

On ją podszczypuje.

I wtedy ona krzyczy:

- Do diabła z tym!

Odstępując od scenariusza, matka wznosi drewnianą łyżkę jak maczugę i spuszcza ją pac!

diukowi na głowę ze sporą siłą. On osuwa się na kamienne płyty z cichym jękiem.

- Masz - rzuca ona w kierunku jego rozciągniętej bez życia postaci.

- Jak mogłaś! - wołam.

- Chciałeś, żeby mi zepsuł suflet? Mało brakowało zeszłym razem?

Z chłopcem od ostrzenia noży kładziemy diuka na marmurowym blacie, zwilżamy

skronie ścierką od pieca zamoczoną w schłodzonym chablis, aż w końcu, po długiej chwili, jego

powieki drgają i wraca mu przytomność.

- Quelle femme - mruczy.

Matka, przykucnięta przed piekarnikiem ze stoperem w dłoni, nie zwraca na niego

najmniejszej uwagi.

- Bała się, że przez waszą wysokość zepsuje jej się suflet - wyjaśniam, nie posiadając się

z zażenowania.

- Cóż za poświęcenie!

Człowiek sprawia wrażenie porażonego gromem. Wpatruje się w matkę, jakby oczu nie

mógł od niej oderwać. Zsunąwszy się z marmurowego blatu tak żwawo, jak to możliwe dla kogoś

o jego tuszy, pędzi przez całą kuchnię i pada na kolana u jej stóp.

- Błagam cię, zaklinam cię.

Ale matka nie przestaje wpatrywać się w piekarnik.

- Proszę bardzo! - Otwierając na oścież drzwiczki, wyjmuje prawdziwego króla

wszystkich sufletów, rozpościerającego archanielskie skrzydła nad całą kuchnią i wyrywającego

się w górę z formy, w której utrzymuje go jedynie siła ciążenia. Wszyscy obecni (w liczbie około

czterdziestu siedmiu: brygada kuchenna wraz ze mną plus diuk) biją brawo i wznoszą okrzyki.

Ochmistrzyni wścieka się ze złości, kiedy matka odjeżdża zamkniętym powozem do

własnej, prawdziwie francuskiej i królewskiej kuchni diuka, pociesza się jednak myślą, że teraz

zdoła namówić jaśnie państwa do zaangażowania pierwszorzędnego nowego kucharza, kogoś w

stylu Soyera albo Careme'a, który by podkręcał wąsa na jej widok i robił gateau Saint-Honore na

jej urodziny tudzież raczył, bynajmniej nierzadko, babas au rhum. Ale ja jestem jedynym

dzieckiem urodzonym w kuchni mojej matki i oto obejmuję teraz moje dziedzictwo, poza tym,

jak może ochmistrzyni narzekać? Czyż nie jestem najmłodszym - pochodzącym z Yorkshire -

francuskim szefem kuchni w całym kraju?

Bo czyż nie jestem pasierbem diuka?

 

Tytuł oryginału The Kitchen Child. Pierwodruk w „Vogue” 1979, następnie publikacja w zbiorze

Black Venus, wyd. cyt. Na podstawie opowiadania powstał w 1990 r. film krótkometrażowy pod tym

samym tytułem (reż. Joy Perino).

1 Careme i Soyer - autentyczne nazwiska francuskich kucharzy, którzy po rewolucji znaleźli

zatrudnienie w domach angielskiej arystokracji. Careme był szefem kuchni w Pawilonie w Brighton,

rezydencji księcia regenta, późniejszego Jerzego IV.

2 Poprawnie: mille-feuille, „tysiąc liści” - rodzaj ciasta cukierniczego, znanego w Polsce jako

ciasto francuskie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

MORDERSTWO W FALL RIVER

 

 

Lizzie Borden toporem

czterdzieści ciosów zadała

swemu ojcu, a matce

jeszcze jeden dodała

Dziecinna rymowanka

 

Wczesny ranek 4 sierpnia 1892 roku w Fall River, Massachusetts.

Upał, upał, upał... bardzo wczesny ranek, jeszcze przed fabryczną syreną, ale nawet o tej

porze wszystko migocze i drga pod obstrzałem białego, wściekłego słońca, już stojącego wysoko

w nieruchomym powietrzu.

Mieszkańcy nigdy nie zdołali pogodzić się z tymi gorącymi, parnymi latami - jako że

parność, bardziej nawet od gorąca sprawia, iż są one nie do zniesienia, pogoda trzyma jak

niewielka gorączka, której nie można się pozbyć. Indianie, żyjący tu przedtem, mieli na tyle

rozumu, żeby zrzucić koźle skóry, kiedy przychodziły upały, i zanurzyć się w stawach po szyję -

ale nie potomkowie pracowitych, umartwiających się świętych, którzy protestancką etykę

zaimportowali hurtem do kraju stworzonego do sjesty i są tacy dumni, tacy dumni, że rzucili

wyzwanie naturze. W większości stref o podobnym lecie następuje wtedy spowolnienie

wszystkiego. Cały dzień spędza się w półcieniu przy spuszczonych roletach i zamkniętych

okiennicach, nosi odzież na tyle luźną, by można było się ochłodzić własnym oddechem, kiedy

człowiek się z rzadka poruszy. Ale tutaj ostatnia dekada ubiegłego stulecia zastaje nas w samym

środku ciężkiej pracy: zaraz rozpocznie się krzątanina, mężczyźni wejdą w rozżarzony piec

poranka szczelnie opatuleni: flanelowa bielizna, płócienna koszula, kamizelka, surdut i spodnie z

grubego sukna, dławią się też krawatami, poczytują sobie za cnotę cierpienie niewygód.

A dzisiaj przypada szczyt fali upałów; taki wczesny ranek, ale słupek rtęci sięga już

osiemdziesięciu paru stopni Fahrenheita i nic nie wskazuje, żeby miał zwolnić tempo swojej

gwałtownej wspinaczki.

Co się tyczy odzieży, kobiety tylko pozornie miały lżej. Tego ranka, gdy po śniadaniu i

wypełnieniu paru domowych obowiązków Lizzie Borden zamorduje swoich rodziców1, wdzieje

ona na siebie, po wstaniu z łóżka, prostą bawełnianą sukienkę - ale pod to szła długa

nakrochmalona bawełniana halka, długie reformy, wełniane pończochy, koszula i fiszbinowy

gorset, który chwytał wnętrzności żelazną ręką i ściskał z całych sił. Między nogami Lizzie

przypięła ciężką lnianą serwetę, ponieważ miała miesiączkę.

Ubrana w to wszystko, w nie najlepszej formie i odczuwająca lekkie mdłości, w tym

ogłupiającym upale, ze ściśniętym brzuchem, rozgrzeje żelazko na kuchni i będzie prasować

chusteczki, aż nadejdzie czas, żeby zejść do piwnicy i ze stosu drewna zabrać siekierę, w którą

nasza wyobraźnia - ,,Lizzie Borden toporem” - zawsze ją uzbraja, podobnie jak świętą Katarzynę

przedstawiamy sobie zawsze rozkrzyżowaną na obracającym się kole - symbolu jej męki.

Wkrótce, mając na sobie dokładnie tyle sztuk odzieży co panna Lizzie, choć w gorszym

gatunku, służąca Bridget obleje naftą kilka zawiniętych we wczorajszą gazetę szczap na

podpałkę. Kiedy płomień rozpali się równo, ugotuje śniadanie. Duszący ogień będzie jej

towarzyszył podczas zmywania po posiłku.

W samodziałowym garniturze, na który wystarczy spojrzeć, żeby uczuć na całym ciele

ukłucia gorąca, Stary Borden obchodzi spocone miasto, ryjąc za pieniędzmi jak świnia za

truflami, dopóki w połowie ranka nie powróci do domu, żeby punktualnie stawić się na spotkanie

z przeznaczeniem.

Na razie jednak nikt tu jeszcze nie wstał, ciągle jest wczesny ranek, przed fabryczną

syreną, niezmącona cisza upalnej pogody, niebo już białe, światło Nowej Anglii bez cienia, jak

błyski Bożego oka, i morze białe, i rzeka też biała.

Jeśli w dużej mierze zapomnieliśmy o niedogodnościach drapiącej, krępującej odzieży z

przeszłości i rujnujących nerwy skutkach stałego fizycznego dyskomfortu, to i zarazem udało

nam się na szczęście zapomnieć dawne zapachy, domowe wonie - niedomytego ciała, rzadko

zmienianej bielizny, nocników, kubłów na pomyje, nie całkiem drożnych ustępów, psującej się

żywności, nie leczonych zębów; a na ulicach powietrze nie jest świeższe niż we wnętrzach:

wszechobecny kwaśny odór końskiego moczu i nawozu, rynsztoki, smród zastarzałej śmierci,

nagle zalatujący od jatki, bezwodne piekło sklepu rybnego.

Człowiek zlewał chusteczkę wodą kolońską i przyciskał do nosa. Skrapiał się fiołkami

parmeńskimi, by odór rozkładającego się ciała, który mu stale towarzyszył, zagłuszyć zapachami

zakładu, gdzie balsamują zwłoki. Człowiek brzydził się powietrza, którym oddychał.

Pięć żywych istot leży pogrążonych we śnie w domu na Second Street w Fall River. Są to

dwaj starzy mężczyźni i trzy kobiety. Pierwszy mężczyzna posiada wszystkie kobiety dzięki

małżeństwu, krwi lub kontraktowi. Jego dom jest wąski jak trumna, zresztą tak właśnie dorobił

się majątku - kiedyś był właścicielem zakładu pogrzebowego, ale ostatnio przedsiębiorstwo

rozgałęziło się w kilku kierunkach, a wszystkie gałęzie przyniosły owoce w postaci jak

najbardziej zadowalających finansowo gratyfikacji.

Nikt by jednak nie pomyślał, patrząc na jego dom, że jest on człowiekiem, któremu się

powiodło, człowiekiem majętnym. Dom jest ciasny, pozbawiony wygód, mały i ubogi -

„bezpretensjonalny”, mógłby powiedzieć pochlebca - a i sama Second Street pamiętała lepsze

czasy. Dom Bordenów - spójrzcie na ten ozdobny napis „Andrew J. Borden” na mosiężnej

tabliczce koło drzwi - stoi osobno, oddzielony od sąsiadów po obu stronach niespełna metrowym

pasażem. Na lewo znajduje się stajnia, nie używana, bo konia Borden sprzedał. Za oknem rośnie

kilka grusz, o tej porze obwieszonych owocami.

Tego szczególnego ranka los chciał, że tylko jedna z dwóch Bordenówien spała w domu

swojego ojca. Emma Lenora, starsza córka, wyjechała na parę dni do pobliskiego New Bedford

odetchnąć bryzą oceanu; uniknie zatem rzezi.

Mało kto z ich klasy społecznej pozostaje w Fall River w parnych miesiącach czerwca,

lipca i sierpnia, ale też mało kto z ich klasy społecznej mieszka na Second Street, w nisko

położonej części miasta, gdzie upał osiada jak mgła. Lizzie także otrzymała zaproszenie do

letniego domku nad morzem, gdzie miała dołączyć do wesołej gromadki dziewcząt, ale jak gdyby

w celu umartwienia ciała, jak gdyby ważna sprawa zatrzymywała ją w umęczonym mieście, jak

gdyby zła wróżka uwięziła ją na Second Street, nie pojechała.

Drugi mężczyzna jest dalekim krewnym Bordena. Nie przynależy tutaj, jest w gościach,

przejazdem, jest przypadkowym świadkiem, nie liczy się.

Wykreślcie go ze scenariusza.

Choć jego obecność w skazanym domu jest historycznie niepodważalna, kolory tej

rodzinnej apokalipsy muszą być jaskrawe, a rysunek mocno uproszczony, żeby maksymalnie

wydobyć efekt symboliczny.

Wykreślcie Johna Vinnicuma Morse'a ze scenariusza. Jeden stary mężczyzna i dwie z

jego kobiet śpią w domu na Second Street.

Zegar na wieży miejskiego ratusza furkotem i trzaskiem zapowiada pierwsze uderzenia

godziny szóstej, budzik Bridget solidarnie podskakuje i terkocze; podczas gdy wskazówka

minutowa drży na godzinie, z tyłu szarpie się mały młoteczek, gotów wprawić w ruch dzwonek

na budziku, ale żaden dreszcz przeczucia nie przebiega przez wilgotne powieki Bridget, która

leży w lepkiej flanelowej koszuli pod lepkim prześcieradłem na żelaznym łóżku bez materaca,

leży na wznak, jak uczyły ją zacne zakonnice, kiedy była jeszcze dziewczynką w Irlandii, żeby

ułatwić grabarzowi zadanie, gdyby miała umrzeć w nocy.

Dobra z niej dziewczyna w sumie, aczkolwiek ponosi ją niekiedy temperament i zdarza

się, że odpysknie pani, po czym musi się wyspowiadać księdzu z grzechu niecierpliwości.

Znękana upałem i mdłościami - bo wszyscy w tym domu obudzą się dzisiaj z uczuciem mdłości -

powróci do swego wąskiego łóżka później w ciągu poranka. Kiedy ona na górze będzie korzystać

z paru chwil wypoczynku, na dole rozpęta się prawdziwe piekło.

Różaniec z brązowych szklanych paciorków, naklejona na tekturę kolorowa reprodukcja

Najświętszej Panienki, kupiona w sklepie u Portugalczyków, fotografia matki Bridget z uroczystą

miną, zrobiona w Donegalu i upstrzona przez muchy - leżą albo stoją oparte na gzymsie

kominka, który nigdy, nawet podczas najostrzejszej zimy w Massachusetts, nie widział płonącej

szczapy. Poobijany blaszany kufer w nogach łóżka zawiera cały majątek Bridget na tym świecie.

Przy łóżku stoi proste krzesło, a na krześle lichtarz, zapałki, budzik, który napełnia pokój

podwójnym, bo odbitym od ścian metalicznym brzękiem, gdyż, jak Bridget z panią żartują,

dziewczyna potrafi przespać wszystko, wszystko, potrzebuje więc budzika na dodatek do

wszystkich fabrycznych syren, które mają właśnie za chwilę zawyć, mają zawyć dokładnie w tej

sekundzie...

Rozłupany sosnowy stojak mieści dzban i miskę, których Bridget nigdy nie używa, nie

będzie targała wody na trzecie piętro tylko po to, żeby ją na siebie wylać, ani jej się śni. Nie

kiedy jest dosyć wody w kuchennym zlewie.

Stary Borden nie widzi potrzeby kąpieli. Nie uznaje całkowitego zanurzenia. Stracić

naturalne olejki to obrabować własne ciało.

Kwadrat pozbawionego ram lustra odbija w pomarszczonych falach popękaną, zakurzoną

mydelniczkę, zawierającą czarne metalowe szpilki do włosów.

Na jasnych prostokątach papierowych rolet poruszają się piękne cienie grusz.

Chociaż Bridget zostawiła drzwi uchylone w płonnej nadziei zwabienia do pokoju

odrobiny przeciągu, cały zastygły żar poprzedniego dnia stłoczył się ciasno na jej poddaszu.

Łupież zaschniętego białego wapna sypie się z sufitu, gdzie posępnie bzyczy mucha.

Dom wydziela silny zapach snu, tę woń słodkawą i zatęchłą. Bezruch, całkowity bezruch,

w całym domu nie porusza się nic z wyjątkiem bzyczącej muchy. Bezruch na schodach. Bezruch

napiera na rolety. Bezruch, śmiertelny bezruch w pokoju piętro niżej, gdzie państwo dzielą

małżeńskie łoże.

Gdyby rozsunąć story albo zapalić lampę, łatwo dałoby się zauważyć różnicę pomiędzy tą

sypialnią a spartańskim pokoikiem służącej. Tu jest dywan z żywym kwiecistym wzorem, choćby

nawet dywan z gatunku tanich i krzykliwych, na tapetach kwiaty w kolorach lila, ciemnożółtym i

jaskrawowiśniowym, nieważne, że tapety były już stare, kiedy Bordenowie się sprowadzali. Jest

toaletka z jeszcze jednym wypaczającym obraz lustrem; żadne lustro w tym domu nie odbije

twarzy, żeby jej nie wykrzywić. Na toaletce bieżnik haftowany w niezapominajki, na bieżniku

grzebień z kości, w którym brakuje trzech zębów, zaplątało się natomiast parę siwych włosów,

szczotka oprawna w drewno zabejcowane na heban, kilka koronkowych serwetek pod

porcelanowymi puzderkami zawierającymi agrafki, siatki na włosy itp. Niewielki tupet, który

pani Borden przypina na dzień do łysiejącej czaszki, leży zwinięty w kłębek, jak zdechła

wiewiórka. Natomiast nie ma śladu męskiej obecności Bordena w tym pokoju, ponieważ ma on

własną garderobę za tamtymi drzwiami na lewo...

A te drugie drzwi obok tamtych?

Prowadzą na kuchenne schody.

A jeszcze inne drzwi, częściowo ukryte za wezgłowiem wielkiego mahoniowego loża?

Gdyby nie były zamknięte na klucz, zaprowadziłyby was do pokoju panny Lizzie.

Jedną z osobliwości tego domu jest liczba drzwi w każdym pokoju, a dodatkową

osobliwością, że wszystkie te drzwi są zawsze zamknięte na klucz. Dom pełen zamkniętych

drzwi, które wiodą tylko do innych pokoi z kolejnymi zamkniętymi drzwiami, ponieważ tak na

górze, jak na dole wszystkie pokoje łączą się ze sobą, tworząc labirynt jak ze złego snu. To dom

bez korytarzy. Nie ma tu ani kawałka, który by nie stanowił osobistego terytorium któregoś z

mieszkańców. To dom bez wspólnej, należącej do wszystkich przestrzeni między pokojami. To

dom, w którym prywatność każdego została opieczętowana tak szczelnie, jakby to był dokument

z woskową pieczęcią.

Jedyną drogą do pokoju Emmy jest pokój Lizzie. Nie ma wyjścia z pokoju Emmy. To

ślepy zaułek.

Zwyczaj zamykania na klucz wszystkich drzwi, od wewnątrz i od zewnątrz, wziął się u

Bordenów od czasu, kiedy kilka lat wcześniej, niedługo przed tym, jak zaczęła pracować u nich

Bridget, w domu miało miejsce włamanie. Nieznany sprawca dostał się bocznymi drzwiami

podczas jednego z rzadkich wspólnych wyjazdów Bordena z żoną: Borden zapakował żonę do

dwukółki i wyruszyli na farmę, którą mieli w Swansea, upewnić się, że dzierżawca go nie

kantuje. Dziewczęta zostały w domu, w swoich pokojach, drzemiąc na łóżkach albo

przyszywając naderwane obrąbki u spódnic, albo wzmacniając obluzowane guziki, albo pisząc

listy, albo obmyślając dobre uczynki wobec zasługujących na nie biednych, albo wpatrując się

tępo w przestrzeń.

Nie potrafię sobie wyobrazić, co jeszcze mogłyby robić.

Co te dziewczęta robią, kiedy są same, to przekracza moją wyobraźnię.

Emma jest o wiele bardziej tajemnicza niż Lizzie, ponieważ wiemy o niej znacznie mniej.

Jest pustym miejscem. Nie ma życia. Drzwi od jej pokoju prowadzą tylko do pokoju siostry.

„Dziewczęta” to oczywiście zwrot grzecznościowy. Emma jest dobrze po czterdziestce,

Lizzie przekroczyła trzydziestkę, nie wyszły jednak za mąż, mieszkają więc w domu ojca,

pozostając w stanie sztucznego, przedłużonego dzieciństwa.

Kiedy państwa nie było w domu, a dziewczęta spały albo czymś tam były zajęte,

nieznany sprawca, czy sprawcy, wszedł na palcach kuchennymi schodami do małżeńskiej

sypialni i przywłaszczył sobie złoty zegarek z dewizką, własność pani Borden, koralowy

naszyjnik i srebrną bransoletę, pamiątki jej odległego dzieciństwa, oraz zwitek banknotów

dolarowych, które Stary Borden trzymał pod czystymi kombinezonami bieliźnianymi w trzeciej

szufladzie komody po lewej stronie. Nieproszony gość usiłował sforsować zamek sejfu, niczym

nie wyróżniającego się czworoboku z czarnego żelaza, który przypominał pieniek katowski albo

ołtarz i sterczał przy łóżku po stronie Starego Bordena, ale trzeba by łomu, żeby dostać się do

środka, a intruz posłużył się nożyczkami do paznokci, leżącymi pod ręką na toaletce, tak że to się

nie udało.

Następnie intruz zasikał i obsrał kapę na łóżku Bordenów, postrącał, co popadło, z

toaletki na podłogę, tłukąc wszystko, wleciał do garderoby Starego Bordena i z furią, tymi

samymi nożyczkami do paznokci, które miały otworzyć sejf (te nożyczki, porzucone i rozłamane,

leżały teraz na dnie szafy), zaatakował żałobny surdut wiszący w ciemnej głębi szafy pośród

gałek na mole, wycofał się do kuchni, rozbił gliniany garnek z mąką i drugi z melasą, następnie

kawałkiem mydła, które trzymano przy zlewie w pomywalni, nagryzmolił kilka sprośnych słów

na oknie w salonie.

Co za rozgardiasz! Lizzie zdziwionymi, nieobecnymi oczyma spoglądała na okno salonu;

słyszała ciche stukanie otwartych drzwi, które chwiały się miarowo, chociaż nie było wiatru. Co

robiła, ubrana tylko w gorset, na środku bawialni? Jak się tu znalazła? Czy zakradła się

schodami, usłyszawszy, że stukają boczne drzwi? Nie potrafiła sobie przypomnieć.

Ni stąd, ni zowąd stoi na środku salonu z mydłem w ręku, i tyle.

Dopiero gdy doznała rozjaśnienia umysłu, zaczęła wrzeszczeć i krzyczeć:

- Na pomoc! Włamali się do nas! Na pomoc!

Emma zbiegła na dół i zaczęła ją uspokajać, tak jak zawsze starsza siostra uspokajała

młodszą od dzieciństwa. To Emma oczyściła dywan w salonie z mąki i melasy, które Lizzie

bezmyślnie naniosła na bosych stopach z kuchni w swoim somnambulicznym transie. Ale

biżuteria i banknoty dolarowe przepadły bez śladu.

Brak mi słów, żeby opowiedzieć wam, jak włamanie odbiło się na Bordenie. Całkowicie

zburzyło jego spokój, był człowiekiem ogłuszonym. Zgwałciło go nawet, był mężczyzną

zbezczeszczonym. Zniszczyło jego dotychczas niepodważalną wiarę w uczciwość przyrodzoną

rzeczom.

Owo wydarzenie do tego stopnia poruszyło rodzinę, że jej członkowie złamali panujące

między nimi na co dzień milczenie, aby o całej sprawie pomówić. Obwiniali oczywiście

Portugalczyków, choć niekiedy Kanadyjczyków. Mimo że ich oburzenie nie słabło z upływem

czasu, to w zależności od nastroju skupiało się na różnych obiektach, chociaż podejrzliwy palec

wskazywał nieodmiennie na obcych i przyjezdnych, zamieszkujących nędzne przyczółki

fabrycznego osiedla kilka przecznic dalej. Nie zawsze podejrzewali wyłącznie ciemnowłosych,

czasem uważali, że winnym może być równie dobrze któryś z robotników świeżo przybyłych z

zuchwałego Lancashire za oceanem, gdyż właściciel slumsów niewielu ma przyjaciół w kręgach

przestępczych.

Jednak możliwość istnienia poltergeista przychodzi pani Borden do głowy, choć nie zna

tego słowa, wie natomiast, że jej młodsza pasierbica jest dziwna i jeśli zechce, potrafi z czystej

złośliwości sprawić, że talerze podskakują. Ale stary uwielbia córkę. Może właśnie wtedy,

zszokowany włamaniem decyduje, że potrzebna jej zmiana, haust morskiego powietrza, daleki

wyjazd, bo to po włamaniu wysłał ją we wspaniałą podróż.

Po włamaniu drzwi frontowe i drzwi boczne były zawsze zamykane na klucz trzy razy,

ilekroć ktoś z mieszkańców wychodził z domu, choćby tylko na podwórko, żeby zebrać w

koszyk spadłe gruszki w sezonie gruszek, albo kiedy służąca zamierzała rozwiesić nieduże pranie

lub Stary Borden po kolacji szedł wysikać się pod drzewo.

Od tego czasu datował się zwyczaj zamykania wszystkich sypialni na klucz od środka,

jeśli było się w środku, albo od zewnątrz, jeśli się wychodziło. Stary Borden zamykał swoją

sypialnię rano, kiedy z niej wychodził, i kładł klucz na widoku na półce w kuchni.

Włamanie uświadomiło Staremu Bordenowi ulotną naturę prywatnej własności. Odtąd

pogrążył się w orgii inwestowania. Będzie teraz inwestował nadwyżkę w porządną cegłę i

zaprawę murarską, bo któż zdoła ukraść kamienicę?

Właśnie wtedy wygasła dzierżawa na kilka równocześnie domów na pewnej ulicy w

centrum miasta i Borden błyskawicznie wykorzystał sposobność. Domy stanowiły jego własność.

Wyburzył je. Planował wzniesienie Gmachu Bordena, z ciemnoczerwonej cegły i brunatnego

kamienia, z żeliwnymi detalami, budowli, która by w nieskończoność przynosiła piękne żniwo

niesprzedażnych czynszów, a pomnik ów, jak pomnik Ozymandiasa, przeżyłby go o długie lata -

i faktycznie stoi do dziś, kwadratowy i okazały, Andrew Borden Building na South Main Street.

Nieźle jak na syna handlarza ryb, co?

Bo chociaż Borden to stare nazwisko w Nowej Anglii i do klanu Bordenów należy lepsza

część Fall River, nasz Borden, Stary Borden, ci Bordenowie nie pochodzą z bogatej gałęzi

rodziny. Są Bordenowie i Bordenowie, a on był synem człowieka, który sprzedawał świeże ryby

z wiklinowego kosza, wędrując od domu do domu. Skąpstwo Starego Bordena zrodziło się z

ubóstwa, ale rozkwitło w pełni dzięki posiadaniu, gdyż oszczędność ma inne znaczenia dla

biednych; nie czerpią z niej żadnej radości, dla nich to twarda konieczność. Kto kiedy słyszał o

kutwie bez grosza?

Markotny i posępny, ów self-made man nie ma zbyt wielu przyjemności. Jego

powołaniem jest akumulacja kapitału.

Jakie jest jego hobby?

Cóż, to gnębienie ubogich.

Najpierw Andrew Borden był przedsiębiorcą pogrzebowym, a śmierć, rozpoznając

wspólnika, traktowała go dobrze. W mieście wrzecion rzadko kto dożywał sędziwego wieku;

małe dzieci zatrudnione w fabrykach umierały szczególnie często. Kiedy był przedsiębiorcą

pogrzebowym, nie, nie! - to nieprawda, iż obcinał stopy trupom, żeby się zmieściły w tanich

trumnach z nadwyżek pozostałych po wojnie secesyjnej, których całą partię zakupił okazyjnie.

To plotki rozpowszechniane przez jego wrogów!

Z zysku z trumien zakupił kilka domów czynszowych i czerpał nowe zyski z żywych.

Kupił akcje zakładów przemysłowych. Zainwestował w kilka banków, tak że teraz zysk czerpie

wprost z pieniędzy, co jest najczystszą formą zysku, jaka w ogóle istnieje.

Uwielbia wykluczenia i eksmisje. Nic nie sprawia mu większej przyjemności niż

uprawianie drobnej lichwy. Znajduje się w pół drogi do swego pierwszego miliona.

W nocy, żeby oszczędzić nafty, siedzi po ciemku bez lampy. Podlewa gruszę własnym

moczem - nie zmarnuje się, to i nie żal. Ledwo codzienne gazety zostaną przeczytane, drze je na

równe kwadraty i składa w ubikacji mieszczącej się w piwnicy, tak żeby wszyscy mogli sobie

podetrzeć nimi dupy. Opłakuje stratę dobrych organicznych odpadów, które spływają w WC.

Najchętniej ściągałby czynsz od karaluchów w kuchni. A jednak nie utuczył się tym wszystkim;

płomień namiętności stopił jego ciało, skóra przylega do kości z czystego skąpstwa. Być może z

czasów pierwszego zajęcia została mu postawa, jako że sunie z majestatyczną godnością

karawanu.

Obserwując Starego Bordena zbliżającego się ulicą, odczuwało się instynktowny

szacunek dla śmiertelności, której on wydawał się posępnym ambasadorem. Ba, trudno też było

nie uprzytomnić sobie, co za wspaniały tryumf odnieśliśmy nad naturą, kiedyśmy stanęli na

dwóch nogach i zaczęli chodzić na nich, zamiast na czterech. Fakt trzymania się prosto

podkreślał bowiem tak nadętą powagą, iż dla wszystkich, którzy byli świadkami jego wędrówki,

stanowiło to nieustanne przypomnienie, jak nienaturalna jest pozycja pionowa, że to tryumf woli

nad siłą grawitacji, samo w sobie górowanie ducha nad materią.

Jego kręgosłup przypomina żelazny pręt, jakby został wykuty, nie urodzony, trudno sobie

wyobrazić kręgosłup Starego Bordena zwinięty w macicy w kształt embrionalnego dużego C;

chodzi, jakby jego nogi pozbawione były stawów w kolanach i kostkach, przez co stopy walą w

drżącą ziemię niczym stróż porządku do drzwi.

Ma białą, okalającą żuchwę brodę, już w owych czasach staroświecką. Wygląda, jakby

odgryzł sobie wargi. Żyje w zgodzie ze swoim bogiem, bo nie zmarnował talentów, jak nakazała

mu Dobra Księga.

Nie myślcie jednak, że wolny jest od słabości. Z jego sercem, jak w przypadku starego

Leara, a co więcej, z jego książeczką czekową może robić, co chce, młodsza córka. Na małym

palcu - nie zobaczycie pod narzutą - Borden nosi złoty pierścionek, nie obrączkę, ale dziewczęcy

pierścionek; osobliwa błyskotka u niewiarygodnie ponurego skąpca. Młodsza córka podarowała

mu ten pierścionek, kiedy skończyła szkołę, i prosiła, żeby zawsze go nosił, nosi więc i będzie

nosić aż po grób, do którego ona wyśle go w późniejszych godzinach tego rozpalonego dnia.

Śpi w kompletnym stroju nocnym: flanelowa koszula, pod spodem bielizna z długim

rękawem, na głowie szlafmyca, odwrócony plecami do małżonki, z którą dzieli łoże od

trzydziestu przeszło lat, jak zresztą i ona do niego.

Oto ucieleśnienie pana Jacka Sprata i pani Spratowej2: on wysoki i posępny niczym

sędzia skazujący na szubienicę, ona - coraz okrąglejszy, tłuściutki pączek. On skąpiec, natomiast

ona to żarłok, turkuć podjadek, dogadzający sobie w samotności, co jest najniewinniejszym z

występków, zarazem jednak stanowi cień czy też parodię jego występku, bo on chciałby zjeść

cały świat, a skoro to niemożliwe, skoro los nie zastawił przed nim stołu dostatecznie wielkiego

dla jego apetytów, jest niemym, zapoznanym Napoleonem, nie wie, czego potrafiłby dokonać,

ponieważ nigdy nie miał okazji - skoro nie ma dostępu do całego świata, chciałby pożreć miasto

Fall River. Ale ona, cóż ona, po cichutku, bez przerwy się opycha, może nie? Zawsze coś

podgryza, czy raczej przeżuwa.

I nie żeby sprawiało to jej wielką przyjemność, żaden z niej smakosz, wiecznie

rozważający subtelną różnicę pomiędzy majonezem zaostrzonym paru kropelkami orleańskiego

octu a majonezem doprawionym sokiem ze świeżo wyciśniętej cytryny. Nie. Abby nigdy nie

żywiła takich ambicji, do głowy by jej nie przyszło się zastanawiać, nawet gdyby miała wybór,

wystarczało jej zwykłe obżarstwo, rezygnowała z wszelkich podtekstów zmysłowego dogadzania

sobie. Skoro nie delektuje się ani jednym kęsem spożywanego pokarmu, wie, że jej nienasycona

żarłoczność nie jest wykroczeniem.

Oto leżą razem w łóżku, żywe wcielenia dwu z Siedmiu Grzechów Głównych, ale on wie,

że jego skąpstwo nie jest przestępstwem, ponieważ nigdy nie wydaje ani grosza, a ona wie, że nie

jest łakoma, ponieważ żarcie, które pochłania, przyprawia ją o niestrawność.

Zatrudnia irlandzką kucharkę i niewyszukana kuchnia Bridget spełnia wszelkie kryteria

Abby. Chleb, mięso, kapusta, kartofle - Abby została stworzona do ciężkiego jedzenia, które ją

uczyniło taką, jaka jest. Bridget ochoczo wali na stół dymiące potrawy, gotowaną rybę, puree z

mąki kukurydzianej, mamałygę, placki kukurydziane, wypieki...

Ale te wypieki... ach! tu dotykamy słabego punktu Abby. Ciasteczka z melasą, placuszki

owsiane, babeczki z rodzynkami. Kiedy jednak zabiera się do lepkiego ciasta ociekającego

czekoladą, doznaje mdlącego uczucia, że chyba posunęła się za daleko, że grzech mógłby znaleźć

się tuż za rogiem, gdyby nie to, że jej żołądek z miejsca zaczyna palpitować, jak nieczyste

sumienie.

Flanelowa koszula Abby skrojona jest według tego samego wzoru co mężowska, tyle że

wokół szyi ozdabia ją miękka flanelowa falbanka. Abby waży sto kilo. Liczy zaledwie metr

pięćdziesiąt wzrostu. Łóżko zapada się po jej stronie. W tym łóżku zmarła jego pierwsza żona.

Wieczorem zażyli rycynus, ze względu na niedyspozycję, przez którą oboje nie zmrużyli

oka i wymiotowali całą poprzednią noc; obfite rezultaty kuracji przeczyszczającej wypełniają po

brzegi nocniki pod łóżkiem. Nawet ściek byłby bliski omdlenia.

Leżą plecami do siebie. Można by umieścić miecz w wolnej przestrzeni między starym a

jego żoną, między kręgosłupem starego, jedyną sztywną rzeczą, jaką jej kiedykolwiek ofiarował,

a żoninym ciepłym, miękkim, olbrzymim zadem. Przeczyszczenie ich wykończyło. Twarze

przybrały zielonkawy odcień rozkładu w pomroce odgrodzonego storami od światła pokoju, w

którym powietrze zbyt jest gęste, by muchom chciało się ruszać.

Młodsza córka śpi za zamkniętymi na klucz drzwiami.

Przyjrzyjcie się Śpiącej Królewnie!

Odrzuciła wierzchnie prześcieradło i ma okno szeroko otwarte, ale dzisiejszego ranka

żaden powiew nie wprawia parawanu w rozkoszne drżenie. Rolety skąpane są w jaskrawym

słońcu, tak że w przesączonym przez płótno świetle widać, iż Lizzie udała się do łóżka jak na

levee, w ładnej, ozdobionej koronkową kryzą i mankietami koszuli ze zwędzonego gdzieś białego

muślinu z atłasowymi wstążkami w pastelowym różu, przewleczonymi przez oczka koronki - bo

czyż wszędzie, poza surowym Fall River, nie są to „frywolne” lata dziewięćdziesiąte? Czyż

luksusowe statki Okrętowej Linii Fall River nie podkreślają całego rozrzutnego przepychu

Pozłacanego Wieku mahoniowymi wnętrzami pełnymi kryształowych żyrandoli? Ale czy one nie

wypływają z Fall River dokądś indziej, tam, gdzie panuje la belle epoque! W Nowym Jorku,

Paryżu, Londynie strzelają korki od szampana, w Monte Carlo rozbito bank, kobiety padają na

wznak w chrupkich bezach halek dla uciechy i zysku, ale nie w Fall River. Ach, skąd. Więc w

nienaruszonej prywatności swojej sypialni, dla własnej uciechy, Lizzie, chociaż mieszka w

lichym domu, wkłada ładną koszulkę bogatej dziewczyny, gdyż ona także jest bogatą

dziewczyną.

Ale nie jest ładna.

Obrąbek koszuli sfałdował się nad kolanami, bo Lizzie sypia niespokojnie. Cienkie,

suche, rudawe, elektryzujące się włosy wymykają się z zaplecionego na noc warkocza i z suchym

trzaskiem rozsypują na kwadratowej poduszce, którą Lizzie ściska, rozłożona na brzuchu,

przycisnąwszy o jakiejś wcześniejszej godzinie policzek do wykrochmalonej poszewki w

poszukiwaniu chłodu.

Lizzie to nie pieszczotliwe zdrobnienie, ale imię, jakie otrzymała na chrzcie. Skoro ma

zawsze być znana jako Lizzie, argumentował ojciec, po cóż obarczać ją staroświeckim i

dziwacznym przedłużeniem w postaci „Elizabeth”? Skąpiec w każdym calu, oskubał ją nawet z

połowy imienia, zanim jeszcze je nadał. Dostała więc „Lizzie”, gołą i nie ozdobioną, a jest też

dzieckiem bez matki, osieroconym w wieku dwóch lat, biedactwo.

Teraz ma trzydzieści dwa lata, a przecież wspomnienie tej matki, której nie może

pamiętać, pozostaje wiecznym źródłem smutku: „Gdyby matka żyła, wszystko byłoby inaczej”.

Jak? Dlaczego? W jakim sensie inaczej? Na to nie potrafiłaby odpowiedzieć, pogrążona w

tęsknocie za nieznaną miłością. Jednak któż mógłby kochać ją bardziej niż jej siostra Emma,

która ofiarowała maleństwu wszystkie nietknięte skarby serca starej panny z Nowej Anglii?

Może inaczej - ponieważ jej rodzona matka, pierwsza pani Borden, w jednym ze swoich

napadów nagłej, dzikiej, niewytłumaczalnej wściekłości mogłaby sama zamachnąć się siekierą na

Starego Bordena. Ale Lizzie kocha ojca. Wszyscy są co do tego zgodni. Lizzie uwielbia

uwielbiającego ją ojca, który po śmierci jej matki wziął sobie drugą żonę.

Bose stopy drgają lekko jak łapy psa śniącego o królikach. Sen ma Lizzie płytki i nie

pokrzepiający, pełen niejasnych lęków i nieokreślonych gróźb, którym po obudzeniu nie potrafi

nadać nazwy ani kształtu. W śnie otwiera się przed nią dom rozpusty. Ale ona wie tylko, że źle

sypia, a tę ostatnią, duszną noc zakłóciły też lekkie mdłości i kurcze, którymi dawała znać o sobie

kobieca przypadłość: pokój wypełnia przykra, metaliczna woń menstruacyjnej krwi.

Wczoraj wieczór Lizzie wymknęła się z domu odwiedzić znajomą. Była podniecona, bez

ustanku skubała nerwowo zakładki na przodzie sukienki.

- Boję się, że ktoś coś zrobi - powiedziała. - Pani Borden, ach, czy pani uwierzy? pani

Borden uważa, że ktoś usiłuje nas otruć.

Niegdyś nazywała macochę „matką”, jak nakazywał obowiązek, ale po kłótni o pieniądze,

kiedy to ojciec pięć lat wcześniej przepisał połowę posiadanych slumsów na macochę, Lizzie

zawsze, z zimną skrupulatnością, mówiła o „pani Borden”, jeśli musiała o niej mówić, zwracała

się też do niej per „pani Borden” prosto w oczy.

- Wczoraj w nocy pani Borden i biedny ojciec tak się pochorowali! Słyszałam ich przez

ścianę. Ja natomiast niedobrze się czułam cały dzień, czułam się tak dziwnie. Tak bardzo...

dziwnie.

Chodziło o te somnambuliczne ataki. Od dziecka doświadczała niekiedy „dziwnych

napadów”, jak ówczesny lokalny idiom określał osobliwe zmiany w zachowaniu,

niespodziewane, mimowolne zapadanie w trans, krótkotrwałe rozkojarzenie. Chwile, kiedy umysł

się zatrzymuje. Panna Russell pospiesznie poszukała racjonalnego wytłumaczenia; krępowała się

wspominać o „dziwnych napadach”. Wszyscy wiedzieli, że w Bordenównych nie ma nic

dziwnego.

- Coś zjadłaś? Na pewno musiałaś coś zjeść. Co było wczoraj na kolację? - troskliwie

dopytywała się życzliwa panna Russell.

- Odgrzany miecznik. Mieliśmy go na obiad, chociaż ja nie dałam rady zjeść dużo. Potem

Bridget odgrzała resztki na kolację, ale ja znowu przełknęłam tylko kęs. Pani Borden zjadła

wszystko, co zostało, i jeszcze wyczyściła talerz chlebem. Oblizywała wargi, ale potem

chorowała całą noc. - (Z nutką satysfakcji).

- Och, Lizzie! Przy tym upale, tym straszliwym upale! Ryba powtórnie odgrzana! Wiesz,

jak szybko ryba psuje się w takim gorącu! Bridget powinna mieć na tyle rozumu, żeby wiedzieć,

że nie podaje się odgrzewanej ryby!

Na dodatek były to dla Lizzie trudne dni w miesiącu; przyjaciółka mogła się zorientować,

widząc jej napiętą twarz i szkliste oczy. Dobre wychowanie nie pozwoliło jej jednak nic

powiedzieć na ten temat. Ale jak mogła Lizzie wbić sobie do głowy, że cały dom znajduje się

pod obstrzałem wrogich sił z zewnątrz?

- Były różne groźby - kontynuowała Lizzie bezlitośnie, nie odrywając wzroku od swoich

niespokojnych palców. - Tylu ludzi, rozumie pani, nie lubi ojca.

Temu nie dało się zaprzeczyć. Panna Russell zachowała taktowne milczenie.

- Pani Borden była taka chora, że wezwała lekarza, a ojciec był dla niego niegrzeczny,

nakrzyczał na niego i powiedział, że nie będzie płacił doktorowi, skoro ma w domu własny

porządny rycynus. Krzyczał na doktora, wszyscy sąsiedzi to słyszeli, a mnie było tak wstyd.

Widzi pani, jest pewien człowiek... - tu pochyliła głowę, a jej krótkie, blade rzęsy zatrzepotały na

kościach policzkowych - ciemnoskóry człowiek, w twarzy ma śmierć, tak, panno Russell,

ciemnoskóry mężczyzna, którego widuję przed domem o dziwnych, niespodziewanych porach:

wcześnie rano, późno w nocy, ilekroć nie mogę spać w tym strasznym mroku i uniosę roletę, i

wyjrzę, widzę go w cieniu grusz, na podwórku, ciemnoskóry mężczyzna... może to on dodaje

trucizny do mleka rano, jak mleczarz napełni bańkę. Może zatruwa lód, kiedy przychodzi

lodziarz.

- Od jak dawna cię prześladuje? - spytała panna Russell, stosownie przerażona.

- Od... włamania - powiedziała Lizzie i nagle spojrzała pannie Russell prosto w twarz z

wyrazem tryumfu. Jakże wielkie były jej oczy, wypukłe a przymglone. Starannie

wymanikiurowane palce nie przestawały skubać przodu sukienki, jak gdyby chciała oderwać

zakładki.

Panna Russell wiedziała, po prostu wiedziała, że czarnoskóry mężczyzna jest wytworem

wyobraźni Lizzie. Nagle straciła cierpliwość do dziewczyny: ciemnoskórzy mężczyźni pod

oknami jej sypialni, akurat! Była jednak uprzejma i próbowała ją jakoś uspokoić.

- Ale Bridget jest już przecież na nogach, kiedy przychodzą mleczarz i lodziarz, na całej

ulicy jest już ruch i gwar, któż by się ośmielił dodawać trucizny do mleka albo i do wiaderka z

lodem na oczach połowy Second Street? Och, Lizzie, to to okropne lato, ten upał, ten nieznośny

upał, przez który wszyscy źle się czujemy, jesteśmy skorzy do kłótni, nerwowi, jest nam

niedobrze. Tak łatwo wyobrażać sobie różne rzeczy przy tej okropnej pogodzie, przez którą psuje

się jedzenie i robaki lęgną w mózgu. Myślałam, że zamierzasz wyjechać, Lizzie, nad ocean? Och,

jedź! Morskie powietrze przegoni te niemądre zwidy!

Lizzie ani nie kiwa, ani nie potrząsa głową, ale nadal szarpie zakładki. Bo czyż ważna

sprawa nic zatrzymuje jej w Fall River? Nie dalej jak dziś rano, czy nie udała się sama do apteki,

żeby nabyć kwas pruski? Jak ma jednak powiedzieć uprzejmej pannie Russell, że przemożna

potrzeba nakazuje jej zostać w Fall River i zamordować rodziców?

Udała się do apteki na Main Street, żeby kupić kwas pruski, ale nie chcieli go jej

sprzedać, wróciła więc do domu z pustymi rękami. Czy cała ta gadanina o zatruciu w

wymiotującym domu nasunęła jej myśl o truciźnie? Sekcja nie wykaże śladu trucizny w żołądku

żadnego z rodziców. Nie usiłowała ich otruć, przyszła jej tylko do głowy myśl, żeby ich otruć.

Nie udało jej się jednak kupić trucizny. Nie pozwolono, żeby posłużyła się trucizną, cóż więc

może planować teraz?

- I ten ciemnoskóry mężczyzna - nie daje spokoju niechętnie słuchającej pannie Russell -

ach! widziałam, jak księżyc błyszczał na siekierze!

Kiedy się obudzi, nigdy nie potrafi sobie przypomnieć, co jej się śniło, pamięta tylko, że

źle spała.

Ma przyjemny pokój, w dodatku całkiem spory, biorąc pod uwagę, że dom jest tak mały.

Poza łóżkiem i toaletką znajduje się tu kanapa i biurko; to jej sypialnia, a zarazem salon i gabinet,

jako że na biurku piętrzą się księgi rachunkowe rozmaitych instytucji dobroczynnych, dzięki

którym może zabić nadmiar wolnego czasu. Misja Kwiatowo-Owocowa, pod której auspicjami

odwiedza ubogich staruszków w szpitalach, przynosząc im dary, Kobieca Chrześcijańska Unia

Trzeźwości, dla której zbiera podpisy pod petycjami przeciw Demonowi Pijaństwa,

Chrześcijańskie Przedsięwzięcie, cokolwiek to znaczy - mamy złoty wiek dobrych uczynków, a

ona z zapałem angażuje się w prace rozlicznych komitetów. Co by robiły córki bogaczy, gdyby

zabrakło biednych?

Fundusz Święta Dziękczynienia Dla Gazeciarzy i Stowarzyszenie Końskiego Żłobu, a

także Towarzystwo Nawracania Chińczyków - bezlitosne miłosierdzie Lizzie nie oszczędza

żadnej klasy ani rodzaju.

Komoda, toaletka, szafa, łóżko, kanapa. Swoje dni spędza w tym pokoju, odbywając

pomiędzy nudnymi meblami ograniczoną, nie dopuszczającą żadnych odchyleń ziemską

wędrówkę. Kocha prywatność, kocha swój pokój, zamyka się w nim na cały dzień. Na półce

kilka książek: Bohaterowie działalności misyjnej, Romantyczność handlu, Co uczyniła Katy3. Na

ścianach oprawione zdjęcia przyjaciółek z gimnazjum z sentymentalnymi dedykacjami - za ramę

jednego zatknięta widokówka, na której czarny kotek zagląda przez końską podkowę. Akwarela

wyjątkowo amatorskiej roboty, wyobrażająca krajobraz morski w okolicach Kapsztadu. Dzieła

sztuki na jednobarwnych fotografiach, madonna delia Robbii i Mona Liza, pierwszą kupiła w

Galerii Uffizi, drugą w Luwrze, kiedy pojechała do Europy.

Europa!

Nie pamiętacie, co Katy uczyniła potem? Bohaterka książkowej opowieści wsiadła na

statek parowy i udała się do zadymionego starego Londynu, do szykownego, fascynującego

Paryża, do słonecznego starożytnego Rzymu i Florencji; bohaterka książkowej opowieści ogląda

Europę, odsłaniającą się przed nią niby seria interesujących przezroczy z latarni magicznej,

rzuconych na gigantyczny ekran. Wszystko jest i wszystko jest nierealne. Londyńska Tower,

pstryk. Notre-Dame, pstryk. Kaplica Sykstyńska, pstryk. Następnie światła gasną, a ona znowu

znajduje się w ciemności.

Z tej podróży zachowała jedynie najbardziej przezornie wybrane pamiątki: madonna,

Mona Liza, reprodukcje dzieł sztuki uświęconych błogosławieństwem powszechnego smaku.

Jeśli powróciła z torbą pełną wspomnień, noszącą stempel „Niezapomniane”, to wsunęła tę torbę

pod łóżko, na którym śniła o świecie, nim wyruszyła go obejrzeć, i na którym, z powrotem w

domu, śniła swój sen nadal, sen zaś przybrał postać nie tyle przeżytego doświadczenia, ile

wspomnień, które są innym rodzajem marzeń.

Tęsknie: - Kiedy byłam we Florencji...

Ale zaraz poprawia się z satysfakcją: - Kiedy byłyśmy we Florencji...

Ponieważ w dużej mierze, a właściwie przede wszystkim, zadowolenie, jakiego

dostarczyła jej podróż, brało się z faktu, że wyruszyła z Fall River w wybranej grupie córek

szanowanych i zamożnych fabrykantów. Z dala od Second Street potrafiła swobodnie poruszać

się w tej części towarzystwa z Fall River, do której należała prawem starego nazwiska i nowych

pieniędzy, ale z której na miejscu, ze względu na liczne osobiste dziwactwa ojca, była

wykluczona. Dzieląc kajuty, dzieląc luksusowe kabiny, dzieląc koje, dziewczęta podróżowały

dystyngowanym stadkiem, nad którym już unosiło się fatum, bo były to dziewczęta, które nie

wyjdą za mąż, i wszelkie przyjemności, jakie mogły czerpać z różnorodnych i podniecających

wrażeń wycieczki, z góry psuła świadomość, że przejadają własny tort weselny, że trwonią to, co

powinno było, gdyby dopisało im szczęście, znaleźć się w intercyzie ślubnej.

Wszystko dziewczyny pod trzydziestkę, które stać na to, żeby wyjechać i rozejrzeć się po

świecie, zanim pogodzą się z mizerną staropanieńską dolą w Nowej Anglii - ale właśnie:

rozejrzeć się, nie dotknąć. Wiedzą, że nie mogą pozwolić, aby świat pobrudził im ręce albo

pogniótł suknie, a ich czułą zażyłość w podróży ce****e pewna twarda determinacja: tak dzielnie

usiłują wyciągnąć maksimum z namiastki.

Była to przykra podróż pod pewnymi względami, przykra i w dodatku powrotna:

zakończyła się w przykrym miejscu, w którym się rozpoczęła. Z powrotem w domu: wąski

budynek, pokoje pozamykane jak w zamku Sinobrodego, a w środku tej pajęczej sieci gruba,

biała macocha, której nikt nie kocha i która nie ruszyła się ani na cal podczas nieobecności

Lizzie, tylko stała się jeszcze grubsza.

Ta macocha pęta ją jak zły czar.

Dni otwierają swoją stłoczoną przestrzeń na inną stłoczoną przestrzeń. I stare meble. I

żadnych perspektyw, żadnych.

Kiedy Stary Borden pogrzebał w kieszeni, żeby wybulić na wycieczkę Lizzie do Europy,

oko Boga na piramidzie zamrugało w blasku dnia, ale nic nie stanowi zbyt wielkiej

ekstrawagancji, jeśli chodzi o młodszą córkę, która dostała w tym domu dziką kartę i jak się

wydaje, może mieć wszystko, co tylko zechce, i puszczać kaczki ojcowskimi srebrnymi

dolarówkami, jeśli jej się spodoba. Ojciec płaci każdy rachunek od krawcowej punktualnie co do

minuty, a ona lubi się pięknie ubierać! Jest niepoprawną strojnisią. Na swoje drobiazgi dostaje od

ojca co tydzień kwotę równą płacy kucharki, a czego nie wyda na upiększenie własnej osoby,

oddaje zasługującym na to biednym.

Dałby Lizzie wszystko, wszystko na świecie, co znajduje się w zasięgu zielonego znaku

dolara.

Chciałaby mieć swojego ulubieńca, kotka lub szczeniaka, kocha małe zwierzątka, a także

ptaszki, biedne, bezradne stworzonka. Całą zimę sypie góry okruchów na blat w karmniku dla

ptaków. Kiedyś hodowała kilka białych gardłaczy w nie używanej stajni, gatunek gołębi

przypominających lotki do wolanta i gruchających „gru, gru”, miękkich jak obłoczki.

Ocalałe fotografie Lizzie Borden ukazują twarz, na którą trudno patrzeć tak, jakby się o

niej nic nie wiedziało; nadchodzące wypadki rzucają na tę twarz cień, albo może widzi się cienie,

które owe wypadki rzuciły - coś przerażającego, coś złowieszczego w tej twarzy z wystającą

kwadratową szczęką i obłąkanymi oczami nowoangielskich świętych, oczami należącymi do

osoby, która nie słucha... oczami fanatyczki, można by powiedzieć, gdyby się o niej nic nie

wiedziało. Gdyby grzebiąc w pudle ze starymi fotografiami w składzie rupieci, natknąć się na tę

właśnie twarz w sepii nad dławiącymi kołnierzykami lat dziewięćdziesiątych, można by

ewentualnie mruknąć na jej widok pod nosem: „Och, jakie masz wielkie oczy”, niby Czerwony

Kapturek do wilka, ale równie dobrze można by się nawet nie zatrzymać, żeby wyjąć zdjęcie i

przyjrzeć się z bliska, bo sama w sobie nie jest to twarz uderzająca.

Ale z chwilą gdy twarz otrzyma imię, gdy się tę kobietę rozpozna, kiedy wiadomo, kim

ona jest i co takiego zrobiła, nagle twarz staje się twarzą opętanej i teraz zaczyna cię

prześladować, nie możesz się od niej oderwać, tchnie tajemnicą.

Ta kobieta ze szczęką strażniczki obozu koncentracyjnego i tymi oczami...

Na starość nosiła pince-nez, i z latami szalone światło zniknęło z tych oczu albo też

załamało się w szkłach - jeśli w ogóle było tam naprawdę szalone światło, bo czyż wszyscy nie

ukrywamy gdzieś własnych zdjęć, na których sprawiamy wrażenie obłąkanych morderców? A na

tych wczesnych fotografiach, kiedy była młoda, ona sama wygląda nie tyle na obłąkaną

morderczynię, ile na kogoś w skrajnym osamotnieniu, nieświadomego istnienia obiektywu, w

którego stronę uśmiecha się niepewnie, tak że nie zdziwiłbyś się, dowiedziawszy się, że jest

niewidoma.

Na toaletce stoi lustro, w które niekiedy spogląda w owych momentach, kiedy czas

rozpada się na pół, a ona widzi się ślepymi, jasnowidzącymi oczami, jak gdyby była kimś innym.

- Lizzie nie jest dzisiaj sobą.

W takich chwilach, chwilach nie dających się cofnąć, miałaby ochotę unieść pysk do

jakiegoś obolałego księżyca i zawyć.

Kiedy indziej patrzy na siebie, czesząc włosy i przymierzając ubrania. Krzywe lustro

odbija ją z przyprawiającą o zawrót głowy wiernością wody. Wkłada suknie i zaraz je zdejmuje.

Ogląda się w gorsecie. Przygładza włosy. Mierzy się centymetrem. Ściąga centymetr. Przygładza

włosy. Próbuje kapelusz, kapelusik, szykowny słomkowy toczek. Przekłuwa go szpilką.

Opuszcza woalkę. Podnosi woalkę. Zdejmuje kapelusz. Wbija weń szpilkę z siłą, o jaką się nie

posądzała.

Czas mija i nic się nie wydarza.

Przeciąga po konturach twarzy niepewną ręką, jak gdyby myślała o zdjęciu bandaży z

duszy, ale jeszcze nie pora, jeszcze nie jest gotowa się pokazać.

To dziewczyna o spokoju Morza Sargassowego.

Trzymała swoje gołębie na stryszku nie używanej stajni i karmiła je ziarnem ze stulonych

dłoni. Lubiła czuć miękkie drapanie ich dziobków. Pomrukiwały „gru, gru” z nieskończoną

czułością. Codziennie zmieniała im wodę i czyściła zaraźliwe odchody, ale Stary Borden poczuł

awersję do ich gruchania, działało mu na nerwy, któż by przypuścił, że on w ogóle ma nerwy,

jednak wymyślił je sobie, a gołębie na nie działały. Pewnego popołudnia wziął siekierę ze stosu

drewna w piwnicy i w jednej chwili obciął gołębiom łebki, tak zrobił.

Abby miała ochotę na zapiekankę z zaszlachtowanych gołąbków, ale Bridget, służąca,

sprzeciwiła się stanowczo: co?!? zrobić zapiekankę z ukochanych turkaweczek panienki Lizzie?

Jezus, Maria, Józefie Święty! - wykrzyknęła z właściwą sobie porywczością, co też im do głowy

przychodzi! Panienka Lizzie taka nerwowa z tymi swoimi dziwnymi atakami, i w ogóle. (Służąca

jest jedyną osobą w domu, która ma odrobinę rozumu, taka jest prawda). Lizzie wróciła z

przytułku od starej kobiety, której w ramach działalności Misji Owocowo-Kwiatowej czytała

jakąś rozprawę: „Niech Bóg panience błogosławi, panienko Lizzie”. A w domu wszystko we

krwi i piórach.

Nie ma zwyczaju płakać, to nie ona, nie leży to w jej naturze, cicha z niej woda, ale kiedy

ją coś poruszy, zmienia się na twarzy, oblewa rumieńcem, który przybiera odcień ciemnej,

agresywnej, pocętkowanej czerwieni. Stary darzy córkę uwielbieniem, graniczącym z

bałwochwalstwem, i płaci za wszystko, czego ona sobie zażyczy, ale niemniej zabił jej gołąbki,

kiedy żona miała ochotę je zeżreć.

Tak ona to widzi. Tak to rozumie. Nie może teraz znieść widoku jedzącej macochy.

Każdy kęs, który ta kobieta wkłada do ust, zdaje się wołać „gru, gru”.

Stary Borden oczyścił siekierę i położył ją z powrotem w piwnicy koło stosu drewna. Z

rumieńcem gasnącym na twarzy Lizzie zeszła na dół przypatrzyć się narzędziu zbrodni.

Podniosła je i zważyła w ręku.

Było to parę tygodni temu, na początku wiosny.

Jej dłonie i stopy drgają we śnie, nerwy i mięśnie tego złożonego mechanizmu nie chcą

się odprężyć, po prostu nie chcą się odprężyć, cała jest naprężona, cała jest napięta, naciągnięta

jak struny wietrznej harfy, z której przypadkowe podmuchy powietrza wydobywają tony nam

obce.

Za pierwszym uderzeniem zegara na miejskim ratuszu rozlega się ryk pierwszej syreny

fabrycznej, następnie na inną nutę innej i jeszcze innej, Zakłady Metacomet, Zakłady

Amerykańskie, Zakłady Mechaniczne... aż każda fabryka w całym mieście śpiewa głośno

wspólny hymn wezwania, a gorące zaułki, gdzie mieszka fabryczna brać, czernią się od

spieszącego tłumu: spiesz się! pędź! do warsztatu tkackiego, do krosna, do farbiarni jako do

miejsc kultu; mężczyźni, a także kobiety i dzieci; ulice czernieją, niebo ciemnieje, bo kominy

buchają już dymem, szczęk, brzdęk, rozpoczyna się fabryczny harmider.

Budzik Bridget podryguje i drży na krześle, tylko patrzeć, jak włączy się jego własny

alarm.

Ich dzień, fatalny dzień Bordenów, chwieje się na krawędzi początku.

Na dworze, wysoko w płonącym już powietrzu, patrzcie! anioł śmierci przysiadł na

kalenicy.

 

Tytuł oryginału: The Fall River Axe Murders. Pierwodruk w „The London Review of Books”

1981, pod tytułem Misen Scene for Parricide, następnie publikacja w zbiorze Black Venus, wyd. cyt.

1 Lizzie Borden (1860-1927) została oskarżona o zamordowanie w 1892 r. w Fall River, Mass.,

ojca i macochy, jednakże sąd ją uniewinnił.

Angela Carter uczyniła ją bohaterką jeszcze jednego opowiadania, w którym Lizzie występuje

jako krnąbrna mała dziewczynka, a które nosi tytuł Lizzie's Tiger i ukazało się po raz pierwszy w

„Cosmopolitan” z września 1981, następnie zaś w zbiorze American Ghosts and Old World Wonders,

Chatto and Windus, 1993. Sprawa interesowała też Agathę Christie: kilkakrotnie wspomina Lizzie Borden

w powieści Uśpione morderstwo, najwyraźniej uważając ją za winną zbrodni.

2 Jack Sprat i jego żona - postaci z dziecinnej rymowanki. On nie jadał tłuszczu, ona nic chudego,

natomiast wspólnie wylizywali talerz do czysta.

3 What Katy Did (1872) - powieść dla młodzieży autorki amerykańskiej Susan Coolidge. Dalej

aluzja do jej kolejnej powieści, What Katy Did Next (1886).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

KRWAWA KOMNATA

 

 

Pamiętam, jak owej nocy leżałam w wagonie sypialnym nie śpiąc, w czułej, rozkosznej

ekstazie podniecenia, z policzkiem przyciśniętym do nieskazitelnego płótna poduszki, z łomotem

serca naśladującym łomot wielkich tłoków wprawiających w nieustanny ruch pociąg, który

uwoził mnie przez noc, daleko od Paryża, daleko od moich dziewczęcych lat, daleko od białej,

zamkniętej przystani matczynego domu, w nieodgadniona krainę małżeństwa.

Pamiętam też, z jaką tkliwością wyobrażałam sobie, że właśnie w tym momencie matka

porusza się wolno w wąskiej sypialence, którą opuściłam na zawsze, porządkuje i chowa

wszelkie pamiątki po mnie, rozrzucone ubrania, które nie będą mi już potrzebne, nuty, dla

których zabrakło miejsca w moich kufrach, zapomniane programy koncertowe; zamyśla się nad

rozdartą wstążką, nad wyblakłą fotografią z uczuciem na poły radości, na poły smutku, jakiego

doświadcza każda kobieta w dzień ślubu córki. I pośród mego weselnego tryumfu poczułam ból

utraty, jak gdybym z chwilą gdy włożył mi na palec złotą obrączkę, przestała w jakimś sensie być

jej dzieckiem, stając się jego żoną.

Czy jesteś pewna, zapytała, kiedy przyniesiono olbrzymie pudło z suknią ślubną, którą on

mi kupił, w bibułce i z czerwoną wstążką, jak ofiarowane w prezencie gwiazdkowym

kandyzowane owoce. Czy jesteś pewna, że go kochasz? Dla niej też była suknia: czarny jedwab o

zgaszonym tęczowym połysku nafty na wodzie, nic równie pięknego nie miała na sobie od czasu

burzliwej młodości w Indochinach, gdzie się urodziła jako córka bogatego plantatora herbaty.

Moja nieustraszona matka o orlich rysach, któraż inna uczennica konserwatorium mogła się

pochwalić, że jej matka stawiła czoło bandzie chińskich piratów, leczyła wioskę dotkniętą zarazą,

własnoręcznie zastrzeliła tygrysa ludojada, a wszystko to zanim doszła do mojego wieku?

- Czy jesteś pewna, że go kochasz?

- Jestem pewna, że chcę za niego wyjść - powiedziałam. I ani słowa więcej.

Westchnęła, jak gdyby niechętnie myślała o możliwości przepędzenia nareszcie widma

niedostatku z jego stałego miejsca przy naszym skromnym stole. Bo ona sama bez wahania,

niepomna na skandal, rzuciła wyzwanie i skazała się na biedę dla miłości, aż pewnego pięknego

dnia jej dzielny żołnierz nie powrócił z wojny, pozostawiając w spadku żonie i dziecku łzy nigdy

całkiem nie obeschłe, pudełko po cygarach pełne medali i staromodny wojskowy rewolwer, który

matka, w swojej ciężkiej doli imponująca ekscentryczka, zawsze nosiła w torebce na wypadek -

jakżeż się z niej śmiałam - gdyby ją mieli zaskoczyć rozbójnicy w drodze ze sklepu

warzywniczego do domu.

Od czasu do czasu światła rozpryskiwały się gwiaździście na zaciągniętych zasłonach,

jakby towarzystwo kolejowe iluminowało na cześć oblubienicy wszystkie stacje, przez które

przejeżdżaliśmy. Atłasowa nocna koszula, świeżo rozpakowana i strząśnięta, prześlizgnęła się

przez moje dziewczęce spiczaste piersi i ramiona i oblepiała mnie teraz niby szata z ciężkiej

wody, pieszczotliwie drażniąc się ze mną, bezczelna, dwuznaczna, wciskająca się między uda,

kiedy przewracałam się niespokojnie na wąskim łóżku. Jego pocałunek, pocałunek z językiem i

zębami, z szorstkością brody, czynił aluzję, choć z tym samym wyrafinowanym taktem co

koszula, prezent od niego, do nocy poślubnej, lubieżnie wstrzymywanej, póki nie spoczniemy w

jego wielkim rodowym łożu, w okolonej morzem, zdobnej w wieżyce siedzibie, która leżała

wciąż poza zasięgiem mojej wyobraźni... miejsce magiczne, baśniowy zamek o ścianach z

morskiej piany, legendarna posiadłość, w której przyszedł na świat, której dziedzica być może

urodzę pewnego dnia. Cel naszej podróży, moje przeznaczenie.

Ponad synkopowanym łoskotem pociągu dochodził do moich uszu jego spokojny, równy

oddech. Tylko wewnętrzne drzwi oddzielały mnie od męża, a te były otwarte. Jeśli uniosłam się

na łokciu, mogłam dostrzec ciemny, lwi zarys jego głowy, do moich nozdrzy zaś dolatywał

ciężki, aromatyczny, męski zapach juchtu i korzeni, który mu zawsze towarzyszył, a niekiedy

podczas naszego narzeczeństwa był jedynym sygnałem, jaki mi dawał, że oto wszedł do saloniku

mojej matki, bo chociaż był dużym mężczyzną, poruszał się tak cicho, jakby każda para jego

butów miała aksamitne podeszwy, jakby dotknięcie jego stopy zmieniało dywan w śnieg.

Uwielbiał zaskakiwać mnie podczas mojej samotnej zadumy przy fortepianie. Nie pozwalał się

zapowiedzieć, bezgłośnie otwierał drzwi i miękko podkradał się od tyłu z bukietem

cieplarnianych kwiatów albo pudełkiem kasztanów w cukrze, kładł podarek na klawiaturze, a

pianistce, zatopionej w preludium Debussy'ego, zakrywał oczy rękami. Ale skórzano-korzenna

woń perfum zawsze go zdradzała; po pierwszym szoku nauczyłam się udawać zaskoczenie, żeby

nie czuł się rozczarowany.

Był starszy ode mnie. Był dużo starszy ode mnie. W ciemnej grzywie przeświecały pasma

czystego srebra. Ale doświadczenie nie porysowało liniami dziwnej, ciężkiej, niemal woskowej

twarzy. Raczej mogłoby się wydawać, że doświadczenie zmyło ją do gładkości, na podobieństwo

kolejnych przypływów niwelujących żłobienia w kamieniu na plaży. Czasem, kiedy

przysłuchiwał się mojej grze, ta nieruchoma twarz, o ciężkich powiekach sfałdowanych nad

oczami, które mnie zawsze niepokoiły swoim całkowitym brakiem światła, zdawała mi się

maską, jak gdyby jego prawdziwa twarz, twarz, która rzeczywiście odzwierciedlała całe życie,

jakie wiódł na świecie przed naszym poznaniem, nawet przed moim urodzeniem, jakby ta twarz

znajdowała się pod ową maską. A może jeszcze gdzie indziej. Jak gdyby odłożył twarz, z którą

żył tak długo, żeby mojej młodości ofiarować twarz nie naznaczoną przez lata.

Gdzie indziej może umiałabym zobaczyć go takim, jakim był. Gdzie indziej. Ale gdzie?

Chyba w tym zamku, do którego wiózł nas pociąg, tym wspaniałym zamku, w którym się

urodził.

Nawet kiedy mi się oświadczył, a ja powiedziałem „tak”, nie stracił tej swojej ciężkiej,

lubieżnej samokontroli. Wiem, że dziwne musi się wydać porównanie mężczyzny do kwiatu, ale

czasami przypominał mi kalię1. Tak jest. Kalię. Posiadał bowiem ów niezwykły, złowrogi spokój

czującej rośliny, jakby jednej z tych żałobnych kalii ze żmijową główką, których białe,

wywinięte konchy zdają się wykrojone z materii tak grubej i wrażliwej na dotyk jak welin. Kiedy

powiedziałam, że wyjdę za niego, nie drgnął mu w twarzy ani jeden mięsień, tylko z głębi płuc

wydobył się długo powstrzymywany oddech. Pomyślałam: Och! Jak on mnie pragnie! Było to

tak, jakby niewymierny ciężar jego pożądania stanowił siłę, której mogłabym się nie oprzeć, nie z

powodu jej gwałtowności, ale przez wzgląd na jej przyciąganie.

Miał przygotowany pierścionek w skórzanym pudełeczku wyłożonym szkarłatnym

aksamitem, opal ognisty wielkości gołębiego jaja w wyszukanej oprawie z ciemnego starego

złota. Moja dawna niania, która nadal mieszkała z nami, popatrzyła na pierścionek kosym okiem:

opale przynoszą nieszczęście, oświadczyła. Ale ten opal należał niegdyś do jego matki, a także

babki, a przedtem do jej matki, któryś z przodków otrzymał go od Katarzyny Medycejskiej... od

niepamiętnych czasów każda oblubienica przybyła na zamek nosiła ten opal. A czy swoim

poprzednim żonom dawał go i potem odbierał? - spytała szorstko staruszka. Była jednak snobką.

Ukrywała pełną niedowierzania radość z powodu mojego podboju - jej mała markiza - szukając

dziury w całym. Ale tym mnie dotknęła. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się od niej ze

złością. Nie chciałam pamiętać, że kochał inne kobiety przede mną, ale często nad ranem, kiedy

pewność siebie osiąga punkt zerowy, dręczyłam się tą świadomością. Miałam siedemnaście lat i

nie znałam świata, mój markiz był przedtem żonaty, więcej niż raz, i trochę mnie zastanawiało,

dlaczego po tamtych wybrał właśnie mnie. W końcu, czy nie był jeszcze w żałobie po ostatniej

żonie? I niania nadal mruczała pod nosem. Nawet matce niełatwo przyszło się pogodzić, że córkę

porywa mężczyzna tak świeżo owdowiały. Hrabianka rumuńska, światowa dama. Kiedy go

poznałam, upłynęły zaledwie trzy miesiące od jej śmierci, wypadek na łodzi w jego posiadłości w

Bretanii. Nigdy nie odnaleziono ciała, ale ja przetrząsnęłam stare numery eleganckich

magazynów, które niania trzymała w kufrze pod łóżkiem, i natrafiłam na jej fotografię. Ostry

pyszczek ładnej, zabawnej, nieznośnej małpki, przemożny, ekscentryczny urok ciemnowłosego,

bystrego, dzikiego, a zarazem modnego stworzenia, którego naturalnym środowiskiem musiała

być luksusowa dżungla - dzieło dekoratora wnętrz - pełna palm w donicach i oswojonych,

skrzeczących papużek.

Przed nią? Twarz tamtej jest własnością publiczną, wszyscy ją malowali, ale ja

najbardziej lubię sztych Redona Gwiazda Wieczorna wędrująca skrajem nocy. Podziwiając jej

eteryczny, tajemniczy wdzięk, nigdy by się nie odgadło, że stała za szynkwasem w kawiarni na

Montmartrze, póki nie zobaczył jej Puvis de Chavannes i nie kazał obnażyć płaskich piersi i

wydłużonych ud, by uwiecznić je na obrazie. A jednak absynt ją zgubił, tak przynajmniej

mówiono.

Pierwsza z jego dam? Ta olśniewająca diwa, słyszałam ją w partii Izoldy, byłam bardzo

muzykalna już jako dziecko, więc zabrano mnie do Opery, żeby zrobić mi przyjemność na

urodziny. Moja pierwsza opera: słuchałam jej w partii Izoldy. Jakim żarem namiętności płonęła

na scenie! Nietrudno było odgadnąć, że umrze młodo. Siedzieliśmy wysoko, w pół drogi do

bogów w niebie, a jednak mnie prawie oślepiła. A mój ojciec, żył jeszcze (o jak dawno temu!),

ujął moją lepką rączkę, żeby dodać mi otuchy w ostatnim akcie, ale ja słyszałam tylko jej

cudowny głos.

Żonaty trzykrotnie podczas mojego krótkiego życia, z trzema różnymi gracjami, teraz, jak

gdyby chcąc pokazać eklektyczność swojego gustu, zaprosił mnie, bym dołączyła do tej galerii

pięknych kobiet, mnie, dziecko ubogiej wdowy, z moimi włosami mysiego koloru o wciąż

wyraźnych śladach po warkoczach, z których tak niedawno zostały uwolnione, kanciastymi

biodrami, nerwowymi palcami pianistki.

Był bogaty jak Krezus. W wieczór poprzedzający dzień ślubu - skromna uroczystość w

„Mairie” przez wzgląd na niedawną śmierć hrabianki - zabrał nas z matką, ciekawy zbieg

okoliczności, na Tristana. I wiecie, moje serce było tak boleśnie przepełnione w trakcie

Liebestod, że pomyślałam, iż chyba naprawdę go kocham. Owszem. Tak pomyślałam. Kiedy

prowadził mnie pod rękę, wszystkie oczy zwracały się na mnie. Szepczący tłum w foyer rozstąpił

się jak Morze Czerwone, by nas przepuścić. Moja skóra tężała pod jego dotknięciem.

Jakże zmieniła się moja sytuacja od tego pierwszego razu, gdy słuchałam owych

zmysłowych akordów, niosących w sobie taki ładunek śmiertelnej namiętności! Teraz

siedzieliśmy w loży w czerwonych aksamitnych fotelach, a wyszamerowany lokaj w peruce

przyniósł nam podczas przerwy szampana na lodzie w srebrnym kubełku. Piana przelała się przez

brzeg mojego kielicha i zmoczyła mi ręce, pomyślałam: przelewa się moja czara. Byłam w sukni

od Poireta. Skłonił moją oporną matkę, by pozwoliła mu kupić moją wyprawę. Inaczej w czym

bym do niego poszła? W dwukrotnie cerowanej bieliźnie, wyblakłych samodziałowych

spódniczkach w kratę, znoszonych bluzkach i sweterkach. Tak więc w Operze miałam na sobie

powiewną tunikę z białego muślinu, przewiązaną pod piersiami jedwabnym sznurem. I wszyscy

wpatrywali się we mnie. I w jego ślubny podarunek.

Jego ślubny podarunek ciasno opinający mi szyję. Obroża z rubinów, szeroka na parę

centymetrów, niby drogocenna szrama po poderżnięciu gardła.

Kiedy skończył się Terror, w pierwszym okresie Dyrektoriatu, wśród arystokratów,

którzy uniknęli gilotyny, zapanowała wyzywająca moda na wiązanie czerwonej wstążki wokół

szyi, dokładnie w miejscu, gdzie przeniknęłoby ostrze; czerwona wstążka - niby wspomnienie

rany. A jego prababka, zachwycona tym pomysłem, kazała sobie zrobić opaskę z rubinów - co za

wielkopański gest buntu! Ów wieczór w Operze przypomina mi się nawet teraz... wątłe dziecko

w białej sukni, z płonącymi szkarłatem klejnotami na szyi, jasnymi jak tętnicza krew.

Widziałam, jak obserwuje mnie w złoconych lustrach taksującym okiem konesera, który

ocenia konia, albo nawet gospodyni domowej wybierającej na targowym straganie kawałek

mięsa. Nigdy nie widziałam, czy też może nie byłam świadoma tego spojrzenia, czysto cielesnej

chciwości, którą ono wyrażało, a którą dziwnie potęgował tkwiący w lewym oku monokl. Kiedy

dostrzegłam, że patrzy na mnie pożądliwie, spuściłam oczy, ale odwracając wzrok od niego,

uchwyciłam swoje odbicie w lustrze. I nagle ujrzałam siebie taką, jaką on mnie widział: bladą, z

mięśniami uwypuklającymi się na szyi niby cienkie druty. Zobaczyłam, jak mi do twarzy w tym

okrutnym naszyjniku. I po raz pierwszy w swoim niewinnym i chronionym życiu odkryłam w

sobie zdolność do zepsucia, która pozbawiła mnie tchu. Następnego dnia zostaliśmy

małżeństwem.

Pociąg zwolnił, szarpnął, zatrzymał się. Światła, zgrzyt metalu, głos obwieszczający

nazwę nieznanej stacji, której nigdy nie odwiedzę, cisza nocy, rytm jego oddechu, przy którego

akompaniamencie będę już teraz spała przez resztę życia. Ja nie mogłam usnąć. Siadłam

ostrożnie, uchyliłam zasłonę, przywarłam do zimnego okna, które zamgliło się od mojego

tchnienia, i wypatrywałam poprzez ciemny peron tych prostokątów światła domowej lampy,

które obiecywały ciepło, towarzystwo, kiełbaski na kolację dla zawiadowcy stacji, skwierczące

teraz na patelni, jego dzieci śpiące bezpiecznie w łóżeczkach w ceglanym domku z malowanymi

okiennicami... cały ten sztafaż zwyczajnego świata, z którego ja, robiąc tak olśniewającą partię,

sama siebie wykluczyłam.

Małżeństwo to wygnanie, czułam to, wiedziałam, że odtąd będę zawsze samotna. Jednak

częścią tego był znajomy już ciężar opalu ognistego, mieniącego się jak cygańska czarnoksięska

kula, tak że nie mogłam oderwać od niego oczu, kiedy grałam na fortepianie. Pierścień, krwawy

bandaż z rubinów, szafa sukien od Poireta i Wortha, zapach juchtu - wszystko sprzysięgło się, by

mnie uwieść, tak skutecznie, iż nie mogłam powiedzieć, że doznaję najmniejszego ukłucia żalu

za światem tartinek i maman, odsuwającym się teraz ode mnie niczym dziecinna zabawka na

sznurku, podczas gdy pociąg znowu zaczynał drgać, jak gdyby w rozkosznym przeczuciu dali, w

którą mnie powiezie.

Pierwsze szare chorągwie świtu rozwinęły się już na wietrze i do wagonu sączyło się

niesamowite półświatło. Nie słyszałam żadnej zmiany w jego oddechu, ale moje wyostrzone,

podniecone zmysły powiadomiły mnie, że nie śpi i patrzy na mnie. Wielki mężczyzna, olbrzymi

mężczyzna, o utkwionych we mnie oczach ciemnych i nieruchomych, jak oczy starożytnych

Egipcjan malowane na sarkofagach. Czułam lekkie ściskanie w żołądku, kiedy mnie tak

obserwował w całkowitym milczeniu. Rozbłysła zapałka. Przypalał romea i julietę grubości

rączki niemowlęcia.

- Niedługo - powiedział swoim donośnym głosem, przypominającym dźwięk dzwonu, a

mnie raptem nawiedziło ostre przeczucie lęku, które trwało tylko dopóty, dopóki paliła się

zapałka i mogłam widzieć białą, szeroką twarz, jakby zawisłą bez ciała nad prześcieradłem,

podświetloną od dołu niczym groteskowa karnawałowa maska. Po czym płomień zgasł, cygaro

zaczęło się żarzyć i napełniło przedział pamiętnym aromatem, który przypomniał mi ojca i

otaczającą go ciepłą, duszną woń hawany, kiedy mnie tulił, jak byłam mała, zanim mnie

ucałował, opuścił i zginął.

Ledwie mąż pomógł mi zejść z wysokiego stopnia wagonu, poczułam nasyconą słoność

oceanu. Był listopad, drzewa, okaleczone przez atlantyckie sztormy, nie miały liści, a na

samotnym przystanku kolejowym nie byłego żywego ducha, tylko szofer w skórzanych getrach,

oczekujący potulnie przy lśniącym czarnym aucie. Było zimno, owinęłam się futrem, białoczarną

zarzutką z ułożonych szerokimi pasami gronostajów i soboli, moja głowa wychylała się z

kołnierza jak kielich polnego kwiatu. (Przysięgam, że nigdy nie byłam próżna, póki jego nie

spotkałam). Rozległ się dzwonek, prężący się pociąg zerwał smycz i pozostawił nas na tym

opustoszałym poboczu, na którym wysiedliśmy tylko on i ja. O cudzie! Cała ta potęga żelaza i

pary została zatrzymana tylko dla jego wygody. Najbogatszy człowiek we Francji.

- Madame.

Szofer wpatrywał się we mnie: czy dokonywał ubliżających porównań z hrabianką, z

modelką malarza, ze śpiewaczką operową? Kryłam się za futrem niby za miękką tarczą. Mąż

lubił, jak nosiłam mój pierścionek na giemzowej rękawiczce - efekciarski, teatralny chwyt - ale

gdy tylko ironicznie spoglądający szofer dostrzegł migotliwy błysk opalu, uśmiechnął się, jakby

zdobył stuprocentowy dowód, że jestem żoną jego pana. Ruszyliśmy w kierunku wstającego

świtu, który teraz rozsypywał na nieboskłonie zimowy bukiet różowych róż, pomarańczowych

tygrysich lilii, jak gdyby mąż zamówił dla mnie niebo w kwiaciarni. Dzień wstawał wokół mnie

jak zimowy sen.

Morze, piasek, niebo, które stapia się z morzem - krajobraz mglistych pasteli,

wyglądający, jakby miał się za chwilę rozpłynąć. Krajobraz wszystkich rozlewnych harmonii

Debussy'ego, etiud, które mu grałam, Reverie, które wykonywałam tamtego popołudnia, kiedy w

salonie księżnej, wśród filiżanek herbaty i małych ciasteczek, spotkałam go po raz pierwszy, ja,

sierota, wynajęta z litości, by muzyką umilić im trawienie.

I ach! Jego zamek. Baśniowa samotność tej budowli; z mglistobłękitnymi wieżyczkami,

dziedzińcem, najeżoną bramą, spoczywający wprost na łonie morza zamek, w którego

poddaszach gnieżdżą się morskie ptaki, którego okienne wykusze otwierają się na fioletowozielone

efemeryczne odpływy oceanu, odcięty od lądu przez pół dnia... miejsce tajemnicze,

ziemnowodne, przekraczające materialność i ziemi, i wody, melancholijne jak syrena, co

przysiadła na skale i wypatruje bez końca kochanka, który utonął daleko stąd dawno temu.

Miejsce piękne i smutne, syrenie królestwo!2

Fala była niska; o tej porze, tak wcześnie rano, grobla wynurzała się z morza. Kiedy auto

wjechało na wilgotne kocie łby między wąskimi przesmykami wody, wziął mnie za rękę, na

której błyszczał jego palący, czarnoksięski pierścień, ścisnął mi palce, ucałował dłoń z niezwykłą

czułością. Jego twarz pozostawała nieruchoma jak zwykle, nieruchoma niby staw pokryty

grubym lodem, jednak usta, zawsze tak czerwone i nagie pośród czarnych frędzli brody, teraz

wygięły się lekko. Uśmiechał się: witał w domu swoją oblubienicę.

Ani jednego pokoju, ani jednego korytarza, który nie rozbrzmiewałby szumem morza, po

wszystkich sufitach i po wszystkich ścianach, gdzie długim szeregiem tłoczyli się jego

przodkowie o ciemnych oczach i białych twarzach, ze srogimi insygniami swego dostojeństwa,

pełgało światło załamywane przez fale, które znajdowały się w ciągłym ruchu; ten świetlisty,

szemrzący zamek, którego byłam kasztelanką, ja, mała uczennica w klasie fortepianu, której

matka sprzedała całą swoją biżuterię, nawet obrączkę ślubną, żeby opłacić czesne w

konserwatorium.

Najpierw czekała mnie drobna przeprawa, czyli wstępna rozmowa z ochmistrzynią, dzięki

której ta niezwykła maszyneria, ten zwieńczony blankami liniowiec oceaniczny na kotwicy,

pracowała sprawnie i bez zakłóceń, niezależnie kto stał na mostku kapitańskim; jak mizerny,

pomyślałam sobie, musi być tutaj mój autorytet! Ochmistrzyni miała gładką, bladą twarz,

obojętną i niesympatyczną, pod nienagannie wykrochmalonym białym płóciennym czepcem, jaki

noszą kobiety w tym regionie. Jej powitanie, poprawne, ale bez cienia serdeczności, zmroziło

mnie; w marzeniach ośmieliłam się przywiązywać zbyt dużą wagę do mego statusu...

rozważałam nawet przez chwilę, czyby nie sprowadzić mojej starej niani, tak bardzo kochanej i

swojej, choć mało kompetentnej, na jej miejsce. Niefortunne pomysły! Powiedział mi, że

ochmistrzyni była jego mamka, jest związana z rodziną nierozerwalnymi feudalnymi więzami

współuczestnictwa, „należy do tego domu w równym stopniu co ja, moja droga”. Teraz jej

wąskie wargi obdarzyły mnie dumnym uśmieszkiem. Będzie moim sprzymierzeńcem, jak długo

ja będę jego. I tym muszę się zadowolić.

Ale tutaj łatwo być zadowoloną. Z apartamentu w wieży, który podarował mi na

własność, mogłam spoglądać na wzburzony Atlantyk i wyobrażać sobie, że jestem Królową

Mórz. W pokoju muzycznym zastałam fortepian Bechsteina, a na ścianie jeszcze jeden prezent

ślubny - wczesno-flamandzkie malowidło ze świętą Cecylią przy jej niebiańskich organach. W

czystym wdzięku świętej, z jej krągłymi, bladawymi policzkami i kędzierzawymi włosami brąz,

zobaczyłam siebie taką, jaką może chciałabym być. Wzruszyła mnie subtelna czułość, o jaką

dotąd go nie podejrzewałam. Następnie mąż poprowadził mnie ażurowymi krętymi schodami do

mojej sypialni; ochmistrzyni, zanim się dyskretnie wycofała, wystąpiła z jakimś rubasznym, jak

mi się wydało, błogosławieństwem dla nowożeńców w swoim rodzimym dialekcie bretońskim.

Tego nie zrozumiałam. Tego, uśmiechnąwszy się, on nie zgodził się przetłumaczyć.

A oto olbrzymie rodowe łoże małżeńskie, nieomal wielkości mojego pokoiku w domu, z

chimerami rzeźbionymi na hebanowych powierzchniach, z cynobrowym lakierem, złoceniami

oraz zasłonami z białego muślinu, wydymającymi się w morskiej bryzie. Nasze łoże. A dookoła

same lustra! Lustra na wszystkich ścianach, w majestatycznych girlandach złotych ram,

odbijające więcej kalii, niż widziałam w życiu. Napełnił nimi pokój na powitanie oblubienicy,

młodej oblubienicy. Młodej oblubienicy, która stała się mnóstwem dziewcząt oglądanych w

lustrach, identycznych w modnych granatowych kostiumach szytych na miarę - do podróży,

madame, albo na spacer. Pokojówka zajęła się futrem. Odtąd pokojówka będzie zajmować się

wszystkim.

- Popatrz - powiedział, wskazując te eleganckie dziewczyny - sprawiłem sobie cały

harem!

Uświadomiłam sobie, że drżę. Oddychałam z trudem. Nie mogłam spojrzeć mu w oczy,

odwróciłam więc głowę, z dumy, z nieśmiałości, i obserwowałam, jak tuzin mężów zbliża się ku

mnie w tuzinie luster i powoli, metodycznie, prowokująco rozpina guziki mojego żakietu i zsuwa

mi go z ramion. Dość! Nie, to jeszcze nie wszystko! Jeszcze spódnica, a po niej bluzka z płótna w

kolorze morelowym, która kosztowała więcej niż moja sukienka do pierwszej komunii. Gra fal w

zimnym słońcu na zewnątrz odbijała się w jego monoklu, jego ruchy zdawały mi się celowo

prostackie i wulgarne. Krew napłynęła mi do twarzy i nie chciała odpłynąć.

A jednak, widzicie, odgadywałam, że tak właśnie może się to odbyć, że będziemy mieli

formalne rozbieranie panny młodej, rytuał rodem z burdelu. Mimo że wiodłam życie pod

kloszem, czyż mogłam nie słyszeć, nawet w świecie skromnej cyganerii, w jakiej się obracałam,

aluzji na temat jego świata?

Zdejmował ze mnie ubranie, jak smakosz, którym był, zdejmuje liście z karczocha - nie

wyobrażajcie sobie jednak, żeby odbywało się to w sposób szczególnie wyszukany, ów karczoch

nie był specjalnym przysmakiem, ani też biesiadnik nie wykazywał jeszcze żarłocznego

pośpiechu. Podchodził do znajomej potrawy z umiarkowanym apetytem. A kiedy nie pozostało

już nic poza moją szkarłatną, palpitującą nagością, ujrzałam w lustrze ożywiony szkic Ropsa, ze

zbioru, który mi pokazywał, kiedy po naszych zaręczynach wolno nam już było przebywać sam

na sam... dziewczynka o patykowatych nogach i rękach, naga, jeśli nie liczyć zapinanych na

guziki trzewików i rękawiczek, zakrywa dłonią twarz, jakby twarz była ostatnim przyczółkiem

jej skromności, a stary, uzbrojony w monokl rozpustnik bada po kolei wszystkie członki jej ciała.

On w garniturze od londyńskiego krawca, ona goła jak jagnięcy kotlet. Najbardziej

pornograficzny zestaw z możliwych. A zatem mój nabywca rozpakował swój zakup. I tak jak w

Operze, kiedy to po raz pierwszy zobaczyłam swoją cielesność jego oczami, przeraziłam się,

czując, że jestem pobudzona.

Od razu zamknął mi nogi jak książkę i znowu zobaczyłam to nieczęste poruszenie jego

warg, oznaczające uśmiech.

Nie teraz. Później. Oczekiwanie to lepsza połowa przyjemności, moja maleńka.

Zaczęłam drżeć jak koń wyścigowy przed gonitwą, jednak nie bez lęku, odczuwałam

bowiem zarówno dziwne abstrakcyjne podniecenie na myśl o miłości, jak i odrazę, której nie

potrafiłam stłumić, do jego białego masywnego ciała, które miało zbyt wiele wspólnego z

naręczami kalii w wielkich szklanych słojach, wypełniającymi mój pokój, tych kalii żałobnych z

ciężkim pyłkiem, który osiada na palcach, jakby się je zanurzyło w kurkumie. Kalie, które

zawsze mi się z nim kojarzyły, kalie białe, które plamią.

Ta scena z rozwiązłego życia skończyła się raptownie. Okazało się, że on musi zająć się

interesami; jego posiadłość, jego spółki - nawet podczas miodowego miesiąca? Nawet wtedy,

odpowiedziały czerwone usta, które mnie pocałowały, zanim zostałam sama z moimi

oszołomionymi zmysłami - wilgotne, jedwabiste muśnięcie brody, minimalny ruch czubkiem

języka. Niezadowolona, owinęłam się peniuarem ze starej koronki i zabrałam do popijania

gorącej porannej czekolady, którą przyniosła mi pokojówka, a potem - jako że stało się to moją

drugą naturą - nie pozostało mi nic innego, jak udać się do pokoju muzycznego i zasiąść przy

fortepianie.

Jednak spod moich palców spłynęło tylko parę nieharmonijnych akordów; rozstrojony...

odrobinę tylko rozstrojony, ale obdarzona zostałam słuchem absolutnym i niemożliwością było

dla mnie grać dalej. Morskie bryzy nie są dobre dla fortepianu, będziemy potrzebowali stroiciela

na stałe w domu, jeśli mam kontynuować studia! Rozczarowana, dość gwałtownie zatrzasnęłam

wieko: co mam teraz robić ze sobą, jak przepędzę długie godziny rozświetlone migotaniem fal,

póki mąż nie pójdzie ze mną do łóżka?

Na myśl o t y m przebiegł mnie dreszcz.

W bibliotece odkryłam chyba źródło jego wiecznego zapachu juchtu. Długie rzędy tomów

w cielęcej skórze, brązowych i oliwkowych, ze złoconym liternictwem na grzbietach, woluminy

w formacie octavo w okładkach z błyszczącego szkarłatnego marokinu. Skórzana pikowana

kanapa zapraszająca do spoczynku. Pulpit z orłem o rozłożonych skrzydłach, na nim otwarte Labas

Huysmansa, wydanie jakiejś bardzo ekskluzywnej prywatnej oficyny, oprawne, jak mszał, w

miedź wysadzaną kolorowymi szkiełkami. Dywany na podłodze, puszyste, mieniące się

intensywnym szafirem nieba i czerwienią krwi prosto spod serca, pochodziły z Isfahanu i

Buchary; połyskiwała ciemna boazeria, kołysała do snu muzyka morza, na kominku płonęły drwa

z jabłoni, odblaski ognia ślizgały się po grzbietach książek, które wyglądały na dobrze

zachowane lub nowe. Eliphas Levy, nazwisko nic mi nie mówiło. Odczytałam z ukosa kilka

tytułów: Inicjacja, Klucz do tajemnic, Sekret puszki Pandory, i ziewnęłam. Nic nie mogło tu

przykuć uwagi siedemnastoletniej dziewczyny czekającej na pierwszy uścisk. Najbardziej

miałabym ochotę na powieść drukowaną na żółtym papierze, chciałam zwinąć się w kłębek na

dywanie przed płonącym kominkiem, zagłębić w tandetnej powieści, chrupać lepkie czekoladki z

likierem. Gdybym zadzwoniła, pokojówka przyniosłaby mi czekoladki.

Niemniej otworzyłam szafę z książkami, ot tak sobie, żeby pobuszować. I myślę, że

wiedziałam, poznałam to po łaskotaniu w czubkach palców, zanim jeszcze otworzyłam cieniutki

tomik bez tytułu na grzbiecie, co znajdę w środku. Kiedy pokazywał mi Ropsa, świeżo

zakupionego po niebotycznej cenie, czyż nie napomknął, że jest koneserem takich dzieł? Jednak

nie byłam przygotowana na to: dziewczyna, na której policzkach zawisły łzy jak przyklejone

perły, z piczką niby przecięta figa pod ogromnymi kulami pośladków, na które właśnie mają

spaść zasupłane rzemienie bicza, podczas gdy mężczyzna w czarnej masce wolną ręką

manipuluje przy kutasie, zakrzywionym w górę jak szabla, którą dzierży. Podpis pod rysunkiem

głosił: „Ciekawość ukarana”. Matka w swojej ekscentryczności powiedziała mi, nie obwijając w

bawełnę, co robią kochankowie; byłam niewinna, ale nie naiwna. Przygody Eulalii w haremie

Wielkiego Turka, wydrukowane, według informacji na stronie przedtytułowej, w Amsterdamie w

roku 1748, były białym krukiem. Czy jakiś przodek osobiście przywiózł książkę z tego

północnego miasta? Czy też mój mąż kupił ją sobie w jednej z tych małych zakurzonych

księgarenek na Lewym Brzegu, gdzie stary człowiek przypatruje się klientowi przez okulary

grube na cal, zachęcając do obejrzenia towaru... Przerzucałam kartki z najwyższym niepokojem,

druk zrudział. Natknęłam się na inny staloryt: „Złożenie w ofierze żon sułtana”. Wiedziałam

dostatecznie dużo, żeby to, co zobaczyłam w tej książce, pozbawiło mnie tchu.

Woń juchtu przepełniająca bibliotekę nabrała intensywności, cień męża padł na obraz

masakry.

- Moja zakonniczka znalazła modlitewniki, co? - dopytywał się władczo, z dziwną

mieszaniną drwiny i satysfakcji, po czym widząc moje bolesne zdumienie i gniew, wyśmiał mnie

głośno, wyrwał książkę z ręki i odłożył na kanapę.

- Czy brzydkie obrazki wystraszyły Bobo? Nie wolno Bobo bawić się zabawkami dla

dorosłych, póki nie nauczy się z nimi obchodzić.

Pocałował mnie. Tym razem żadnej powściągliwości. Pocałował mnie i położył mi

władczo rękę na piersi, pod osłoną starej koronki. Potknęłam się na krętych schodach

prowadzących do sypialni, do rzeźbionego złoconego łoża, w którym został poczęty. Wyjąkałam

niemądrze:

- Nie jedliśmy jeszcze obiadu, poza tym jest biały dzień.

Tym lepiej będę cię widział.

Kazał mi włożyć moją obrożę, rodowy klejnot przekazany w spadku przez kobietę, która

jedna uniknęła ostrza gilotyny. Drżącymi rękami zapięłam obrożę na szyi. Była zimna jak lód i

zrobiło mi się chłodno. Zwinął moje włosy jak powróz i uniósł znad ramion, tak że łatwiej mu

było ucałować pokryte puszkiem wgłębienia za uszami; przyprawiło mnie to o dreszcz.

Pocałował też owe płomienne rubiny. Pocałował je, zanim pocałował moje usta. W uniesieniu

zadeklamował: „Ze swego stroju zachowała tylko dźwięczącą biżuterię”3. Tuzin mężów wbijało

na pal tuzin oblubienic, podczas gdy na dworze skrzeczące mewy kołysały się w powietrzu na

niewidocznych trapezach.

Wyrwał mnie ze snu uparty i przeraźliwy dźwięk telefonu. Mąż leżał obok jak powalony

dąb, oddychając chrapliwie, można by myśleć, że stoczył ze mną walkę. W trakcie tej

jednostronnej walki zobaczyłam, jak jego śmiertelny spokój rozsypuje się niczym porcelanowa

waza rzucona o ścianę. Słyszałam jego ostry krzyk i bluźnierstwa w chwili orgazmu, krwawiłam.

I może widziałam jego twarz bez maski, a może nie. Jednak zostałam nieodwołalnie zbrukana

przez utratę dziewictwa.

Pozbierałam się, sięgnęłam do nocnej szafki koło łóżka, w której ukryty był telefon, i

odezwałam się do słuchawki. Jego agent w Nowym Jorku. Pilne.

Potrząsnęłam mężem, a kiedy się obudził, przetoczyłam się na moją stronę, oplótłszy

ramionami swoje wyczerpane ciało. Jego głos bzyczał jak ul dalekich pszczół. Mój mąż. Mąż,

który z taką miłością napełnił mi sypialnię kaliami, aż przybrała wygląd zakładu balsamującego

zwłoki. Senne kalie, które kołysały ciężkimi główkami, rozsiewając soczystą, bezczelną woń,

przypominającą zapach wypielęgnowanego ciała.

Skończywszy z agentem, zwrócił się ku mnie i pogłaskał rubinową obrożę, wpijającą mi

się w szyję, ale zrobił to z taką czułością, że przestałam się wzdragać, po czym zaczął pieścić

moje piersi. Moja droga, moja maleńka, moja dziecinka, czy to ją bolało? On bardzo przeprasza

za taką gwałtowność, nie potrafił się opanować, widzisz, tak ją kocha... pod wpływem tej

miłosnej litanii łzy puściły mi się strumieniem. Tuliłam się do niego, jak gdyby tylko ten, kto

zadał mi ból, mógł mnie pocieszyć w cierpieniu. Przez chwilę szeptał do mnie głosem, którego

nigdy wcześniej nie słyszałam, głosem jak uspokajający szept morza. Ale zaraz uwolnił pasma

moich włosów z guzików swego smokingu, pośpiesznie pocałował mnie w policzek i oświadczył,

że agent z Nowego Jorku zadzwonił w sprawie tak nie cierpiącej zwłoki, że musi wyjechać, jak

tylko woda opadnie. Wyjechać z zamku? Wyjechać z Francji! I nie będzie go co najmniej sześć

tygodni.

- Ale przecież to nasz miesiąc miodowy!

Interes, wóz albo przewóz, w grę wchodzi kilka milionów, powiedział. Odgrodził się ode

mnie tym swoim woskowym spokojem, jestem tylko małą dziewczynką, nie rozumiem. Poza

tym, mówił bez słów do mojej urażonej próżności, przeżyłem zbyt wiele miesięcy miodowych,

by uważać je za zobowiązania w jakimkolwiek stopniu wiążące. Dobrze wiem, że to dziecko,

które kupiłem za garść kolorowych szkiełek i sierść martwych zwierząt, nie ucieknie. Niemniej,

kiedy zadzwoni do swego agenta w Paryżu, żeby mu zarezerwował bilet do Stanów na następny

dzień - tylko jeden mały telefon, maleńka - powinno wystarczyć nam czasu na zjedzenie razem

kolacji.

I tym musiałam się zadowolić.

Bażant w laskowych orzechach i czekoladzie - meksykańska potrawa; sałatka, biały,

przepyszny ser, sorbet z muszkatowych winogron i Asti spumante. Dla podkreślenia uroczystej

okazji wystrzelił toastowo szampan Kruga. Następnie cierpka czarna kawa w bezcennych

filiżaneczkach z porcelany, tak delikatnej, że płyn okrył cieniem ptaki, które były na nich

namalowane. Potem piliśmy, ja cointreau, on koniak, w bibliotece, gdzie zaciągnięte pąsowe

aksamitne story odgradzały nas od nocy. Usadowiony w skórzanym fotelu przed kominkiem, na

którym trzaskały drwa, wziął mnie na kolana. Kazał mi się przebrać w tę niepokalaną, prostą

suknię od Poirota z białego muślinu; wydawało się, że darzy ją szczególnym upodobaniem.

Powiedział, że moje piersi prześwitują przez cienki materiał jak miękkie, białe śpiące gołębice,

każda z otwartym różowym oczkiem. Ale nie pozwolił mi zdjąć rubinowej obroży, choć coraz

bardziej mnie uwierała, ani też upiąć rozpuszczonych włosów, oznaki dziewictwa, tak świeżo

zniszczonego, że pozostawało wciąż między nami jak otwarta rana. Owijał sobie moje włosy

wokół palców, dopóki nie skrzywiłam się z bólu. Pamiętam, że ja mówiłam bardzo niewiele.

- Pokojówka zmieniła już prześcieradła - powiedział. - Nie wywieszamy zakrwawionych

prześcieradeł z okna, żeby dowieść całej Bretanii, że byłaś dziewicą, nie w naszych

cywilizowanych czasach. Muszę ci jednak powiedzieć, że po raz pierwszy w całym moim

małżeńskim życiu mógłbym pokazać moim ciekawskim dzierżawcom taką flagę.

Nagle uderzyła mnie myśl, że to moja niewinność musiała go podbić - milcząca muzyka

mojej nieświadomości, podobna La terrasse des audiences au clair de lune4, granej na fortepianie

o eterycznych klawiszach. Pamiętajcie, jak bardzo skrępowana się czułam w tym przepysznym

zamku, jak skrępowanie towarzyszyło mi nieustannie w całym okresie zalotów tego poważnego

satyra, który teraz łagodnie maltretował moje włosy. Odkrycie, że moja naiwność sprawia mu

pewną przyjemność, dodała mi otuchy. Odwagi! Przyjdzie jeszcze dzień, że będę się

zachowywać jak wielka dama, choć nie urodziłam się w pałacu.

Powoli, a zarazem drażniąc się, jakby miał dziecku sprawić wielką niespodziankę, wyjął z

którejś wewnętrznej, sekretnej kieszeni marynarki pęk kluczy - klucz po kluczu, klucze, jak

powiedział, do każdego zamka w tym domu. Klucze wszelkiego rodzaju - wielkie, staroświeckie

przedmioty z czarnego żelaza obok wysmukłych, delikatnych, niemal barokowych; cienkie jak

opłatki kluczyki yale do sejfów i szkatułek. Podczas jego nieobecności to ja muszę sprawować

nad nimi pieczę.

Przyglądałam się ciężkiemu pękowi podejrzliwie. Do tej chwili nie poświęciłam ani

jednej myśli praktycznej stronie małżeństwa, które oznaczało wielki dom, wielkie bogactwo,

wielkiego człowieka z kółkiem obwieszonym tyloma kluczami, co kółko dozorcy więzienia. Były

tu toporne i archaiczne klucze do lochów, bo lochów nam nie brakowało, choć zostały

przerobione na piwnice dla jego win; omszałe butelki leżakowały na kozłach we wszystkich tych

jamach męki wydrążonych w skale, na której zbudowany został zamek. To są klucze do kuchni,

to klucz do galerii obrazów, skarbca napełnianego od pięciu wieków przez chciwych

kolekcjonerów - ach! przewiduje, że spędzę tam wiele godzin.

Sam namiętnie zaspokajał swoje upodobanie do symbolistów, jak powiedział z

żarłocznym błyskiem w oku. Miał słynną Ofiarę złożoną bogom, wspaniały portret pierwszej

żony pędzla Moreau, ze śladami delikatnych jak koronka łańcuchów, odciśniętymi na jej

przezroczystej skórze. Czy znam historię tego obrazu? Jak kiedy po raz pierwszy obnażyła się

przed malarzem, wprost zza szynkwasu na Montmartrze, przystroiła się mimo woli w rumieniec,

który zabarwił jej piersi, barki, ramiona, całe ciało? Myślał o tej historii, o tamtej drogiej

dziewczynie, gdy po raz pierwszy mnie rozbierał... Ensor, wielki Ensor, jego monolityczne

płótno Głupie panny. Dwa czy trzy późne gauguiny, w tym ulubiony, z ekstatyczną brązową

dziewczyną w opuszczonym domu, zatytułowany Z nocy przychodzimy, w noc odchodzimy. A

poza tym, co sam nabył, imponujące dziedzictwo w postaci dzieł Watteau, Poussina i dwóch

bardzo specjalnych fragonardów, zamówionych przez rozpustnego przodka, który podobno

pozował mistrzowi osobiście razem z dwiema rodzonymi córkami... Gwałtownie przerwał to

wyliczanie skarbów.

Twoja szczupła, blada twarzyczka, cherie; powiedział to, jakby zobaczył ją po raz

pierwszy. Twoja szczupła, blada twarzyczka, z obietnicą rozpusty, którą potrafi dostrzec tylko

znawca.

Polano osunęło się w ogień, wzniecając deszcz iskier, opal na moim palcu strzelił

zielonym płomieniem. Czułam zawrót głowy, jakbym znalazła się nad brzegiem przepaści.

Bałam się, nie tyle jego, nie tyle jego potwornej obecności, tak intensywnej, jak gdyby przy

urodzeniu został obdarzony większym ciężarem gatunkowym niż reszta z nas, obecności, która

nawet wtedy, gdy wydawało mi się, że jestem w nim najbardziej zakochana, zawsze w subtelny

sposób mnie przygniatała... Nie. Nie jego się bałam, ale siebie. Zdawało mi się, że rodzę się na

nowo w jego oczach nie dających odbicia, rodzę w nie znanym mi kształcie. Trudno mi było się

rozpoznać w jego opisach, a jednak, jednak, czy nie zawierały ziarna przerażającej prawdy? I w

czerwonym świetle kominka zarumieniłam się znowu, niepostrzeżenie, na myśl, że mógł mnie

wybrać, ponieważ w mojej niewinności wyczuł rzadką zdolność do deprawacji.

Oto klucz od serwantki z porcelaną - nie śmiej się, moje kochanie, tam jest zastawa

serwska godna króla i serwis z Limoges godny królowej. A oto klucz do pokoju o zakratowanych

oknach, w którym zamknięto pięć pokoleń stołowego srebra.

Klucze, klucze, klucze. Powierzy mi klucze od swego gabinetu, choć jestem tylko

dzieckiem, klucze do sejfów, gdzie przechowuje klejnoty, które będę nosiła - obiecuje mi to -

kiedy wrócimy do Paryża. Co za klejnoty! Będę mogła zmieniać kolczyki i kolie trzy razy

dziennie, jak cesarzowa Józefina bieliznę. Bardzo wątpi, dodał z tym charakterystycznym

głuchym, suchym dźwiękiem, który służył mu za śmiech, czy będę równie ciekawa jego

świadectw udziałowych, choć są one, oczywiście, nieporównanie więcej warte.

Słyszałam, jak na zewnątrz, poza kręgiem naszej oświetlonej blaskiem paleniska

prywatności, morze cofa się po nabrzeżnych kamykach; zbliżał się czas jego odjazdu. Na kółku

pozostał jeden klucz, o którym nic mi nie powiedział, i wydawało się teraz, że się waha. Przez

chwilę myślałam, że odłączy go od innych, schowa z powrotem do kieszeni i zabierze ze sobą.

- Co to za klucz? - dopytywałam się, bo jego przekomarzanie dodało mi śmiałości. -

Klucz do twojego serca? Daj mi go!

Drocząc się, kołysał klucz nad moją głową, poza zasięgiem moich usiłujących go

pochwycić palców; nagie czerwone usta poruszyły się w krzywym uśmiechu.

- Och, nie - odpowiedział. - Nie klucz do mojego serca. Raczej klucz do mojego inferno.

Zostawił go na kółku, które zamknął, potrząsając nim, żeby usłyszeć ton, jakby to był

kamerton. Następnie rzucił mi pęk podzwaniających kluczy na kolana. Poczułam chłód metalu

przez cienki muślin sukni. Pochylił się, by złożyć na moim czole zamaskowany gęstwiną brody

pocałunek.

- Mężczyzna musi mieć jeden sekret, choćby jeden jedyny, przed swoją żoną -

powiedział. - Obiecaj mi, moja bladolica pianistko, obiecaj mi, że użyjesz wszystkich kluczy na

tym kółku, z wyjątkiem tego ostatniego małego kluczyka, który ci pokazałem. Baw się

wszystkim, co znajdziesz, klejnotami, srebrną zastawą, zrób sobie papierowe łódki z moich

świadectw udziałowych, jeśli ci to sprawi przyjemność, i każ im pożeglować za mną do Ameryki.

Wszystko jest twoje, wszystko stoi przed tobą otworem - poza tym jednym zamkiem, do którego

pasuje tylko ten klucz. Przecież to tylko klucz do małego pokoju na dole w zachodniej wieży, za

spiżarnią, na samym końcu ciemnego korytarzyka, pełnego strasznych pajęczyn, które

wplątałyby ci się we włosy i wystraszyły, gdybyś się tam zapuściła. Och, ten pokoik wydałby ci

się bardzo nudny! Ale musisz mi obiecać, jeśli mnie kochasz, że nie będziesz do niego

wchodziła. To tylko prywatny gabinet, kryjówka, „nora”, jak mówią Anglicy, gdzie mogę się

czasami schronić w tych nieczęstych, ale nieuchronnych chwilach, kiedy jarzmo małżeństwa

wydaje mi się zbyt ciążyć na barkach. Mogę tam pójść, rozumiesz, żeby delektować się rzadką

przyjemnością wyobrażania sobie, że nie jestem żonaty.

Słaba gwiaździsta poświata oblewała dziedziniec, kiedy, otulona futrem, odprowadzałam

go do auta. Powiedział mi jeszcze tylko, że dzwonił na ląd i wynajął stroiciela na stałe; ów

człowiek ma się podjąć swoich obowiązków od jutra. Przycisnął mnie do wielbłądziej wełny na

swojej piersi raz jeden, po czym odjechał.

Zdrzemnęłam się trochę po południu i teraz nie mogłam spać. Rzucałam się i

przewracałam w jego rodowym łożu, póki następny świt nie odbarwił tuzina luster, opalizujących

od refleksów morza. Zapach kwiatów odurzał mi zmysły; kiedy pomyślałam, że odtąd zawsze

spoczywać będę w jednej pościeli z mężczyzną, którego skóra, jak i te kalie, miała jakąś ropuszą,

lepką wilgotność, odczułam coś w rodzaju osamotnienia i teraz, po zagojeniu się mojej kobiecej

rany, naszła mnie mdląca chętka, coś niby kaprys, który każe kobietom w ciąży pożądać smaku

kredy czy węgla, czy zepsutego jedzenia, na powtórzenie jego pieszczot. Czy nie dał mi do

zrozumienia, tyleż swoim ciałem, co słowami i spojrzeniem, że istnieją tysiące, tysiące

najprzeróżniejszych punktów stycznych pomiędzy ciałem a ciałem? Leżałam w naszym szerokim

łożu w towarzystwie mojej nowo zrodzonej ciekawości, która nie pozwalała mi zasnąć.

Leżałam w łożu sama. I tęskniłam za nim. A on. napawał mnie odrazą.

Czy wystarczy klejnotów we wszystkich jego sejfach, żeby wynagrodzić mi tę sytuację?

Czy cały zamek mieści dostatecznie dużo bogactw, żeby wynagrodzić mi towarzystwo libertyna,

z którym muszę je dzielić? I jaka dokładnie była natura mojego pożądliwego lęku wobec tej

tajemniczej istoty, która, by mi okazać swoją nade mną władzę, opuściła mnie w noc poślubną?

Nagle usiadłam wyprostowana w łóżku, pod sardonicznymi maskami gargulców

wyrzeźbionych nade mną, tknięta dzikim podejrzeniem. A może zostawił mnie nie dla Wall

Street, ale dla wymagającej kochanki, ukrytej Bóg wie gdzie, zdolnej dostarczyć mu o wiele

więcej rozkoszy, niż dziewczyna, której palce ćwiczyły dotąd tylko skale i arpeggia? I powoli,

uspokojona, opadłam z powrotem na spiętrzone poduszki; uświadomiłam sobie, że ból zazdrości,

który sobie sama zadałam, zawierał domieszkę ulgi.

Wreszcie zapadłam w sen, kiedy światło dnia napełniło pokój i przegnało złe myśli. Ale

ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałam zasypiając, był wysoki słój kalii koło łóżka, którego grube

szkło tak wykrzywiło obraz opasłych łodyg, że wyglądały jak ręce, odcięte ręce, tonące w

zielonkawej wodzie.

Kawa i croissanty na pociechę samotnego przebudzenia oblubienicy. Pyszne. Oraz miód

w plastrze na szklanym spodeczku. Pokojówka wyciskała aromatyczny sok z pomarańczy w

ochłodzony puchar, a ja obserwowałam ją, wylegując się w łóżku o południu zwyczajem

bogaczy. Nic jednak tego ranka nie było w stanie ucieszyć mnie na długo, z wyjątkiem

wiadomości, że stroiciel już pracuje. Kiedy pokojówka mi to powiedziała, wyskoczyłam z łóżka,

włożyłam starą samodziałową spódnicę i flanelową bluzkę, studencki strój, w jakim czułam się o

wiele swobodniej niż w którejkolwiek z pięknych nowych toalet.

Po trzech godzinach ćwiczeń wezwałam stroiciela, żeby mu podziękować. Był oczywiście

ślepy, ale młody, o łagodnych ustach i szarych oczach, utkwionych we mnie, chociaż nie mogły

mnie widzieć. Syn kowala z wioski za groblą, chórzysta w kościele, którego poczciwy ksiądz

wyuczył zawodu, żeby potrafił zarobić na utrzymanie. Wszystko jak najlepiej. Tak. Myśli, że

będzie mu tu dobrze. I gdyby, dodał nieśmiało, wolno mu było czasem posłuchać, jak gram... bo,

widzi pani, kocha muzykę. Tak. Oczywiście, powiedziałam. Naturalnie. Chyba wiedział, że się

uśmiechnęłam.

Mimo że obudziłam się tak późno, dopiero zbliżała się pora five o'clock'u, kiedy

odprawiłam stroiciela. Ochmistrzyni, troskliwie uprzedzona przez mojego męża, powstrzymała

się od przerywania mojej muzyki, teraz jednak złożyła mi uroczystą wizytę, prezentując długaśne

menu spóźnionego obiadu. Kiedy powiedziałam jej, że nie chcę obiadu, spojrzała na mnie z

ukosa, z kwaśną miną. Zrozumiałam natychmiast, że jednym z moich głównych obowiązków

jako kasztelanki jest dostarczanie roboty służbie. Jednak nie zmieniłam zdania i oświadczyłam,

że zaczekam do kolacji, chociaż lękiem napełniała mnie myśl o samotnym posiłku. Następnie

zorientowałam się, że muszę wydać dyspozycje, co mają mi przygotować; popuściłam wodze

fantazji, która nadal była fantazją uczennicy. Dzikie ptactwo w śmietanie... a może przyspieszyć

Boże Narodzenie indykiem w galarecie? Nie, powzięłam decyzję. Awokado z krewetkami, cała

masa krewetek, bez drugiego dania. Ale na deser ma być niespodzianka w postaci wszystkich

gatunków lodów, jakie tylko są w chłodziarni. Wszystko zanotowała, chrząknęła jednak

pogardliwie. Zgorszyłam ją. Co za gust! Byłam jeszcze dzieckiem, zaczęłam chichotać, ledwo

wyszła.

Ale tymczasem... co mam robić tymczasem?

Mogłabym spędzić szczęśliwą godzinę, rozpakowując kufry, które zawierały moją

wyprawę, ale pokojówka już to zrobiła; suknie, kostiumy wisiały w szafie w ubieralni, kapelusze

zostały umieszczone na drewnianych główkach dla zachowania kształtu, buty na drewnianych

prawidłach, jak gdyby wszystkie te nieożywione przedmioty miały udawać pozory życia, by ze

mnie zadrwić. Nie miałam ochoty pozostawać w wypełnionej rzeczami ubieralni ani w sypialni

przesyconej żałobnym zapachem kwiatów. Czym mam się zająć?

Wykąpię się we własnej łazience! Tu odkryłam, że krany są w kształcie małych delfinów

ze złota i mają oczka z okruchów turkusa. Było też akwarium ze złotymi rybkami, które pływały

tam i z powrotem między poruszającymi się liśćmi wodorostów, równie znudzone, pomyślałam,

jak ja. Co bym dała, żeby on nie był odjechał. Co bym dała za możliwość pogawędki,

powiedzmy, z którąś z pokojówek, albo ze stroicielem, ale wiedziałam już, że moja pozycja nie

pozwala na próby zaprzyjaźnienia się ze służbą.

Miałam nadzieję odkładać ten telefon, jak długo się da, żeby mieć na co czekać w

martwej pustce czasu, jaką przewidywałam po kolacji, ale za kwadrans siódma, kiedy ciemność

już otoczyła zamek, nie potrafiłam się dłużej powstrzymać. Zadzwoniłam do matki. I zdumiałam

sama siebie, wybuchając płaczem, kiedy usłyszałam jej głos.

Nie, nic się nie stało. Mamo, mam złote kurki w łazience.

Powiedziałam: złote kurki w łazience!

Nie, mamo, chyba to rzeczywiście nie jest powód do płaczu.

Źle było słychać, ledwie do mnie dochodziły jej gratulacje, pytania, troska, ale poczułam

się nieco lepiej, kiedy odłożyłam słuchawkę.

Jednak wciąż pozostawała pełna godzina do kolacji, a potem cała niewyobrażalna

pustynia reszty wieczoru.

Pęk kluczy leżał tam, gdzie on go zostawił, na dywaniku przed kominkiem w bibliotece, a

ogień tak je ogrzał, że nie były już zimne w dotyku, ale ciepłe, prawie jak moja własna skóra.

Jaka byłam nieuważna; pokojówka poprawiająca polana spojrzała na mnie z wyrzutem, jak

gdybym zastawiła na nią pułapkę, kiedy podniosłam brzęczące klucze, klucze od wewnętrznych

drzwi tego wspaniałego więzienia, którego byłam zarówno pensjonariuszką, jak panią, i którego

jeszcze właściwie nie widziałam. Uświadomiwszy to sobie, poczułam podniecenie odkrywcy.

Światła! Więcej świateł!

Za dotknięciem kontaktu senna biblioteka rozbłysła światłami. Biegałam jak szalona po

zamku, zapalając każdą napotkaną po drodze lampę, kazałam służbie oświetlić również ich

pomieszczenia, tak żeby cały zamek płonął jak morski tort urodzinowy tysiącem świec, po jednej

na każdy rok jego życia, a ludzie na brzegu żeby przyglądali się ze zdumieniem. Kiedy wszystko

rozjarzyło się niby kawiarnia na Gare du Nord, znaczenie posiadania symbolizowane tym pękiem

kluczy już mnie nie przerażało, ponieważ teraz byłam zdecydowana przeszukać każdy kąt, by

odkryć prawdziwą naturę mojego męża.

Chyba najpierw jego gabinet.

Mahoniowe biurko szerokie na kilometr, z nieskazitelną bibułą i szeregiem telefonów.

Pozwoliłam sobie na luksus otwarcia sejfu, który mieścił klejnoty, i buszowałam dostatecznie

długo między skórzanymi pudełkami, żeby zorientować się, iż małżeństwo zapewniło mi dostęp

do sezamowych skarbów - garniturów biżuterii, bransolet, pierścieni... Kiedy tak siedziałam

pośród brylantów, pokojówka zapukała i weszła, nim zdążyłam się odezwać - subtelna

impertynencja. Powiem o tym mężowi. Popatrzyła hardo na moją samodziałową spódnicę: czy

madame ma zamiar przebrać się do kolacji?

Skrzywiła się pogardliwie, kiedy wybuchnęłam śmiechem na jej słowa, była w o wiele

większym stopniu damą niż ja. Ale wyobraźcie sobie tylko - wystroić się w którąś z

ekstrawaganckich kreacji Poireta, w turban zdobiony drogimi kamieniami i egretą, sznur pereł do

pępka, po to żeby zasiąść samej w książęcej jadalni u szczytu masywnego stołu, przy którym

podobno król Marek podejmował swoich rycerzy... Opanowałam się pod jej spojrzeniem

wyrażającym zimną dezaprobatę. Przybrałam suchy ton oficerskiej córki. Nie, nie przebiorę się

do kolacji. Co więcej, nie jestem na tyle głodna, by jeść kolację. Niech powie ochmistrzyni, żeby

odwołała pensjonarską ucztę, którą zamówiłam. Czy mogą mi zostawić kanapki i termos z kawą

w pokoju muzycznym? I czy mogą wszyscy oddalić się na noc?

Mais oui, madame.

Jej suchy ton uświadomił mi, że znów ich zawiodłam, mało mnie to jednak obeszło,

byłam uzbrojona przeciwko nim przez wspaniałość jego bogactw. Ale serca jego nie znajdę

wśród tych błyszczących kamieni. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za pokojówką, rozpoczęłam

systematyczne przeszukiwanie szuflad biurka.

Panował tu porządek, więc nic nie znalazłam, ani jednego machinalnego rysunku na starej

kopercie, żadnej wyblakłej fotografii kobiety. Tylko stosy korespondencji handlowej, rachunki

od dzierżawców, rachunki od krawców, billets-doux międzynarodowych finansistów. Nic. I ten

brak jakiegokolwiek śladu jego prawdziwego życia zaczął wywierać na mnie dziwne wrażenie.

Pomyślałam sobie, że wiele musi być do ukrywania, skoro on zadaje sobie tyle trudu, by to

ukryć.

Jego gabinet był wyjątkowo bezosobowym pokojem, z oknami zwróconymi na

wewnętrzny dziedziniec zamku, jak gdyby użytkownik chciał się tyłem odwrócić do syreniego

morza, by zachować jasny umysł, gdy doprowadzał do bankructwa drobnego przedsiębiorcę w

Amsterdamie lub - co zauważyłam z dreszczem obrzydzenia - zajmował się interesami w Laosie,

które musiały, sądząc z tajemniczych aluzji do amatorskich zainteresowań botanicznych rzadką

odmianą maków, dotyczyć opium. Czy nie był dostatecznie bogaty, żeby nie angażować się w

zbrodniczy proceder? Czy też właśnie ze zbrodniczego procederu czerpał zyski? A jednak

zobaczyłam wystarczająco dużo, żeby zrozumieć jego zamiłowanie do tajemniczości.

Po przewróceniu biurka do góry nogami musiałam teraz poświęcić dobry kwadrans, żeby

spokojnie włożyć każdy list z powrotem tam, gdzie go znalazłam, i w trakcie zacierania śladów

swojej wizyty, sięgając do niewielkiej szuflady, która się zablokowała, najwidoczniej dotknęłam

przypadkiem ukrytej sprężyny, ponieważ wewnątrz szuflady otworzyła się sekretna szufladka, a

ta sekretna szufladka zawierała - wreszcie - plik z napisem „Osobiste”.

Byłam sama, jeśli nie liczyć mojego odbicia w nie zasłoniętym oknie.

Doznałam przelotnego wrażenia, że jego serce, zasuszone jak kwiat, szkarłatne i cienkie

jak bibułka, znajduje się w tym pliku. Był to bardzo cienki plik.

Wolałabym może nie znaleźć tej wzruszającej, nieortograficznej notatki na papierowej

serwetce z nadrukiem „La Coupole”5, zaczynającej się od słów: „Ukochany mój, nie mogę

doczekać się chwili, kiedy uczynisz mnie całkowicie Twoją”. Diwa przesłała mu fragment

partytury Tristana zawierający Liebstod z jednym tajemniczym słowem „Do...”, skreślonym w

poprzek. Najdziwniejsza jednak ze wszystkich tych listów miłosnych była pocztówka z

widokiem wiejskiego cmentarza w górach, gdzie jakiś trupojad w czarnej pelerynie ochoczo

rozkopywał grób; ów obrazek, wykonany z makabrycznym rozmachem w stylu Grand Guignol,

nosił podpis: „Typowa scenka z Transylwanii, północ, Zaduszki”. A na odwrocie tekst: „Z okazji

poślubienia potomkini Draculi pamiętaj zawsze - rozkosz jedyna, najwyższa miłości tkwi w

wyrządzaniu zła6. Toutes amities, C”.

Żart. Żart w najgorszym, jaki sobie można wyobrazić, guście, czyż bowiem nie poślubił

rumuńskiej hrabianki? Przypomniałam sobie jej ładną, zabawną twarzyczkę i jej imię: Carmilla.

Moja bezpośrednia poprzedniczka w tym zamku była, jak się zdaje, najbardziej wyrafinowana.

Odłożyłam plik otrzeźwiona. Nic w moim życiu, przepełnionym rodzinną miłością i

muzyką, nie przygotowało mnie do tych zabaw dla dorosłych, a jednak stanowiły one wskazówkę

dotyczącą mojego męża, przynajmniej w tym sensie, że ukazywały mi, jak bardzo był kochany,

choć nie pozwalały się domyślać, z jakiego mianowicie powodu. Ale ja chciałam wiedzieć

jeszcze więcej, a kiedy zamykałam na klucz drzwi gabinetu, wpadły mi w ręce środki

pozwalające tego dokonać.

Dosłownie wpadły, w dodatku z łomotem, jakby rozsypały się wszystkie sztućce z jakiejś

kantyny, gdyż zamykając gładko chodzący zamek yale, zdołałam jakimś cudem otworzyć kółko z

kluczami, które luzem wylądowały na podłodze. I pierwszym kluczem, jaki z tej kupki

podniosłam, był, szczęściem czy nieszczęściem, klucz od pokoju, do którego on zabronił mi

wchodzić, pokoju, który chciał zatrzymać na swój wyłączny użytek, żeby móc tam pójść, kiedy

znowu zechce poczuć się kawalerem.

Zdecydowałam, że zobaczę ten pokój, zanim poczuję słaby przypływ nieokreślonego ,

lęku przed woskową nieporuszonością mojego męża. Być może na wpół wyobraziłam sobie

wtedy, że odnajdę jego prawdziwe ja w tej kryjówce, czekające, by się przekonać, czy

rzeczywiście go posłuchałam; że wysłał swój ruchomy posąg do Nowego Jorku,

samonapędzającą się powłokę swojej publicznej persony, podczas gdy prawdziwy człowiek,

którego twarz ujrzałam przelotnie w burzy orgazmu, zajmował się nie cierpiącymi zwłoki

prywatnymi interesami w gabinecie u stóp zachodniej wieży, za spiżarnią. Jeżeli jednak tak było,

to koniecznie musiałam go odnaleźć, musiałam go poznać, a zbyt mocno uwierzyłam w jego

rzekome mną zauroczenie, by myśleć, że moje nieposłuszeństwo może go naprawdę dotknąć.

Wzięłam z wierzchu zabroniony klucz, a inne zostawiłam na podłodze.

Zrobiło się już bardzo późno, zamek oddalił się na swoją największą odległość od lądu i

pośród milczącego oceanu unosił się z mojego rozkazu jak girlanda świateł. A wszystko

milczące, wszystko ciche, nie słychać nic oprócz szumu fal.

Nie odczuwałam żadnego strachu, najmniejszego niepokoju. Stąpałam teraz tak pewnie

jak w domu matki.

Wcale nie wąski, zakurzony korytarzyk, dlaczego kłamał? Natomiast z pewnością źle

oświetlony, elektryczność z jakiegoś powodu tutaj nie docierała, cofnęłam się więc do spiżarni,

gdzie w kredensie znalazłam schowany razem z zapałkami pęk woskowych świec, które miały

rozświetlać dębowy stół przy uroczystych okazjach. Zapaliłam świecę i trzymając ją w ręce, jak

pokutnica, podążałam korytarzem o ścianach obwieszonych ciężkimi, chyba weneckimi

gobelinami. Płomień wydobywał z mroku to głowę mężczyzny, to znowu bujną kobiecą pierś,

wyrywającą się na zewnątrz przez rozdarcie sukni - Porwanie Sabinek, być może? Obnażone

miecze i broczące krwią konie wskazywałyby na jakąś przerażającą scenę mitologiczną. Korytarz

skręcał w dół, pod grubym dywanem dawało się wyczuć nieznaczną stromiznę. Ciężkie gobeliny

na ścianach tłumiły moje kroki, nawet mój oddech. Nie wiadomo czemu zrobiło się bardzo

ciepło, na czoło wystąpiły mi krople potu. Już nie słyszałam szumu morza.

Długi, kręty korytarz, jak gdybym znalazła się w trzewiach zamku - ten korytarz

doprowadził mnie do nadgryzionych przez korniki dębowych drzwi, niskich, zaokrąglonych na

górze, ze sztabą z czarnego żelaza.

Nadal nie odczuwałam strachu; żadnego podnoszenia się włosów na karku, żadnego

mrowienia w czubkach palców.

Klucz wśliznął się w nową kłódkę tak łatwo jak gorący nóż w masło.

Żadnego strachu, ale chwila wahania, wstrzymanie duchowego oddechu.

Jeśli znalazłam ślady jego serca w papierach oznaczonych jako „Osobiste”, być może w

tym podziemnym azylu uda mi się odnaleźć część jego duszy. Właśnie świadomość szansy

takiego odkrycia, ewentualnego zaskoczenia sprawiła, że na moment zastygłam w bezruchu,

zanim, w ryzykanckiej odwadze mojej subtelnie już skażonej niewinności, przekręciłam klucz.

Skrzypiące drzwi odemknęły się z wolna.

„Miłość bardzo przypomina torturę”7 - uważał ulubiony poeta mojego męża;

dowiedziałam się czegoś o naturze tego podobieństwa w małżeńskim łożu. Teraz świeca

ukazywała mi zarysy łoża tortur. Znajdowało się tu także wielkie koło, podobne do tych, które

widywałam na drzeworytach przedstawiających męczeństwo świętych w pobożnych książkach

mojej starej niani. Oraz - ledwo zdołałam ją dostrzec, nim mały płomyk zgasł i znalazłam się w

absolutnej ciemności - metalowa figura z zawiasami z boku, o której wiedziałam, że ma w środku

szpikulce i nazywana jest Żelazną Dziewicą.

Absolutna ciemność. A wokół narzędzia kaźni.

Do tej chwili rozpieszczone dziecko nie wiedziało, że odziedziczyło nerwy i wolę po

matce, która stawiła czoło żółtym banitom z Indochin. Duch matki pchał mnie naprzód, w

zimnym uniesieniu zdecydowana byłam dowiedzieć się najgorszego. Poszukałam w kieszeni

zapałek. Jakie przyćmione, żałobne dawały światło! A jednak dosyć, och, więcej niż dosyć, żeby

ukazać pokój przeznaczony do profanacji i ciemną noc niewyobrażalnych kochanków, których

uściski równały się unicestwieniu.

Ściany tej kompletnej komnaty tortur stanowiła naga skała; lśniły niby okryte potem

przerażenia. W czterech rogach rozmieszczono urny pogrzebowe, bardzo stare, być może

etruskie, a na hebanowych trójnogach wazy z kadzidłem, które pozostawił zapalone, by

napełniało pomieszczenie ofiarną wonią. Zobaczyłam, że koło, łoże tortur i Żelazna Dziewica są

wyeksponowane jak rzeźby i na chwilę niemal się uspokoiłam, niemal zdołałam przekonać samą

siebie, że może tylko odkryłam prywatne muzeum jego perwersji, że poustawiał tutaj te potworne

przedmioty jedynie dla kontemplacji.

Jednak na środku komnaty znajdował się katafalk, fatalne, złowróżbne mary, dzieło

renesansowego rzemiosła; otaczały go długie, białe świece, a u -stóp stał wysoki na metr wazon,

pokryty chińską laką w zgaszonej czerwieni, pełen takich samych kalii, jakimi mąż napełnił moją

sypialnię. Nie miałam odwagi przypatrzyć się bliżej katafalkowi ani spoczywającej na nim

postaci, wiedziałam jednak, że muszę.

Za każdym razem, kiedy pocierałam zapałkę, żeby zapalać po kolei świece wokół jej łoża,

wydawało mi się, że opada ze mnie szata niewinności, która budziła u mojego męża takie

pożądanie.

Śpiewaczka operowa leżała całkiem naga pod cienkim całunem z niezwykle rzadkiego i

cennego płótna, w jakie książęta włoscy zawijali tych, których otruli. Dotknęłam bardzo

delikatnie jej białej piersi, była zimna, zabalsamował ją. Na szyi dostrzegłam błękitny ślad

palców dusiciela. Chłodny, smutny płomień świec drgał na jej białych zamkniętych powiekach.

Najgorsze było to, że martwe usta się uśmiechały.

Za katafalkiem, pośród cieni, biały, perłowy połysk; kiedy moje oczy przywykły do

gęstniejących ciemności, zobaczyłam wreszcie - co za szok! - czaszkę, czaszkę tak odartą z ciała,

że wydawało się wprost niemożliwe, by tę nagą kość okrywało niegdyś bujne życie. Czaszka,

umocowana systemem niewidzialnych sznurków, zdawała się wisieć, odłączona od ciała, w

nieruchomym, ciężkim powietrzu; wieniec z białych róż i koronkowy welon dopełniały

ostatniego obrazu oblubienicy.

Jednak czaszka była nadal tak piękna, tak despotycznie, samymi swoimi powierzchniami,

rzeźbiła twarz niegdyś na niej istniejącą, że rozpoznałam ją od razu: twarz gwiazdy wieczornej

wędrującej skrajem nocy. Jeden fałszywy krok, o moja biedna, droga dziewczyno, następna w

przeklętym siostrzanym korowodzie jego żon, jeden fałszywy krok i runęłaś w przepastną

ciemność.

A gdzie była ona, zmarła niedawno rumuńska hrabianka, która może sądziła, że jej krew

przeżyje jego bezprawie? Wiedziałam, że musi być tutaj, w miejscu, które wiodło mnie ku sobie

przez zamek, jakby nawijając nić na nieubłaganą szpulę. Początkowo jednak nie widziałam

żadnego jej śladu. Raptem z jakiegoś powodu - może zmiany atmosfery, spowodowanej moją

obecnością - metalowa skorupa Żelaznej Dziewicy wydała nieziemski zgrzyt: moja

rozgorączkowana wyobraźnia powinna była odgadnąć, że mieszkanka usiłuje wydostać się na

zewnątrz, chociaż nawet mimo wzrastającej histerii rozumiałam, że musi być martwa, skoro się

tam znajduje.

Drżącymi palcami otworzyłam pokrywę tej pionowej trumny, na której wyryta była twarz

wykrzywiona spazmem bólu. Po czym, tracąc panowanie nad sobą, upuściłam klucz, który ciągle

trzymałam w drugiej ręce. Upadł w powiększającą się kałużę krwi.

Została przebita nie jednym, ale stoma szpikulcami, to dziecię krainy wampirów, które

wydawało się zmarłe dopiero co, tak pełne krwi... O Boże! Od kiedy on był wdowcem? Jak długo

trzymał ją w tej ohydnej komorze? Czy przez cały czas, kiedy zalecał się do mnie w jasnym

świetle Paryża?

Zamknęłam wieko jej trumny bardzo delikatnie i wybuchnęłam dzikim szlochem, w

którym żal nad jego ofiarami mieszał się z przerażającą udręką, gdyż wiedziałam, że jestem jedną

z nich.

Świece rozgorzały, jakby pod wpływem przeciągu z drzwi prowadzących dokądś indziej.

Światło padło na opal ognisty na mojej ręce tak, że i on błysnął, raz jeden, chciał dać mi znać, że

oko Boga - oko mojego męża - zwrócone jest na mnie. Moją pierwszą myślą na widok

pierścienia, za który wydałam siebie na taki los, było, jak tego losu uniknąć.

Zachowałam dostateczną przytomność umysłu, żeby palcami zgasić świece przy

katafalku, zabrać moją świeczkę i mimo że przyprawiało mnie to o dreszcz, rozejrzeć się

dookoła, by się upewnić, że nie pozostawiłam żadnych śladów swojej bytności.

Wydobyłam klucz z kałuży krwi, zawinęłam w chusteczkę, żeby nie pobrudzić rąk, i

wybiegłam z tego pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi.

Huknęły z przeciągłym echem, niby wrota piekieł.

Nie mogłam szukać schronienia w sypialni, bo przechowywała pamięć jego obecności,

uwięzioną w bezdennej srebrzystości luster. Pokój muzyczny wydawał się najbezpieczniejszym

miejscem, chociaż popatrzyłam na obraz świętej Cecylii z lekkim przerażeniem: jaki charakter

miało jej męczeństwo? Mój umysł doświadczał zamętu, kłębiły się plany ucieczki... jak tylko

woda odsłoni groblę, udam się na ląd - na piechotę, biegiem, potykając się; nie ufałam szoferowi

w skórzanym płaszczu ani ochmistrzyni o poprawnych manierach, nie miałam też odwagi

dopuścić do konfidencji żadnej z bladych, widmowych pokojówek, ponieważ wszyscy byli jemu

zaprzedani. Kiedy tylko dotrę do wioski, zdam się natychmiast na łaskę żandarmerii.

Ale czy im z kolei mogę zaufać? Jego przodkowie rządzili wybrzeżem przez osiem

wieków, z tego zamku, którego fosą był Atlantyk. Czyż policja, adwokaci, nawet sędzia nie będą

wszyscy w służbie markiza, przymykając wspólnie oczy na jego zbrodnie, ponieważ był jaśnie

panem, którego słowo jest rozkazem? Kto na tym dalekim wybrzeżu da wiarę bladej dziewczynie

z Paryża, która przybiega ze wstrząsającą opowieścią o krwi i zgrozie, o potworze pomrukującym

w cieniu? Albo raczej będą natychmiast wiedzieli, że to prawda. Jednak związani honorem, nie

pozwolą mi ponieść jej w świat.

Pomoc. Matka. Rzuciłam się do telefonu, ale oczywiście był głuchy.

Martwy jak jego żony.

Gęsta ciemność, nie rozświetlona ani jedną gwiazdą, nadal szkliła okna. Wszystkie lampy

płonęły w pokoju, żeby utrzymać noc na zewnątrz, a jednak wydawało się, że wciąż mnie

ogarnia, znajduje się obok, tyle że zamaskowana światłami; ciemność jak przenikalna substancja

wsączała mi się pod skórę. Spojrzałam na bezcenny mały zegar w obudowie z obłudnie

niewinnych kwiatków, zrobiony dawno temu w Dreźnie; wskazówki ledwo posunęły się o

godzinę, odkąd wstąpiłam do tej jego prywatnej rzeźni. Czas także był jego sługą; uwięzi mnie

tutaj, w nocy, która będzie trwała dopóty, dopóki mąż nie wróci do mnie, jak czarne słońce o

poranku bez nadziei.

A jednak czas mógłby nadal być moim sprzymierzeńcem; o tej godzinie, dokładnie o tej

godzinie, on wyrusza na statku do Nowego Jorku.

Świadomość, że za kilka chwil mój mąż opuści Francję, uspokoiła trochę moje nerwy.

Rozsądek mówił mi, że nie mam się czego obawiać, przypływ, który go uniesie do Nowego

Świata, mnie wyzwoli z mojego uwięzienia na zamku. W końcu łatwo mogę uniknąć spotkania

ze służbą. Każdy może kupić bilet na stacji kolejowej. A jednak wciąż odczuwałam niepokój.

Otworzyłam pokrywę fortepianu, może myślałam, że moja własna, szczególna magia potrafi mi

teraz pomóc, że zdołam stworzyć pentagram z muzyki, który mnie uchroni przed złem, bo skoro

to moja muzyka go usidliła, dlaczego by nie miała obdarzyć mnie mocą uwolnienia się od niego?

Mechanicznie zaczęłam grać, ale palce miałam sztywne i drżące. Z początku nie udawało

mi się zagrać nic ponad ćwiczenia Czernego, ale sama czynność grania uspokoiła mnie,

przeszukałam więc nuty i znalazłam Das wohltemperierte Klavier. Postanowiłam w celach

terapeutycznych przegrać wszystkie równania Bacha8, nie pomijając żadnego, i powiedziałam

sobie, że jeśli wykonam je wszystkie bez jednego błędu, wtedy ranek zastanie mnie na powrót

dziewicą.

Łoskot upuszczonej laski.

Jego laska ze srebrną gałką! Cóż by innego! Chytry, przebiegły, powrócił, czeka na mnie

za drzwiami.

Wstałam, strach dodał mi sił. Buntowniczo odrzuciłam głowę do tyłu. - Proszę! - własny

głos zdumiał mnie stanowczością, jasnością.

Drzwi uchyliły się powoli, niepewnie i zobaczyłam nie potężny masyw mojego

nieprzystępnego męża, ale drobną, pochyloną postać stoiciela, który sprawiał wrażenie, że boi się

mnie o wiele bardziej, niż córka mojej matki bałaby się samego diabła. W komnacie tortur

sądziłam, że nigdy już nie będę się śmiać, teraz roześmiałam się mimo woli, z ulgą, a po chwili

wahania twarz chłopca rozpogodziła się i on także się uśmiechnął nieśmiało, niemal wstydliwie.

Choć ślepe, jego oczy były wyjątkowo słodkie.

- Niech mi pani daruje - odezwał się Jean-Yves. - Wiem, że miałaby pani prawo mnie

wyrzucić, bo czaiłem się pod pani drzwiami o północy... ale słyszałem, jak pani spaceruje tam i z

powrotem, śpię w pokoju u stóp zachodniej wieży, i intuicja mi mówiła, że pani nie może spać i

pewnie spędzi bezsenne godziny przy fortepianie... Nie potrafiłem się oprzeć. W dodatku

potknąłem się na tych...

Podał mi kółko z kluczami, które upuściłam u drzwi gabinetu męża, kółko, na którym

brakowało jednego klucza. Wzięłam je i rozglądając się za jakimś schowkiem, pomyślałam o

taborecie od fortepianu, jak gdyby ukrycie kluczy miało mnie ocalić. Nadal stał i uśmiechał się

do mnie. Jak ciężko było prowadzić zwyczajną rozmowę.

- Doskonały jest - powiedziałam. - Fortepian. Doskonale nastrojony.

On jednak w swoim zażenowaniu nie przestawał mówić, jak gdybym mogła darować mu

zuchwalstwo tylko pod warunkiem, że dokładnie wyjaśni mi przyczynę.

- Kiedy słuchałem, jak pani grała po południu, pomyślałem sobie, że nigdy nie słyszałem

takiego uderzenia, takiej techniki. To uczta dla mnie słuchać witruoza! Więc teraz podkradłem

się pod pani drzwi, pokornie jak piesek, madame, przyłożyłem ucho do dziurki od klucza i

słuchałem, dopóki laska nie upadła mi na podłogę, co za niezdara ze mnie, i nie zostałem

odkryty.

Miał wzruszająco szczery uśmiech.

- Doskonale nastrojony - powtórzyłam. Ku memu zdumieniu, powiedziawszy to, zdałam

sobie sprawę, iż nie jestem w stanie powiedzieć nic innego. Mogłam tylko powtarzać w kółko:

„Nastrojony... doskonały... nastrojony”. Zobaczyłam zdumienie budzące się na twarzy chłopca.

Łomotało mi w głowie. Na widok jego wspaniałego, ślepego człowieczeństwa doznawałam

przenikliwego bólu gdzieś w głębi piersi, jego postać się rozpływała, pokój zakołysał się wokół

mnie. Po koszmarnym odkryciu krwawej komnaty ta delikatna uroda sprawiła, że zemdlałam.

Kiedy odzyskałam przytomność, zobaczyłam, że leżę w ramionach stroiciela, który wtyka

mi pod głowę aksamitną poduszkę z taboretu od fortepianu.

- Pani ma jakieś wielkie strapienie - powiedział. - Żadna panna młoda nie powinna tak

cierpieć, tak rychło po ślubie.

Jego mowa miała melodię regionu, melodię morza.

- Każda panna młoda przywieziona do tego zamku powinna przybyć od razu w żałobie,

powinna przywieźć ze sobą księdza i trumnę - odrzekłam.

- Co to ma znaczyć?

Za późno było na milczenie, a jeśli on także był jednym z zauszników mego męża, to

przynajmniej okazał mi życzliwość. Więc opowiedziałam mu wszystko, o kluczach, zakazie,

moim nieposłuszeństwie, komnacie, łożu tortur, czaszce, trupach, krwi.

- Trudno mi w to uwierzyć - odezwał się z wahaniem. - Człowiek tak bogaty, tak dobrze

urodzony...

- Oto dowód - to mówiąc, wyplątałam fatalny klucz z chustki i rzuciłam na jedwabny

kilim.

- O Boże! - wykrzyknął. - Czuję zapach krwi.

Wziął mnie za rękę, otoczył ramionami. Chociaż był niemal chłopcem, poczułam wielką

siłę spływającą we mnie od jego dotknięcia.

- Na wybrzeżu opowiadamy sobie szeptem najrozmaitsze dziwne historie - mówił. – Był

kiedyś markiz, który polował na młode dziewczęta na lądzie, polował z psami, jakby to były lisy.

Mój dziadek słyszał od swojego dziadka, jak ów markiz wyciągnął głowę z torby przytroczonej

do siodła i pokazał kowalowi, który podkuwał mu konia: „Piękny egzemplarz gatunku, brunetka,

co, Guillaume?” A była to głowa kowalowej.

Natomiast w obecnych, bardziej demokratycznych czasach mój mąż musiał podróżować

aż do Paryża i uprawiać łowy na salonach. Jean-Yves wyczuł, że zadrżałam.

- Och, madame! Sądziłem, że to wszystko opowieści starych bab, plotkujących głupców,

bajki, którymi straszy się dzieci, żeby były grzeczne! Skąd jednak mogła pani wiedzieć, nie

będąc z tych stron, że dawna nazwa tego miejsca brzmi Zamczysko Zbrodni?

Rzeczywiście, skąd mogłam wiedzieć. Tyle że w głębi serca zawsze wiedziałam, że pan

tego zamku przyniesie mi śmierć.

- Proszę posłuchać! - wykrzyknął nagle mój przyjaciel. - Morze zmieniło ton, ranek

pewnie blisko, niedługo zacznie się odpływ.

Pomógł mi wstać. Wyjrzałam przez okno w kierunku lądu, na groblę, której kamienie

połyskiwały wilgocią w bladym świetle kresu nocy, i z niewyobrażalną wprost zgrozą, zgrozą o

intensywności, jakiej nie potrafię wam przekazać, dostrzegłam w oddali jeszcze odległe, ale z

każdą chwilą nieubłaganie się przybliżające bliźniacze lampy wielkiego czarnego auta, które

żłobiły tunele w podnoszącej się mgle.

Mój mąż naprawdę wrócił, tym razem nie była to fantazja.

- Klucz! - zawołał Jean-Yves. - Trzeba go włożyć z powrotem na kółko, razem z innymi.

Jak gdyby nigdy nic!

Ale klucz był wciąż umazany lepką krwią, pobiegłam więc do łazienki i włożyłam go pod

kran z gorącą wodą. Szkarłatna woda spłynęła do umywalki, jednak krwawy ślad nie schodził,

można by pomyśleć, że to sam klucz został zraniony. Turkusowe oczka w kranach mrugały do

mnie szyderczo, wiedziały delfiny, że mąż był dla mnie za sprytny! Szorowałam plamę

szczoteczką do paznokci, ale nie dawała się zmyć. Myślałam o tym, jak samochód toczy się cicho

w kierunku zamkniętej bramy wjazdowej, a im mocniej drapałam klucz, tym jaskrawsza stawała

się plama.

Zabrzęczy dzwonek w portierni. Syn portiera, wyrwany ze snu, odrzuci kołdrę zszytą z

kolorowych gałganków, ziewnie, wciągnie koszulę przez głowę, wsunie stopy w saboty... wolno,

wolno, otwieraj wrota swemu panu najwolniej, jak tylko potrafisz...

A krwawa plama dalej nic sobie nie robiła ze świeżej wody, wypływającej z pyska

obleśnie uśmiechniętego delfina.

- Nie ma już pani czasu - odezwał się Jean-Yves. - On tu jest. Wiem o tym. Muszę z panią

zostać.

- Ani się waż! - zaprotestowałam. - Wracaj natychmiast do swojego pokoju. Proszę!

Zawahał się. W moim głosie zabrzmiał stalowy ton, wiedziałam bowiem, że muszę stawić czoło

mojemu panu i władcy sama.

- Zostaw mnie!

Kiedy tylko wyszedł, ukryłam klucze i poszłam do sypialni. Grobla była pusta, Jean-Yves

miał rację, mój mąż wszedł już do zamku. Zaciągnęłam szczelnie story, zrzuciłam ubranie i

zasunęłam kotary wokół łoża, gdy ostra woń juchtu upewniła mnie, że mąż znowu jest ze mną.

- Najdroższa!

Z najbardziej zdradziecką, lubieżną czułością ucałował moje oczy, a ja, udając

przebudzoną dopiero co młodą oblubienicę, zarzuciłam mu ramiona na szyję, bo od mojej

rzekomej uległości zależało moje zbawienie.

- Da Silva z Rio ubiegł mnie - powiedział sucho. - Mój agent z Nowego Jorku

zatelegrafował do Hawru i oszczędził mi daremnej podróży. Możemy więc wrócić do naszych

przerwanych uciech, moje kochanie.

Nie wierzyłam ani jednemu słowu. Wiedziałam, że zachowałam się dokładnie tak, jak

sobie życzył; czyż nie po to mnie kupił, żebym tak postąpiła? Dzięki własnej zdradzie zostałam

zwabiona w tę bezkresną ciemność, której źródła musiałam szukać pod jego nieobecność, a teraz,

kiedy poznałam już jego mroczną rzeczywistość, która ożywała tylko przez swoje okropności,

przyjdzie mi zapłacić cenę nowo nabytej wiedzy. Tajemnica puszki Pandory, ale to on wręczył

mi tę puszkę, wiedząc, że będę musiała poznać tajemnicę. Zagrałam w grę, w której każdym

ruchem rządziło przeznaczenie tak przemożne i wszechwładne jak on sam, ponieważ to on był

tym przeznaczeniem; i przegrałam. Przegrałam w tych igraszkach niewinności i występku, w

które mnie wciągnął. Przegrałam, jak przegrywa ofiara z katem.

Pogłaskał moją pierś pod prześcieradłem. Trzymałam nerwy na wodzy, nie na tyle jednak,

by nie wzdrygnąć się pod tym intymnym dotknięciem, które przypomniało mi przeszywający

uścisk Żelaznej Dziewicy i martwe kochanki w lochu. Kiedy dostrzegł mój opór, oczy zaszły mu

mgłą, nie stracił jednak apetytu. Przesunął językiem po czerwonych, już wilgotnych wargach.

Milczący, tajemniczy, odsunął się ode mnie, żeby zdjąć marynarkę. Odpiął złoty zegarek od

kamizelki i położył na toaletce jak porządny burżuj; zgarnął brzęczące drobniaki, a teraz - o

Boże! - odgrywa całe przedstawienie, klepiąc się wielokrotnie po kieszeniach, wydymając

zdziwione usta, szukając czegoś, czego nie ma na miejscu. Nagle zwraca się do mnie z upiornym,

tryumfującym uśmiechem.

- Oczywiście! Przecież tobie dałem klucze!

- Twoje klucze? Ależ tak. Są tutaj, pod poduszką, zaczekaj... co... Ach! Nie... gdzie ja je

mogłam położyć? Pamiętam, że próbowałam sobie wieczorem wypełnić czas bez ciebie przy

fortepianie. Jasne! W pokoju muzycznym.

Szorstko rzucił mój koronkowy negliż na łóżko.

- Przynieś je!

- Teraz? W tej chwili? Czy to nie może zaczekać do rana, kochanie?

Zmuszałam się, żeby być uwodzicielska. Widziałam siebie bladą, giętką jak roślina, która

się prosi o zdeptanie, tuzin wrażliwych, przymilnych dziewcząt odbitych w tyluż lustrach, i

widziałam, że mało brakowało, a byłby mi uległ. Gdyby wtedy przyszedł do mnie do łóżka,

byłabym go udusiła.

Ale niemal warknął: - Nie, nie może zaczekać. Zaraz.

Nieziemskie światło brzasku napełniało pokój: czy naprawdę tylko jeden świt przeżyłam

przedtem w tym okropnym miejscu? Nie było rady, jak tylko pójść i przynieść klucze, i modlić

się, żeby nie przyglądał się im zbyt uważnie, modlić się do Boga, żeby wzrok go zawiódł, żeby

został porażony ślepotą.

Kiedy wróciłam do sypialni z pękiem kluczy, które za każdym krokiem dzwoniły jak

dziwny instrument muzyczny, siedział na łóżku w swojej nieskazitelnej koszuli, z głową ukrytą w

dłoniach.

I wydało mi się, że jest pogrążony w rozpaczy.

Dziwne. Mimo mojego przed nim lęku, który czynił mnie bielszą od mojej zarzutki,

czułam emanujący się z niego odór absolutnej rozpaczy, stęchły, upiorny, jakby kalie wokół

niego zaczęły gnić wszystkie naraz albo jakby jego perfumy o zapachu juchtu rozłożyły się na

składniki pierwsze swojej kompozycji: wyprawioną skórę i ekskrementy. Chtonicznym ciężarem

swojej obecności wywierał na pokój olbrzymią presję, tak że krew dzwoniła mi w uszach, jak

gdybyśmy zostali strąceni na dno morza, pod fale bijące o brzeg.

Trzymałam moje życie w moich rękach, razem z tymi kluczami, i za chwilę miałam je

złożyć w jego wymanikiurowane dłonie. To, co ujrzałam w krwawej komnacie, nie pozostawiało

wątpliwości, że nie mogę spodziewać się miłosierdzia. Jednak, gdy uniósł głowę i popatrzył na

mnie niewidzącymi, przymkniętymi oczyma, jak gdyby mnie nie rozpoznawał, poczułam dla

niego straszliwą litość, dla tego mężczyzny, który żył w tak dziwnych, sekretnych miejscach, że

gdybym kochała go dostatecznie mocno, by iść za nim, musiałabym umrzeć.

Okrutna samotność tego potwora!

Monokl wypadł mu z oka. Kędzierzawa grzywa była zmierzwiona, jakby w szale

przeczesywał ją palcami. Zobaczyłam, że otrząsnął się z bierności i przepełnia go tłumione

podniecenie. Ręka, którą wyciągnął po owe liczmany w grze miłości i śmierci, drżała z lekka,

twarz, zwrócona teraz ku mnie, nosiła wyraz ponurego obłędu, w którym zdawało mi się, że

dostrzegam upiorny wstyd, tak jest, wstyd, ale też okrutną, nie pozbawioną poczucia winy

radość, gdy powoli nabierał pewności, że zgrzeszyłam.

Zdradziecka plama przybrała kształt i kolor serca na karcie do gry. Zdjął klucz z kółka i

przypatrywał mu się przez chwilę, nieobecny, zatopiony w myślach.

- To klucz, który wiedzie do królestwa rzeczy niewyobrażalnych - odezwał się. W jego

niskim głosie pobrzmiewały tony wielkich katedralnych organów, które grając, wydają się

rozmawiać z Bogiem.

Nie zdołałam powstrzymać krótkiego szlochu.

- Och, moje kochanie, moje małe kochanie, ty, która ofiarowałaś mi biały dar muzyki -

powiedział nieomal ze smutkiem. - Moje małe kochanie, nigdy się nie dowiesz, jak nienawidzę

światła dnia.

Po czym rozkazał ostro: - Klęknij!

Uklękłam przed nim, a on przycisnął lekko klucz do mojego czoła i chwilę go tak

przytrzymał. Skóra zapiekła mnie trochę, a gdy mimochodem spojrzałam w lustro, zobaczyłam,

że plama w kształcie serca przeniosła się na moje czoło, pomiędzy brwi, jak znak kastowy u

braminki. Albo jak znamię Kaina. Klucz natomiast połyskiwał teraz tak jasno, jakby dopiero co

opuścił warsztat. Mąż wsunął go z powrotem na kółko i wydał takie samo ciężkie westchnienie,

jak wtedy, kiedy powiedziałam, że za niego wyjdę.

- Moja dziewico arpeggiów, gotuj się na mękę.

- Jaką formę ona przybierze? - zapytałam.

- Ścięcia - wyszeptał prawie lubieżnie. - Idź i wykąp się, włóż tę białą suknię, którą

miałaś na sobie, kiedy słuchałaś Tristana, i naszyjnik, który wyobraża twój koniec. Ja tymczasem

udam się do zbrojowni, moja droga, naostrzyć paradny miecz pradziada.

- A służba?

- Odbędziemy naszą ostatnią posługę w ścisłym gronie rodzinnym. Odprawiłem ich. Jeśli

wyjrzysz przez okno, zobaczysz, jak zmierzają na ląd.

Wzeszło już pełne, blade światło poranka. Pogoda była szara, nieokreślona, oleiste morze

miało złowieszczy wygląd, ponury dzień na umieranie. Widziałam, jak posuwają się po grobli,

każda pokojówka i podkuchenna, każdy kuchcik i pomywaczka, lokaj, praczka, każdy wasal

zatrudniony w tym wielkim domu; większość piechotą, kilkoro na rowerach. Pozbawiona oblicza

ochmistrzyni wlokła się z wielkim koszem. Domyślałam się, że wpakowała do niego, co tylko

udało jej się wynieść ze spiżarni. Markiz najwidoczniej udzielił szoferowi pozwolenia na

wypożyczenie auta na cały dzień, pojawiło się bowiem na końcu, sunąc majestatycznie, jak

gdyby ów pochód był konduktem, a ono już wiozło moją trumnę na pogrzeb na lądzie.

Wiedziałam jednak, że nie w poczciwej bretońskiej ziemi znajdę spoczynek jako ostatnia,

wierna kochanka. Inny los mnie czekał.

- Dałem im wolny dzień z okazji naszego ślubu - wyjaśnił. I uśmiechnął się.

Wpatrywałam się uważnie w rzednący pochód, ale nie mogłam dostrzec nigdzie Jeana-

Yves'a, naszego ostatniego sługi, najętego zaledwie poprzedniego ranka.

- Idź teraz. Wykąp się i przebierz. Oczyszczający obrzęd i ceremonialne wdzianie szat,

potem ofiara. Czekaj w pokoju muzycznym, aż zatelefonuję po ciebie. Nie, moja droga! -

uśmiechnął się, bo popatrzyłam zdziwiona, przypomniawszy sobie, że linia jest głucha. -

Wewnątrz zamku można telefonować do woli, ale na zewnątrz - wykluczone.

Szorowałam czoło szczotką do paznokci, jak przedtem klucz, ale czerwone znamię z

czoła też nie chciało zejść, choć robiłam, co mogłam, wiedziałam więc, że będę je nosić do

śmierci, co zresztą nie miało trwać długo. Następnie przeszłam do ubieralni i włożyłam ów

kostium ofiary autodafe, białą muślinową suknię, którą mi kupił, bym wysłuchała w niej

Liebestod. Dwanaście młodych kobiet rozczesywało w lustrach dwanaście apatycznych snopów

brązowych włosów; wkrótce nie będzie ani jednej. Masa otaczających mnie kalii wydzielała teraz

stęchłą woń. Wyglądały jak trąby aniołów śmierci.

Na toaletce, zwinięta jak wąż, który za chwilę zaatakuje, leżała rubinowa obroża.

Już teraz niemal bez życia, z chłodem w sercu zeszłam po spiralnych schodach do pokoju

muzycznego, gdzie odkryłam, że nie zostałam porzucona.

- Mogę być dla ciebie pewną pociechą - powiedział chłopiec. - Chociaż nie na wiele się

zdam.

Przysunęliśmy taboret do otwartego okna, żebym mogła, jak długo się da, czuć prastary,

kojący zapach morza, które z czasem oczyści wszystko, wybieli stare kości, zmyje wszelkie

plamy. Ostatnia pokojówka już dawno przebiegła groblę, którą teraz, skazany jak ja na swój los,

zagarniał przypływ; drobne fale rozpryskiwały się na starych kamieniach.

- Nie zasługujesz na to - powiedział.

- Któż może wiedzieć, na co zasługuję, na co nie - odparłam. - Nic nie uczyniłam, ale być

może jest to dostateczny powód, by mnie skazać.

- Okazałaś mu nieposłuszeństwo - zauważył. - Dla niego to dostateczny powód, żeby cię

ukarać.

- Zrobiłam tylko to, co wiedział, że zrobię.

- Jak Ewa - odrzekł.

Przeraźliwy, rozkazujący dźwięk telefonu. Niech sobie dzwoni. Ale mój kochanek zdjął

mnie z taboretu i postawił na podłodze. Wiedziałam, że muszę podnieść słuchawkę. Była ciężka

jak ziemia.

- Na dziedziniec. Natychmiast.

Kochanek pocałował mnie i wziął za rękę. Pójdzie ze mną, jeśli go poprowadzę. Odwagi.

Kiedy pomyślałam o odwadze, przypomniała mi się matka. Wtem zobaczyłam, że w twarzy

kochanka drgnął muskuł.

- Tętent konia! - zawołał.

Rzuciłam ostatnie, rozpaczliwe spojrzenie przez okno. Chyba cud: zobaczyłam jeźdźca na

koniu galopującym z zawrotną szybkością po grobli, choć fale uderzały już teraz na wysokość

końskich pęcin. Jeźdźcem była kobieta, która zamotała w pasie czarną spódnicę i pędziła na

złamanie karku - szalona, wspaniała amazonka we wdowich szatach.

I znowu zadzwonił telefon.

Z każdą chwilą matka się przybliżała.

- Przybędzie za późno - powiedział Jean-Yves, a jednak nie potrafił przytłumić w głosie

nuty nadziei, że choć musi się to zdarzyć, to jednak może się nie zdarzyć.

Trzeci nieprzejednany dzwonek.

- Czy mam wejść do nieba, by cię sprowadzić na dół, święta Cecylio? Ty zła kobieto,

chcesz, bym do swoich zbrodni dodał zbezczeszczenie małżeńskiego loża?

A więc mam zejść na dziedziniec, gdzie mój małżonek w spodniach od londyńskiego

krawca i koszuli od Turnbulla i Assera9 oczekuje przy pieńku katowskim, dzierżąc w ręku miecz,

który jego pradziad ofiarował Małemu Kapralowi na znak poddania się Republice, zanim się

zastrzelił. Ciężki, nagi miecz, szary jak ten listopadowy poranek, ostry jak bóle porodowe,

śmiertelny.

Na widok mojego towarzysza mąż zauważył:

- Niech ślepiec prowadzi ślepca, tak? Ale czy nawet tak zadurzony młodzieniec jak ty

może sądzić, że ona naprawdę była ślepa na własne żądze, kiedy przyjęła ode mnie pierścień?

Oddaj mi go, wszetecznico.

W opalu zgasły wszystkie ognie. Chętnie zsunęłam pierścień z palca i nawet w tym

żałobnym miejscu moje serce stało się lżejsze, kiedy pozbyłam się klejnotu. Mąż wziął go

delikatnie i umieścił na czubku swego małego palca; dalej pierścień nie wchodził.

- Wystarczy mi dla tuzina kolejnych narzeczonych - powiedział. - Na pieniek, kobieto.

Nie, zostaw chłopca, zajmę się nim później przy użyciu mniej wzniosłego narzędzia niż to,

którym zaszczycam moją małżonkę, nie obawiajcie się bowiem, iż śmierć was rozłączy.

Wolno, wolno, noga za nogą przemierzałam bruk dziedzińca. Im dłużej odwlokę moją

egzekucję, tym więcej czasu zyska anioł zemsty, by zstąpić...

- Nie ociągaj się, dziewczyno! Czy myślisz, że stracę apetyt na posiłek, jeśli tak długo

będziesz go szykowała? Nie, z każdą chwilą będę bardziej głodny, bardziej pożądliwy, bardziej

okrutny... Biegnij do mnie, biegnij! Mam gotowe miejsce na twoje przepiękne zwłoki w moim

muzeum ciała!

Uniósł miecz i siekąc nim, napełniał powietrze błyskami, ale ja nadal zwlekałam, choć

nadzieja, tak niedawno obudzona, zaczynała słabnąć. Jeżeli dotąd jej nie ma, koń musiał się

potknąć na grobli, wpadł do morza... Cieszyłam się tylko z jednego, że mój kochanek nie

zobaczy, jak umieram...

Mąż złożył moje naznaczone czoło na kamiennym bloku i, jak to już raz kiedyś uczynił,

zwinął mi włosy niby powróz i odsłonił szyję.

- Taka piękna szyja - powiedział, chyba ze szczerą, tęskną czułością. - Szyja jak łodyga

młodej rośliny.

Poczułam jedwabistą szorstkość jego brody i wilgotny dotyk ust, kiedy pocałował mnie w

kark. I znowu ze swego stroju mogłam zachować jedynie klejnoty: niezawodne ostrze na pół

przecięło suknię, która ze mnie opadła. Drobny, zielony mech rosnący w szczelinach

katowskiego pieńka będzie ostatnią rzeczą, jaką zobaczę na ziemi.

Świst ciężkiego miecza.

I gwałtowne łomotanie i walenie do bramy, brzęczenie dzwonka, oszalałe rżenie konia!

Nieświęta cisza tego miejsca została przerwana w jednej chwili. Ostrze n i e spadło, naszyjnik się

n i e rozerwał, moja głowa się nie potoczyła. Na moment bowiem bestia wstrzymała uderzenie, a

ten ułamek sekundy zaskoczenia i niezdecydowania wystarczył, bym skoczyła na równe nogi i

puściła się biegiem pomóc kochankowi, który po omacku mocował się z olbrzymimi ryglami,

broniącymi matce wstępu.

Markiz stał jak wryty, w kompletnym oszołomieniu, niczego nie pojmując. Było to tak,

jak gdyby za dwunastym czy trzynastym razem, kiedy śledził swego ukochanego Tristana,

Tristan się nagle poruszył, po czym zeskoczył z mar w ostatnim akcie, oznajmił w beztroskiej

arii, zapożyczonej od Verdiego, że trzeba zapomnieć o przeszłości, z lamentu nad rozlanym

mlekiem nic nikomu nie przyjdzie i co do niego, zamierza odtąd żyć szczęśliwie aż do śmierci.

Animator kukiełek, z rozdziawionymi ustami, w najwyższym stopniu zdumiony i wreszcie

całkowicie bezsilny, patrzył, jak jego lalki zrywają sznurki, lekceważą obrzędy, w których kazał

im brać udział od początku świata, i rozpoczynają własne życie: przerażony król jest świadkiem

buntu swoich pionków.

Nigdy nie widzieliście takiej furii jak moja matka: z włosami niczym biała grzywa, bo

wiatr strącił do morza jej kapelusz, z nogami w czarnych fildekosowych pończochach,

odsłoniętymi do połowy ud, ze spódnicą zamotaną wokół talii, jedną ręką trzymająca lejce, w

drugiej ściskająca wojskowy rewolwer ojca, na koniu, który cofał się i stawał dęba, podczas gdy

w tle fale dzikiego, obojętnego morza pełniły rolę świadków rozsierdzonej sprawiedliwości. A

mój mąż stał porażony - jak gdyby była Meduzą - z mieczem ciągle wzniesionym nad głową,

niby w tych nakręcanych tableaux z Sinobrodego, jakie w szklanych gablotach pokazują na

jarmarkach.

I nagle można by pomyśleć, że ciekawe dziecko wrzuciło swego centyma w otwór i

wprawiło wszystko w ruch. Ciężka, brodata postać z głośnym rykiem, pieniąc się z wściekłości i

dzierżąc sławny miecz, jakby szło o śmierć albo chwałę, rzuciła się do ataku na całą naszą trójkę.

W swoje osiemnaste urodziny matka rozprawiła się z tygrysem ludojadem, który szerzył

spustoszenie w górskich wioskach na północ od Hanoi. Teraz bez chwili wahania uniosła broń

mego ojca, wymierzyła i wpakowała jedną, idealnie celną kulę w głowę mojego męża.

Prowadzimy spokojne życie we trójkę. Odziedziczyłam oczywiście olbrzymią fortunę, ale

większość rozdaliśmy na rozmaite cele charytatywne. W zamku jest teraz szkoła dla

niewidomych, chociaż modlę się, by mieszkających tam dzieci nie nawiedzały żadne smutne

duchy, szukające, opłakujące małżonka, który nigdy nie powróci do krwawej komnaty. Jej

zawartość została pogrzebana lub spalona, drzwi opieczętowane.

Uważałam, że mam prawo zatrzymać sobie pewną sumę, wystarczającą na założenie

niewielkiej szkoły muzycznej tu, na przedmieściach Paryża, i dajemy sobie zupełnie nieźle radę.

Stać nas nawet czasami na pójście do Opery, chociaż, rzecz jasna, nie na lożę. Wiemy, że

jesteśmy tematem różnych opowieści szeptanych na ucho i wielu plotek, ale my troje znamy

prawdę i pusta gadanina nigdy nie zdoła uczynić nam krzywdy. Mogę tylko błogosławić tę - jak

mam to nazwać? - matczyną telepatię, dzięki której matka owej nocy pobiegła pędem na dworzec

po moim telefonie. Nigdy przedtem nie słyszałam, żebyś płakała, powiedziała gwoli wyjaśnienia.

Nie kiedy jesteś szczęśliwa. A kto kiedy płakał z powodu złotych kurków?

Nocny pociąg, ten, którym ja jechałam; leżała na wąskim łóżku, nie śpiąc tak jak ja. Nie

znalazłszy taksówki na opustoszałej stacyjce, pożyczyła poczciwą szkapę od zdumionego

farmera, bo jakiś wewnętrzny głos naglił ją, by dotarła do mnie, zanim przypływ odetnie mnie od

niej na zawsze. Moja biedna stara niania została w domu, zgorszona - co? przerywać jaśnie panu

miesiąc miodowy? - a wkrótce potem umarła. Kiedy po cichu tak się cieszyła, że jej mała

dziewczynka jest markizą, ja nagle zjawiam się z powrotem, bez majątku, owdowiała w wieku lat

siedemnastu w mocno podejrzanych okolicznościach i pilnie zajęta organizowaniem wspólnego

życia ze stroicielem fortepianów. Biedactwo, doznała smutnego rozczarowania przed śmiercią.

Żadna barwiczka ani puder, choćby najgrubszy i najbielszy, nie są w stanie ukryć

czerwonego znamienia na moim czole. Cieszę się, że on nie może go zobaczyć - nie żebym bała

się wzbudzić w nim odrazę, ponieważ wiem, że widzi mnie jasno swoim sercem - ale dlatego, że

mi to oszczędza wstydu.

 

Tytuł oryginału: The Bloody Chamber. Pierwodruk w zbiorze opowiadań The Bloody Chamber

and Other Stones, Victor Gollancz, 1979.

1 Kwiat w niniejszym opowiadaniu ma wygląd kalii, a zapach lilii. W oryginale lilies zostały w

jednym miejscu uściślone na arum lilies, które z liliami nie mają nic wspólnego. Arum lily bowiem to

Zantedeschia aethiopica, należąca do rodziny obrazkowatych, nie zaś liliowatych, w Polsce powszechnie,

choć podobno błędnie, zwana kalią lub kallą. Kalie co prawda nie pachną, ale opis konchy i łodygi nie

pozostawia wątpliwości, o jaki kwiat chodzi, kalia figuruje też na okładce pierwszego wydania The

Bloody Chamber. Pozostaje jeszcze dylemat kalia czy kalla: rozstrzygająca była dla mnie tradycja

literacka (Orzeszkowa, Jasnorzewska-Pawlikowska).

2 Niniejszy fragment stanowi nawiązanie do Ody do słowika Johna Keatsa: „Zaklęte wnęki, okna

w groźnych wiatrach morza / wśród piany, tam - gdzie kraje baśni zatracone” (przekład J. Pietrkiewicza),

a także do nokturnów Claude'a Debussy'ego Morze i Syreny, wraz z komentarzami, jakimi je kompozytor

opatrzył („wśród fal srebrzonych światłem księżyca daje się słyszeć, wzmaga się i oddala tajemniczy

śpiew syren”); równocześnie sugeruje istniejący realnie wzór zamku markiza: opactwo Saint-Michel.

3 Ch. Baudelaire, Klejnoty. Zob. też opowiadanie Czarna Wenus.

4 La terrasse des audiences au clair de lune - jedno z preludiów Debussy'ego z zeszytu 2,

powstałych w latach 1910-12.

5 „La Coupole” - słynna, do dziś istniejąca restauracja w Paryżu, niegdyś miejsce spotkań

artystycznej bohemy.

6 Ch. Baudelaire, Sztuka romantyczna. Dzienniki poufne, przekład A. Kijowskiego, Czytelnik

1971, s. 275.

7 Tamże.

8 Das wohltemperierte Klavier Bacha - dzieło o charakterze dydaktycznym, zawierające dwa

cykle po 24 preludia i fugi, które miały być materiałem do ćwiczeń pianistycznych we wszystkich

tonacjach.

9 Turnbull and Asser - elegancki magazyn dla panów, mieszczący się przy Jermyn Street w

Londynie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

UWERTURA I OPRAWA MUZYCZNA DO „SNU NOCY LETNIEJ”1

 

 

Mówcie mi Złoty Hermo.

Urodziła mnie matka w południowej dziczy2, ale „śmiertelną będąc, przy tym chłopcu

zmarła”3, jak mówi ciotka Tytania, chociaż chłopiec w tych okolicznościach to z lekka

naciągane, ona mnie tu najwyraźniej cenzuruje, pozbawia wieloznaczności, żeby oszczędzić

kłopotów reżyserowi. „Chłopiec” bowiem jest określeniem poprawnym, tyle że

niewystarczającym. Słodkie Południe też nie jest żadną dziczą, oj, co to, to nie! To piękny kraj,

gdzie cytryna dojrzewa w ilościach daleko przekraczających granice waszej przytępionej

europocentrycznej wyobraźni. Dziecięciem słońca jestem i bryz soczystych jak owoce mango,

mitotwórczo pieszczących daleki Coromandel na indyjskim wybrzeżu z porfiru i lapis-lazuli,

gdzie wszystko jest lśniące i wyraziste jak laka. Ciotka Tytania. Nie - spieszę zapewnić - ciotka

rodzona, żadnych więzów krwi, żadnej pępowiny pokrewieństwa, ale najlepsza przyjaciółka

mojej matki, której ta, przed odejściem, mnie powierzyła, i przeto zawsze nazywam ją „ciocią”.

Tytania, wielka, tłusta, wspaniała, różowa blondyna, Memsahib, mówię o niej, ciocia

Cyc-cyc-cycania (bo najpierw zauważa się jej cycki wielkości balonów zaporowych). Cyc-cyccycomania

zamknęła mnie w kufrze kupionym w Army and Navy Stores, przykleiła nalepkę

„Niezbędne w podróży” (o tak! nie ulega wątpliwości!) i przywiozła tu statkiem.

Tu! żebym - apsik! - zaziębił się na śmierć w tym mokrym sakramenckim gaju. Pada,

pada, pada, pada, pada!4

- Czerwiec jak cholera - mruczą sarkastyczne elfy z ponurymi minami i trudno się dziwić

biedactwom, skoro do grzbietów przykleiły im się przemoczone skrzydełka, tak nasiąkłe wodą,

że sztuką jest wzbić się w powietrze, a jeśli to się nawet elfom uda, natychmiast przytapia je

bombardująca ulewa i z głośnym piskiem lądują gwałtownie w gęstym żywopłocie paproci. - Ale

pogoda - narzekają elfy, wyhamowując na krzakach dzikich róż (które, muszę przyznać, trzymają

kwiecisty, acz pastelowy fason w tej niełaskawej aurze), zaś z płaskich bladych kielichów sypią

się zebrane krople deszczu, gdy krzewy drżą od wibracji iluś tuzinów cieniutkich, maleńkich

kichnięć, jako że elfy na swoich filigranowych ciałkach nie posiadają miejsca na chusteczkę, a są

przeziębione równie potwornie jak ja.

Nic w moim książęcym, pysznym, pawio-brylantowym dziedzictwie nie przygotowało

mnie na takie wilgotne, szare, angielskie lato. Koszmar nocy letniej, tak to nazywam. Szalejące

wichury odłupały gałęzie nawet z największych dębów i powaliły na ziemię bardziej chwiejne

wiązy, które leżą teraz w poprzek opuszczonych rusałczanych pierścieni5 niby poprzewracani

pijacy. Gromy, błyskawice, a w nocy płonące gwiazdy lecą ze świstem z nieba i bombardują las...

żadnego umiaru w twoim umiarkowanym klimacie, moja droga, robię wymówki ciotce Tytanii,

ale ona zwala całą winę na wuja Oberona, którego gniew wyraża się grzmotami i który

sprowadza deszcz, kiedy przeklina samego siebie, co chyba robi cały czas, myśląc niewątpliwie

bez przerwy o mnie. O MNIE!

Oberon miota się, pełen wściekłości,

Gdyż skradła chłopca niezwykłej piękności

Królowi Indii. Ma w służbie młodzieńca,

Świat piękniejszego nie widział odmieńca.

Oberon, gniewny z zawiści i chory,

Chce go mieć giermkiem i chodzić z nim w bory”.

Znowu „chłopiec”, widzicie, a to ledwo połowa. Dezinformacja. Wersja patriarchalna.

Żaden król nie miał tu nic do roboty, wszystko przecież zostało załatwione między matką a

ciocią.

Poza tym, czy dziecko się kradnie? Albo darowuje? Albo bierze? Albo sprzedaje w

niewolę, do cholery? Wszystkie te angielskie blond elfy to agenci protokolonializmu?

Temu wszystkiemu ja, chcąc zachować swoją złożoną całość, przeciwstawiam fasadę

biernego oporu. Jestem tu. Jestem.

Jestem Hermo, skrót od hermaphrodite verus, jedno jądro, jeden jajnik, pół na pół, ale w

komplecie i coś dużo, dużo więcej niż suma moich części. Ten tutaj elegancko cofający się

wyrostek... to n i e jest dobrze rozwinięta łechtaczka lesbijki, ale najprawdziwsza reprodukcyjna

wzwodna tkanka, natomiast aksamitnie wargowy, rozkosznie przymykający się otwór poniżej to,

zapewniam was, funkcjonalny pasaż z wyposażenia drugiej płci. Więc.

Przypatrzcie się. Ja się nie wstydzę. Robi wrażenie, co?

A nazywam się Złoty Hermo, bo jestem cały złoty; kiedy się urodziłem, mikre, maleńkie,

figlarne amorki nabrały powietrza w policzki i płuca i dmuchały, dmuchały listkowe złoto na

moje niemowlęce członki, do których to złoto przywarło na zawsze. Patrzcie, jak się świecę!

I oto stoję pod kapiącymi drzewami w długiej, bujnej, mokrzuteńkiej trawie pośród

flejtuchowatych stokrotek i rozgałęzionych świeczników jaskrów, którym zacinający deszcz

poobrywał wszystkie płatki, zostawiając łyse, pokryte brodawkami główki. I cholernego

geranium. I parzących pokrzyw, tych leśnych meduz, które tyle razy paskudnie mi dopiekły na

początku naszej znajomości. I groszków, i gorczyczek7, a także nieprzebranej masy

najrozmaitszego zielska nie znanego mi z nazwy, koszmarnego, mokrego, w różu, żółci, turkusie.

Nudziarstwo. W poszyciu leśnym, zawilgoconym i kwiecistym niby tapeta Williama Morrisa w

opuszczonym domu, ja, żeby zachować równowagę fizyczną i psychiczną, medytuję w pozycji

jogi znanej jako Drzewo, to jest na jednej nodze.

Wyposażony zarówno w strzałę, jak w tarczę, w ranę i w łuk, w łyżkę i w miskę, w lewej

ręce trzymam lotos, nieco już wymiętoszony. Wąż owija mi drugie ramię.

Jestem złoty, golusieńki i dwudzielny.

Na moim złotym obliczu przyklejony archaiczny uśmiech. Chyba że... Apsik!

Przeklęty zachodni pospolity wirus grypy.

Apsik!

Złoty Hermo stał w zielonym gaju.

Gaju oczywiście próżno by szukać w pobliżu Aten, scenariusz jest istnym labiryntem

mylnych wskazówek. Naprawdę gaj znajduje się gdzieś w środkowych hrabstwach Anglii,

niewykluczone, że koło Bletchley, gdzie usytuowana była wielka maszyna dekodująca8.

Poprawka: ów gaj z n a j d o w a ł się w hrabstwach środkowej Anglii, dopóki parę lat temu nie

wykarczowano jesionów i tarniny, żeby zrobić miejsce dla autostrady. Ponieważ jednak od

samego początku gaj istniał tylko jako wytwór wyobraźni, pozostanie i nadal zielonym

dekoracyjnym marginesem wieczności, którą poeta sobie obiecał. Angielski poeta - jego las jest z

założenia angielskim gajem.

Angielski gaj w niczym nie przypomina ciemnego nekromantycznego boru, w którym

wyobraźnia północnoeuropejska znajduje swój początek i kres, który zamieszkują duchy

zmarłych i czarownice i gdzie Baba Jaga w domku na kurzych łapkach czeka na dzieci, żeby je

zjeść. Nie, istnieje jakościowa, a nie ilościowa różnica pomiędzy tym gajem a tamtym lasem.

Różnica nie polega jedynie na tym, że gaj ma mniej drzew niż las i zajmuje mniejszy obszar. To

tylko jedna z przyczyn tej różnicy i nie wyjaśnia jej skutków.

Na przykład angielski gaj, choćby i najwspanialszy, najbardziej metaforyczny, nie może z

definicji być nieprzebyty, choć może stanowić groźny labirynt. Jednak z labiryntu zawsze jest

wyjście, a jeśli nawet przez jakiś czas trudno je odnaleźć, wiadomo, że istnieje. Labirynt jest

tworem ludzkiego umysłu i zresztą go przypomina, dla zabłąkanych w gaju to pocieszająca

analogia. Ale zabłądzić w lesie znaczy przepaść dla tego świata, zgubić światło, zatracić się

całkowicie, bez żadnej gwarancji, że się odnajdziesz albo zostaniesz odnaleziony, zostać

skazanym wbrew własnej woli - albo gorzej: z własnego pragnienia - na wieczne wygnanie z

rodzaju ludzkiego, egzystencjalna katastrofa, bo las jest równie bezkresny jak ludzkie serce.

Gaj natomiast jest skończony, jest przestrzenią zamkniętą, w gaju gubimy się celowo, dla

przyjemności błądzenia, chwilowe pomylenie kierunku jest w duchu wakacji, z których wracamy

do domu odświeżeni, z kieszeniami pełnymi orzechów, obładowani bukietami leśnych kwiatów,

ze zgubionym ptasim piórkiem u kapelusza. W lesie straszy, gaj jest zaczarowany.

Czyhające w gaju zagrożenia, tyle audiowizualnych pomocy dla wzbudzenia miłego

dreszczyku: nagły łopot wzbijającego się bażanta, aksamitne pohukiwanie sowy, rudy błysk

przemykającego lisa - to wszystko może „napędzić nam stracha”, ale tu ani chochlik, ani zły duch

nie przestraszą cię śmiertelnie, bo angielskie duchy i strachy odzwierciedlają tylko odwieczną

wiarę w nieobecność zła w przyrodzie, część aktywów umiarkowanego klimatu. (Słyszysz,

Hermo? Żadnych gorejących tygrysów, żadnych pokrytych łuskami pytonów, żadnych

uzbrojonych skorpionów). Odkąd zabito ostatniego angielskiego wilka, nic dzikiego nie przerazi

cię między drzewami. Wszystko rozpływa się w przefiltrowanym świetle, gdzie Robin Wood,

duch płodności, czai się w zielonym cieniu; gaj sprzyja kochankom.

Możesz nawet ów gaj nazwać wioskowym błoniem, ogrodem, niemal celowo

zapuszczonym na dziko, przypominającym jedną z „naturalnych puszczy” Bacona, gdzie każda

ropucha nosi na głowie klejnot i wszystkie kwiaty mają imiona - ten rodzaj dzikości nie jest

innością.

I zawsze coś do zjedzenia! Sklep warzywniczy Matki Natury: szczaw na zupę, grzyby,

mlecz, ptasie ziele - oto sałatka, proszę bardzo, mięta i tymianek na przyprawę, poziomki i

jeżyny, a jesienią pełno orzechów. Nabuchodonozor w angielskim gaju nie musiałby zadowalać

się trawą.

Angielski gaj ukazuje nam wizję zielonego świata sprzed upadku, trochę bliższego raju

niż my.

Taki jest angielski gaj, w którym widzimy znajome duszki, błądzących kochanków,

prostych rzemieślników. To prawdziwy las szekspirowski - ale nie las z czasów Szekspira, bo

tamten nie wiedział, że jest szekspirowski, a zatem nie musiał zachowywać pozorów. Nie.

Opisany wyżej gaj zrodził się z dziewiętnastowiecznej nostalgii, która las zdezynfekowała,

oczyściła z groźnych, odrażających i pierwotnych istot, jakimi napełniły go przesądy

wcześniejszej epoki. Albo raczej pozbawiła te istoty ich natury, wykastrowała, aż zaczęły

przypominać owe fotografie leśnego ludku, które tak zachwyciły Conan Doyle'a9. To las

Mendelssohna. „Pójdź, chłopcze, w las...”10 Któż oprze się czarodziejskiej mocy takiego

zaproszenia?

Jednak, jak się okazuje, wiktorianom nie udało się pozostawić lasu w dokładnie takim

stanie, w jakim chcieliby go zastać.

Puk był obsesyjnie zafascynowany egzotycznym gościem. Pod pewnymi względami

można mówić o przyciąganiu się przeciwieństw: Złoty Hermo był taki gła-a-a-dki, Puk zaś

włochaty. W te zimne czerwcowe noce Puk w swoim gęstym futrze był jedynym, który nie

marzł. Włochaty. Kosmaty. Szczególnie na udach. (I, hm, po wewnętrznej stronie dłoni).

Jest kosmaty jak kucyk szetlandzki, czasami chodzi też na czworakach. Kiedy chodzi na

czworakach, rży albo szczeka.

To cudak, a także chochlik pomagający w gospodarstwie, niekiedy udaje

orzechowobrązowego domowego krasnala, któremu się stawia miskę mleka pod drzwiami,

chociaż, jeśli chcecie się go pozbyć, najlepiej połóżcie mu parę spodni; prezent w postaci spodni

uważa za obrazę swojej męskości, a z tej jest bardzo dumny. Spoczywająca w bujnych łonowych

kędziorach, ma ona podpalany połysk drewnianych rzeźb Grinlinga Gibbonsa11, popatrzcie na

Pukowe jądra, pomarszczone i dojrzałe jak niespliki.

Puk uwielbia czary-mary, zabawę w chowanego. Ma krewnych po całym świecie - puki z

Islandii, pixy z Devonshire, spook z Niderlandów, to wszystko jego kuzyni w pierwszej linii, a

żaden nie zamierza nic dobrego. Ach, ten Puk!

Delikatne, maleńkie wytwornisie, które otaczają Królową Elfów, nie lubią bawić się z

Pukiem, bo jest taki brutalny, rozdziera w berku ich malowane skrzydełka, odrywa nóżki szarym

komarom, które ciągną w powietrzu miniaturowy powozik Tytanii, całuje dziewczyny i

doprowadza je do płaczu, podkrada się między brązowofioletowe, lubieżnie sterczące wieżyce

naparstnicy nad łóżkiem Tytanii i huśta między nimi, budząc ją gwałtownym prysznicem

strząsanych kropli. Wstręciuch!

Puk nie odznacza się bardziej polimorficzną perwersją niż większość tych

mikroskopijnych drobinek, jego kolegów, a jednak jest coś szczególnie obleśnego i

bulwersującego w jego sodomii i ondynizmie, w jego ocieractwie i podglądactwie, jego -

doprawdy, papier by mi się zarumienił, stał się różowy jak faktura, gdybym miała zapisać na nim

pewne rzeczy, które Puk robi nad rzeką, ponieważ jest on dalekim krewnym wielkiego

niedobrego bożka Pana i jeśli przyjdzie mu chętka, zachowuje się w sposób nie spotykany w

angielskim gaju, acz dość dobrze znany w angielskiej szkole prywatnej.

Ze względu na falliczną orientację Puka wiadomo, że to stworzenie od króla Oberona.

Włochaty Puk zakochał się w Złotym Hermie i często przychodził baraszkować koło

ślicznej żywej statuetki na zalanej światłem księżyca polanie, chociaż nie mógł podejść na tyle

blisko, by jej dotknąć, szczęśliwie dla Herma, bo Tytania przezornie roztoczyła magiczny cordon

sanitaire wokół swojego pięknego przybranego dziecięcia, tak że stał/a on/a niby w

niewidocznym szklanym pudełku, w jakim mógłby/mogłaby się znaleźć, parę wieków później, w

Victoria and Albert Museum. Na tej przezroczystej, nieuchwytnej barierze Puk często

rozpłaszczał swój już i tak zadarty nos.

Hermo wyjął/wyjęła lewą stopę z ciepłego gniazdka w kroczu i postawił/a na ziemi.

Jednym płynnym delikatnym ruchem stanął/stanęła na drugiej nodze. Lotos i wąż pozostały na

tych samych ramionach co poprzednio.

Przyciśnięty z całej siły do czarodziejskiej bariery Tytanii, Puk odstąpił parę kroków i

zaczął energicznie zabawiać się sam z sobą.

Widzieliście kiedyś spermę elfa? My śmiertelnicy nazywamy ją splunięciem kukułki.

A tak jak żaden gliniasty śmiertelnik na wielkich, ciężkich stopach, łażący po lesie i

płoszący elfy, które, przestraszone, trzepoczą się jak nietoperze, nigdy nie zdoła ich usłyszeć, tak

też nie wypatrzy nie przestraszonego Herma, tkwiącego nieruchomo jak w transie.

A gdybyś ty go przypadkiem wyśledził, pomyślałbyś, że maleńki złoty bożek to talizman,

który być może wypadł z kieszeni Cygance, albo maskotka, która oderwała się od dziewczęcej

bransoletki, albo też niespodzianka ze środka bardzo drogocennego krakera.

Gdybyś jednak podniósł piękny przedmiot i potrzymał na dłoni, poczułbyś, jaki jest

ciepły - jak gdyby ktoś go ściskał mocno, zanim nadszedłeś, i dopiero przed chwilą odłożył.

A gdybyś przypatrywał się dostatecznie długo, zobaczyłbyś, że poruszyły się złote cekiny

powiek.

Wtedy podniósłby się dziwny wiatr i zdmuchnął las ze wszystkim, co w nim było.

Podobnie jak twój cień potrafi być olbrzymi, a potem kurczy się do minimalnych

rozmiarów i znowu rozrasta, tak potrafią i t e cienie, te niematerialne bąbelki ziemi, te „istoty”,

co do których czasownika „istnieć” nie da się poprawnie zastosować, gdyż w naszym sensie one

nie istnieją. N i e mogą istnieć, nie mogą rzucać własnych cieni, bo kto widział cień cienia? Ich

egzystencja jest siłą rzeczy dyskusyjna - czy t y wierzysz w elfy? Prowadzą życie jakby irytująco

tuż poza kątem oka obserwatora, możliwe więc, że zawsze były tylko grą światła... takie

półistnienie, taki brak publicznego potwierdzenia nie sprzyjają konsekwencji i jednolitości

wizerunku. Zatem elfy mogą przybrać postać, jaka im się żywnie podoba.

Puk może stać się wszystkim, czym zechce: zydlem na trzech nogach, żeby spłatać słynny

figiel („Ja smyk! spod tyłka, babsztyl klaps! na deski”12), tak uwielbiany w niższych klasach

licealnych, w których sztukę czyta się rozłożoną na głosy, bo jest odpowiednia dla dzieci, bo to o

elfach; mikroautkiem marki Fiat, fortepianem, wszystkim!

Tylko nie kochankiem Złotego Herma.

W wolnych chwilach, kiedy nie biegał z posyłkami dla swojego pana, Puk, tęsknie

wyczekujący na zewnątrz magicznego kręgu, doszedł do wniosku, że aby w pełni wykorzystać

seksualną ofertę Herma, jeśli bariera między nimi miałaby kiedykolwiek zostać usunięta - a choć

była to ewentualność wysoce nieprawdopodobna, dewiza Puka brzmiała: „Bądź w pogotowiu!” -

jeśli miałoby dojść do zbliżenia pomiędzy nim a Złotym Hermem, partner Herma powinien być

podobnie wyposażony jak Hermo, żeby ów akt dał maksimum satysfakcji.

Następnie Puk doszedł do wniosku, że wyposażenie partnera powinno być ułożone w

odwrotnym porządku niż wyposażenie Herma, żeby dopasowanie było doskonałe bez żadnej

zmyłki; Puk, wieczny wścibski szpieg par śmiertelnych, które przychodziły tu tworzyć bestię o

dwóch grzbietach w - jak błędnie sądziły - odosobnieniu, spostrzegł, że istnieje irytujący problem

poręczności, jeśli idzie o pieszczoty, i że wszyscy praworęczni kochankowie naprawdę

potrzebowaliby leworęcznych kochanek w fazie poprzedzającej akt, a Matka Natura, lepiąc

ludzką formę, nie brała pod uwagę gry wstępnej, która jedyna odróżnia nas od zwierząt, kiedy

zachowujemy się jak zwierzęta.

Mimo że robił, co mógł, próbował i próbował w kółko, Puk nie potrafił osiągnąć ideału,

choć ogromnym wysiłkiem udało mu się w końcu przemienić w doskonałą imitację Herma, ni z

tego, ni z owego przybierał więc postać i postawę Herma, stając naprzeciw niego w lesie - żywe

zwierciadło żywej statuetki - i różniąc się tylko potężną erekcją, nad którą nie był w stanie

zapanować w obliczu swojej miłości.

A Hermo wciąż uśmiechał się zagadkowo, chyba że kichał.

Ale każdy z nich potrafi zrobić się TAKI DUŻY!, następnie znowu się skurczyć do...

rozmiarów kropki, mniej niż kropki. Absolutnie każdy z nich jest z tak elastycznej - ponieważ

bezcielesnej - substancji. Weźmy Królową Elfów.

Samo już jej imię, Tytania, świadczy, że wywodzi się ona z rasy gigantów, a „zstępuje”

byłoby słowem bardziej akuratnym dla opisania jej wędrówki w dół, kiedy najpierw pojawia się

jako swoje alias, Mab, albo, w Walii, Mabh, i rządzi innymi mikrusami, sama wielkości

soliterowego brylantu z zaręczynowego pierścionka, tak nieskończenie mała, jak jej przodkowie

byli nieskończenie olbrzymi.

- Mojego rogatego pana nazywam Rogiem Obfitości, ale co do mojej pani... - mawiał Puk

swoim niepodrabialnym worcesterskim akcentem.

Jak japoński kwiat w szklance wody, Tytania rośnie.

W rosistym lesie osrebrzonym czarodziejskim światłem księżyca baraszkujące,

dokazujące dzieci z elfiego creche potykają się o rąbek jej sukni, który jest ni mniej, ni więcej

tylko granicą samego lasu, wywracają się w splątanej trawie podczas zabaw z króliczkami, z

szybkimi brązowymi lisiętami, brunatnymi myszami polnymi i maciupkimi nornicami; ślepy

aksamitny Kret oraz pasiasty Borsuk z węszącym pyszczkiem13 - wszyscy mieszkańcy lasu są

haftem na jej spódnicy, ptaki trzepoczą wokół jej głowy, siadają na ramionach i moszczą gniazda

w obfitości rozrzuconych włosów, w które wplecione są maki i kłosy zboża.

Przybycia królowej nie obwieszczają fanfary ani trąby, ale miękka jak popiół kołysanka

leśnych gołąbków i płynna koloratura kosa. Księżyc spływa niby mleko po jej nagich piersiach.

Królowa jest jak podwójne łoże, jak stół nakryty do weselnego śniadania albo jak klinika

płodności.

W jej oczach są dzieci. Kiedy na ciebie spojrzy, nie ma rady, musisz się podwoić. Jej

oczy wywołują płodzenie14. ' Poprawka: wywoływały.

Ale nie w tym roku! Mróz zwarzył kwiaty na drzewach owocowych, wszystko zboże

zgniło od deszczu, wieniec Tytanii nie jest złoty, ale zielonkawy i fosforyzujący od śnieci.

Sporysz zaatakował całe akry żyta; w tym roku zjedz chleb, a oszalejesz. Strumienie zerwały

most w Ware. Zwierzęta nie chcą się parzyć, krowa odrzuca byka, a byk stroni od towarzystwa.

Nawet kozły, utożsamiane dotychczas z rozpustą, wolą zwinąć się w kłębek z dobrą książką. Ba!

robaki nie niepokoją gleby falistymi, krętymi uściskami. Niepokalana klasztorna cisza panuje w

gaju, jak gdyby wredna pogoda zniechęciła wszystkich.

Wspaniała olbrzymka objawiła się z sową na ramieniu i fartuchem pełnym róż i

niemowląt tak różowych, że trudno je odróżnić od kwiatów. Podniosła dziecko zmarłej

przyjaciółki, Herma. Hermo stoi na jednej nodze na dłoni Tytanii i uśmiecha się zagadkowym,

acz maniackim uśmiechem figurynek z hinduskiej rzeźby erotycznej.

- Mój mąż cię nie dostanie! - woła Tytania. - Za żadne skarby! Ja cię zatrzymam!

Na co rozlega się grzmot, niebiosa, które na krótką chwilę się zamknęły, znów się

otwierają, a wszystkie przemoknięte niemowlęta w fartuchu Tytanii zaczynają kaszleć i kichać.

Robaki w krzakach róż, obudzone hałasem, przystępują do konsumpcji.

Lecz królowa ukryła Herma bezpiecznie między piersiami, jakby ten/ta był/a

medalionem, sama zaś zmniejszyła się do rozmiarów pozwalających jej cieszyć się siostrzeńcem

czy siostrzenicą, czy też siostrzeńcosiostrzenicą a choix w głębi miseczki żołędziej.

- Ale nie może przyprawić mężowi rogów, bo on już jest rogaty - stwierdził Puk,

przybierając na powrót własną postać i pędząc przez polanę do nogi pana. Bo żaden jeleń nie

wystawia teraz głowy zza tamtego janowca, żeby śledzić, co się dzieje; Oberon ma rogi jak

dziesięciak.

Wśród rekwizytów teatru „Globe”, wraz z machiną do wytwarzania grzmotów i

niedźwiedzimi skórami, wymienia się „opończę czyniącą niewidzialnym”. Przyjmuje się, że w

swoim płaszczu Oberon pozostaje niewidzialny, gdy władczy, ale bezsilny obserwuje ledwo

dostrzegalne drgnienia zeszłorocznych liści dębowych, które skrywają jego małżonkę i złotą kość

niezgody, która znalazła się między nieziemskimi kochankami.

Wysoko w gęstwinie ociekającego wodą wiciokrzewu maleńkie stworzonko wydobywało

trzytonową, numeniczną, cudownie wonną melodię z fujarek powoju. Melodia się urwała, kiedy

muzykantem wstrząsnął konwulsyjny kaszel. Stworzonko charknęło flegmą, która poleciała w

przestrzeń, aż na jej trajektorii znalazł się pierwiosnek, przylgnęła więc do jego cętkowanego

ucha jako półprzezroczysta krosta. Maciupeńki powrócił wtedy do swego fiukania15.

Złocista skóra Herma jest z listkowego złota, ale ciało pod nią zostało zamarynowane w:

czarnym pieprzu, czerwonym chilli, żółtej kurkumie, goździkach, kolendrze, kminku, kozieradce,

imbirze, kardamonie, gałce muszkatołowej, angielskim zielu, kuskusie, czosnku, tamaryszku,

orzechu kokosowym, orzeszkach bankul, palczatce cytrynowej, galandze, a od czasu do czasu

doleci cię - ho, ho - żywiczny zapach asafetydy. Pikantna potrawa! Gdyby Herma podać na

pańskim półmisku, ugarnirowanego ścinkami jego własnej zewnętrznej powłoki,

przypominałby/przypominałaby owo królewskie danie, moglai biriani, które dekoruje się

jadalnymi złotymi listkami, mającymi rzekomo ułatwić trawienie. Niczego tak zachwycająco

aromatycznego jak Hermo nie wąchano dotychczas w zielonej i miłej angielskiej krainie, wciąż

skazanej w owym czasie na monotonną późnośredniowieczną dietę, w której króluje gotowana

kapusta. Hermo jest gorący i słodki, jakby skąpał się w słońcu i miodzie, ale Oberon ma barwę

popiołu.

Puk, cierpiąc z powodu braku Herma, wyrwał mandragorę i zapuścił swój kolosalny

narząd w rozstęp opornego korzenia, który skurczył się posępnie, na próżno jednak, bo stary

kudłacz i tak zrobił, co chciał16.

Nieumiarkowany klimat! Pada, leje, ziemia wzięła rozbrat z samą sobą, więdnące pąki

wypadają z fartucha królowej i gniją na mierzwie, bo Oberon położył kres rozmnażaniu. Ale

Tytania wciąż tuli Herma do wyschniętej piersi i nie chce oddać mężowi maciupeństwa, nawet na

minutę. Czy nie złożyła przyjaciółce świętej obietnicy?

Czego chce Hermo?

Hermo chce wiedzieć, co to znaczy „chcieć”.

- Nie znana mi jest idea pożądania. Jestem jedynym w swoim rodzaju i doskonałym

Hermafrodytą, wzbudzającym pożądanie u wszystkich, sam jednak pozostaję nadzmysłowym,

nieporuszonym sprawcą - wzorcowy i samowystarczalny, oko cyklonu, początek i koniec.

Tytania, straciwszy nadzieję na męski aspekt Herma, włożyła na próbę palec w żeński

otwór. Hermo się nudził.

Oberon przypatrywał się drgającym dębowym liściom i nic nie mówił, bo dławiła go

daremna tęsknota za złocistą półpołowiczną istotą o cierpkim zapachu. Zrzucił niewidzialne

przebranie i uczynił się olbrzymem, który stanął nad lasem na tle nocnego nieba, zasłaniając

księżyc; z rękami na biodrach, nagi z wyjątkiem myśliwskich butów i ogromnego woreczka na

genitalia. Omszałe rogi na jego czole to bynajmniej nie wszystko, nosi koronę z pożółkłych

kręgów tajemniczych ssaków, spod której jego czarne włosy spływają pionowo jak światło.

Ponieważ jest w swoim złośliwym nastroju, włożył jeszcze naszyjnik z wymownie malutkich

czaszek, zapewne należących do niemowląt, które porwał z ludzkich kołysek - nie zapominajcie,

po niemiecku zwą go Królem Olch. Twarz, pierś i uda wysmarował węglem: Oberon, pan nocy i

ciszy, głębokiej ciszy, bezkresnej nocy, Pan Plutonowych Ciemności17. Jego długie włosy nigdy

nie widziały nożyczek, ale ma on szczególną cechę: żadnych włosów na podgardlu ani brodzie,

ani na łydkach; cała twarz bezwłosa niby jajko, z wyjątkiem brwi, które spotykają się w środku

czoła.

Istotnie, kto przy zdrowych zmysłach powierzyłby dziecko temu mężczyźnie?

Kiedy Oberon trochę się rozchmurzy, pozwoli słońcu wyjść, a następnie obwiesi swój

mieszek maleńkimi srebrnymi dzwoneczkami, które przy każdym jego kroku będą dzwoniły

dzyń-dzyń-dzyń, miłe pobrzękiwanie, dźwięki trzepoczące w powietrzu jak homunkulusy,

wszędzie, gdzie tylko przeszedł Oberon.

A jeśli on nie jest istotą ze snu, musieliście zapomnieć swoje sny.

Także Puk, stęskniony i zawiedziony, odkrył, że chcąc nie chcąc, przemienia się w

przedmiot swoich westchnień i oto nagle żółty, metaliczny, dwupłciowy, pod lekko drżącymi

dębowymi liśćmi, robi wrażenie czegoś niezwykle drogocennego. Stal więc sobie Puk na jednej

nodze, żywy obraz Herma, i błyszczał.

Zobaczył go Oberon.

Oberon schylił się, podniósł Puka, postawił na dłoni tę imitację pozycji jogi zwanej

Drzewem. Oczy Oberona zamgliły się. Puk zrozumiał, że nie ma wyboru, jak tylko przez to

przejść.

Apsik!

Tytania czule wytarła Hermowi nos obrąbkiem spódnicy, na której wszystkie kwiaty

pochyliły główki, psując ściegi haftu, owoce pokryte plamami toczy robak i ******ą niedojrzałe,

bo skoro Oberon jest Rogiem Obfitości, Tytania jest Kotłem Pokoleń, i jeśli on nie zamiesza od

czasu do czasu swoją wielką warząchwią, to w kotle przestaje się gotować.

Przysuń się i śpij, powiedziała Tytania do Herma. Moje wieszczki ukołyszą cię do snu,

kiedy będziemy się tulić na materacu z puchu mlecza.

Ubłocone elfy posłusznie rozpoczęły chórem „Niech nie syczy w trawie żmija”18, ale

wszystkie tak kaszlą, kichają, drapie je w gardle, łzawią im oczy, tudzież dokuczają wszelkie

inne objawy ciężkiej grypy, że ich ochrypłe głosy cichną, zanim jeszcze przyszła kolej na

jaszczurkę19, i w całym gaju słychać jedynie plusk-pacnięcia deszczu na liściach.

Orkiestra odłożyła instrumenty. Kurtyna idzie w górę. Rozpoczyna się przedstawienie.

 

Tytuł oryginału: Overture and Incidental Music for „A Midsummer Night's Dream”. Pierwodruk

w „Interzone” 1982, następnie publikacja w zbiorze Black Venus, wyd. cyt.

1 Tytuł nawiązuje bezpośrednio do dzieła Feliksa Mendelssohna-Bartholdy'ego, którego nazwisko

pojawia się zresztą w tekście. Uwerturę do Snu nocy letniej, op. 21, skomponował siedemnastoletni

Mendelssohn w r. 1826. Oprawa muzyczna do Snu..., ze słynnym Marszem weselnym Mendelssohna,

powstała w 1842. Do dzisiaj inscenizacjom Snu..., teatralnym i baletowym, towarzyszy muzyka

Mendelssohna.

2 Urodziła mnie matka w południowej dziczy, Czarny jestem, lecz duszę - o! - duszę mam białą!

Tak rozpoczyna się wiersz Williama Blake'a, Murzynek, którym Carter sygnalizuje motyw

niejednoznacznej tożsamości (przekład J. Kozak w: W. Blake, Wiersze i poematy, Świat Literacki, 1997).

3 W. Szekspir, Sen nocy letniej, II, 1. W opowiadaniu z natury rzeczy pojawiają się liczne jawne i

ukryte cytaty, parafrazy i aluzje do Szekspirowskiego tekstu. Zależnie od potrzeb korzystałam z różnych

tłumaczeń. Powyższy wers stanowi jedyny przypadek, kiedy musiałam zdać się na własne siły, ponieważ

wszystkie poetyckie przekłady pominęły w nim słowo „chłopiec”, kluczowe dla wywodów Carter.

4 W scenie 1 aktu II Tytania w rozmowie z Oberonem poświęca wiele miejsca zimnej, deszczowej

pogodzie. Niektórzy badacze wysnuwają z tego wniosek, że sztuka musiała powstać po lecie 1594,

podobno wyjątkowo mokrym.

5 Inaczej „pierścienie wróżek”. Tak w angielskich podaniach ludowych określano wysepki

ciemnej trawy na łąkach i pastwiskach, mające służyć wróżkom i elfom za kręgi taneczne.

6 W. Szekspir, Sen..., II, 1, przekład M. Słomczyńskiego.

7 Groszek i Gorczyczka to imiona elfów (w przekładach Koźmiana i Barańczaka).

8 Podczas drugiej wojny światowej w Bletchley Park znajdował się tajny ośrodek dekryptażu, w

którym dekoder Colossus I odczytywał niemieckie depesze, szyfrowane przez słynną Enigmę.

9 W 1920 r. głośna była w Anglii sprawa rzekomych fotografii elfów, jakie zrobiły dwie

dziewczynki z Bradford: Elsie Wright i jej kuzynka Frances, w lasku nieopodal domu. Conan Doyle,

wówczas od kilku już lat związany z ruchem spirytystycznym, bardzo się w tę sprawę zaangażował,

obstając przy autentyczności zdjęć i publikując na ten temat artykuł w „Strandzie”. Historię wykorzystał

reżyser Charles Sturridge w znanym i w Polsce filmie Elfy w ogrodzie czarów.

10 J.W. Goethe, Król Olch, przekład W. Szymborskiej.

11 Grinling Gibbons (1648-1721), angielski snycerz, którego prace zdobią katedrę św. Pawła w

Londynie, kaplicę w Windsorze i wiele znakomitych rezydencji w Wielkiej Brytanii. Rzeźbił głównie

ptaki, kwiaty, listowie i owoce.

12 W. Szekspir, Sen..., II, 1, przekład St. Barańczaka.

13 W oryginale co prawda Borsuk to Brock, nie Badger, ale chyba nie ulega wątpliwości, że Carter

zaprosiła do Szekspirowskiego lasu bohaterów książki O czym szumią wierzby Kennetha Grahame'a.

14 Przy bliskim kontakcie wzrokowym możemy niekiedy dostrzec w źrenicach rozmówcy

podwójne zminiaturyzowane odbicie własnej postaci. Język angielski ma na to określenie: eye babies.

Carter, nawiązując do Ekstazy Johna Donne'a: „Odbite w oczach dwa ludziki/to cały owoc tej miłości”

(przekład St. Barańczaka), podkreśla jałowość owego nieurodzajnego lata.

15 Carter nawiązuje w tym akapicie przede wszystkim do sceny i aktu II, kiedy jeden z elfów

opowiada Pukowi:

 

Patrz, pierwiosnki, dworzan roty

Cętki zdobią strój ich złoty

...

Tym jej dworzanom,

skoro rosę zbiorę,

Każdemu perłę na uchu zawieszę,

(przekład St. Koźmiana)

 

a także do wypowiedzi Oberona:

...gdzie wiotki pierwiosnek

rośnie pod bujnym dachem wiciokrzewu

(przekład M. Słomczyńskiego)

 

oraz do znanego cytatu ze sceny i aktu IV:

Tak się wiciokrzew wraz z wonnym powojem

Pieściwie splata...

(przekład St. Koźmiana)

 

Nawiasem mówiąc, według Samuela Johnsona woodbine i honeysuckle (u Kożmiana: wiciokrzew

i powój) oznaczają tę samą roślinę i rozróżnienie Szekspira jest błędem. Wydało mi się to zabawne w

kontekście kłopotów z lilią/kalią (zob. przyp. i do Krwawej komnaty).

16 Zob. przyp. 8 do Alicji w Pradze.

17 Puk nazywa Oberona „królem cieni” (III, 2, przekład St. Barańczaka).

18 W. Szekspir, Sen..., II, 2, przekład St. Barańczaka.

19 Tamże.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

ANGELA CARTER

Przełożyła ALEKSANDRA AMBROS

 

ALICJA W PRADZE, CZYLI GABINET OSOBLIWOŚCI

 

 

Poniższy tekst jest wyrazem uznania

dla Jana Svankmajera,

animatora Pragi, i dla jego filmu o Alicji (1)

 

Była raz zima w mieście Praga.

Napis na drzwiach gabinetu osobliwości głosi: „Wstęp wzbroniony”. W środku, ach w

środku, przyjdźcie i zobaczcie! Słynny doktor Dee2.

Słynny doktor Dee, do złudzenia przypominający świętego Mikołaja z powodu długiej,

białej brody i policzków rumianych jak jabłka, wpatruje się w swój kryształ, tę przerażającą kulę,

która zawiera wszystko, co jest albo było, albo kiedykolwiek będzie.

Okrągły globus z pełnego szkła daje złudzenie nieważkości, ponieważ widać przezeń na

wskroś, a zakładamy fałszywie, że przezroczystość jest równoznaczna z lekkością, że to, przez co

przechodzi światło, nie może istnieć, zatem musi być pozbawione ciężaru. W rzeczywistości

kryształowa kula doktora Dee jest dostatecznie ciężka, by zadać nią potężny cios, i pomocnik

doktora Ned Kelly, człowiek w Żelaznej Masce, często waży kryształ w dłoni albo przerzuca go z

ręki do ręki, rozmyślając nad kruchością wydrążonej kości - czaszki swego pana, pochylonej

niebacznie nad jakimś tomem.

Ned Kelly oskarżyłby o morderstwo anioły. Powiedziałby, że to anioły wyszły z kuli.

Każdy wie, że anioły tam mieszkają.

Kryształ przypomina: wodny humor, zamrożony:

szklane oko, chociaż bez tęczówki czy źrenicy - właściwie coś w rodzaju przezroczystego

oka, jakie adept mógłby skonstruować dla oglądania rzeczy niewidzialnych;

łzę, okrągłą, taką jaka kształtuje się w oku, bo łza przybiera swój charakterystyczny

kształt gruszki, to, co znamy jako „łezkę”, dopiero gdy spływa;

lśniącą kroplę, która czasami drży na czubku starczej, grożącej lada moment

zwiotczeniem, niemniej trzymającej się i dostrzegalnej, porannej erekcji doktora i która zawsze

przywodzi mu na myśl kroplę rosy,

kroplę rosy drżącą bez końca tuż przed spłynięciem z nie rozwiniętych płatków róży, a

zatem, podobnie jak łza, zachowującą doskonałość obwodu tylko dzięki odmowie doświadczenia

upadku, pozostającą tym, czym jest, tylko dlatego, że się nie zgadza stać tym, czym mogłaby

być; antytezę metamorfozy;

a jednak daleko, w starej Anglii, szyld gospody „Pod Kroplą”, jowialnie dwuznaczny,

ukazuje zawsze spłaszczoną sferoidę, grubo pokrytą szychem, ponieważ malarz, żeby oddać ideę

„kropli”, musi przedstawić rosę w akcie spadania, a więc - jeśli chodzi o niniejsze porównanie -

nie przypominającą boskiej kuli, której ciężar spoczywa na wyciągniętej dłoni angielskiego

doktora.

Dla doktora Dee to, co niewidzialne, jest tylko jeszcze jedną nie zbadaną krainą, nowym,

wspaniałym światem.

Drzwi, które z wieku szesnastego prowadzą w siedemnasty, skrzypią tak samo i odmykają

się równie opornie jak drzwi w nawiedzonym domu. W perspektywie możemy przez nie dostrzec

odległe światło Wieku Rozumu, ale bardzo niewiele z tego światła padnie w najbliższym czasie

na Pragę, stolicę obłędu, gdzie wróżbici mieszkają przy Złotej Uliczce w domkach tak małych, że

dużej lalce byłoby za ciasno, a pewien dom na Ulicy Alchemików staje się widoczny dopiero w

gęstej mgle (w dni słoneczne widać tylko kamień). Ale nawet we mgle tylko urodzeni w szabat

mogą ten dom zobaczyć.

Niby lampa dogorywająca w niedawno opuszczonym pokoju, Renesans rozbłysnął,

przygasł i się wypalił. Świat objawił się nagle jako oszałamiająco nieskończony, ale ponieważ

została wyobraźnia, która przecież jest tylko ludzka, skończona, naszym fantazjom trzeba było

czasu, żeby nadążyć. Jeśli Francis Bacon zmarł w 1626 jako męczennik nauk doświadczalnych,

gdyż zaziębił się, nadziewając martwą kurę śniegiem na Highgate Hill, żeby się przekonać, czy

dzięki temu pozostanie świeża, w Pradze, gdzie niegdyś doktor Faustus wynajmował pokoje przy

placu Karola, doktor Dee, angielski alchemik na uchodźstwie, czeka na pojawienie się anioła w

gabinecie osobliwości arcyksięcia Rudolfa i wciąż szukamy po omacku drogi do końca ubiegłego

stulecia.

Arcyksiążę Rudolf trzyma w gabinecie osobliwości bezcenną kolekcję skarbów, zalicza

do nich doktora, musi więc także wliczyć jego pomocnika, ohydnego Kelly'ego o żelaznym

obliczu.

Arcyksiążę Rudolf ma obłąkane oczy. Te oczy są zwierciadłami jego duszy.

Bardzo jest zimno tego popołudnia, przy takiej pogodzie chce się sikać. Wzeszedł już

księżyc w kolorze wosku na świece, a w miarę jak z zapadaniem nocy odbarwia się niebo,

księżyc staje się coraz bielszy, coraz zimniejszy, biały jak źródło wszelkiego zimna na ziemi, aż

kiedy zimowy księżyc osiągnie swój chłodny zenit, wszystko zamarznie - nie tylko woda w

dzbanie i atrament w kałamarzu, ale i krew w żyłach, wodnisty humor.

Metamorfoza.

Poplątane bez ładu i składu gałązki na nagich drzewach za grubą szybą przypominają

przypadkowe rysy na szkle, powstałe w wyniku codziennego użytkowania, które widać dopiero,

jak się weźmie kieliszek pod światło. Silny mróz ściął powierzchnię głębokiego śniegu na

stłoczonych dachach i wieżyczkach arcyksiążęcego zamku. Na śniegu kruk: kra!

Doktor Dee zna język ptaków i czasami nim mówi, ale to, co ptaki mają do powiedzenia,

często jest banalne, kruk powtarzał jedynie w kółko: „Tomkowi zimno! brr!”3

Ponad głową doktora, zawieszona u niskich belek sufitu, kołysze się wypchana turkawka.

W mrocznym pokoju, między wieloma innymi rzeczami, możemy dostrzec w przypadkowym

zestawieniu parasol, maszynę do szycia i stół sekcyjny; kruka i biurko; starą syrenę, biedne

pomarszczone stworzenie, skurczone w słoju w embrionalnej pozycji, z rozpuszczonymi siwymi

włosami, pływającymi w lepkiej cieczy konserwującej, o rysach pozieleniałych i cokolwiek

zdeformowanych przez skazy w szkle.

Doktor Dee chciałby, jako partnera dla syreny, trzymać w klatce, jeśli żywy, albo, jeśli

martwy, w zakorkowanej butelce - anioła.

Była to epoka rozkochana w cudownościach.

Pomocnik doktora Dee, Ned Kelly, Człowiek w Żelaznej Masce, także wygląda aniołów.

Wpatruje się w błyszczącą lustrzaną powierzchnię wróżebnego krążka z wypolerowanego węgla.

Anioły odwiedzają go częściej niż doktora, ale z jakiegoś powodu doktor Dee nie widzi gości

Kelly'ego, chociaż tłoczą się na powierzchni wróżebnego zwierciadła, krzycząc wysokimi,

przenikliwymi głosami rajskich ptaków, z którymi się porozumiewają. Napełnia go to wielkim

smutkiem.

Jednak Kelly jest fenomenalnie uzdolniony w tym kierunku i na bloczku papieru zapisuje

intonacje ich mowy, chociaż sam jej nie rozumie. Następnie przejęty doktor odcyfrowuje

znaczenia.

Ale dzisiaj absolutnie nic z tego.

Kelly ziewa. Przeciąga się. Odczuwa ucisk pogody na pęcherz.

Wygódkę na szczycie wieży stanowi dziura w podłodze ukryta za drzwiami szafy. Mieści

się nad inną wygódką z inną dziurą nad inną wygódką z inną dziurą i tak dalej, jeszcze siedem

kolejnych wygódek jedna pod drugą, siedem dziur, aż wreszcie ekskrementy wlatują do kloaki na

samym dole. Zimno zabija fetor, chwalić Boga.

Doktor Dee, wieczny poszukiwacz wiedzy, obliczył prędkość ******ącego gówna.

Mimo że człowiek mógłby bez trudu i zachodu powiesić się w wygódce, wystarczyłoby

zawiązać sznur na belce nad głową i rzucić się w otchłań, powierzając złamanie karku sile

ciążenia, Kelly, ani podczas oddawania stolca, ani opróżniania pęcherza, nigdy nie pozwala, by

wygódka przypominała mu o „wolnym zwisie”, nie podziwia też choćby przez chwilę swojego

narządu, w obawie, że zwrot „dobrze obwieszony” skojarzy się ze stryczkiem, którego cudem

uniknął w rodzimej Anglii, raz za oszustwo w Lancasterze, raz za fałszerstwo w Rutlandshire, a

jeszcze raz za nadużycie zaufania w Ashby-de-la-Zouch.

Ale uszy obcięto mu pod pręgierzem w Walton-le-Dale po tym, jak z przykościelnego

cmentarza wykopał zwłoki dla celów nekromancji, albo może rabunkowych; właśnie żeby ukryć

to okaleczenie, zawsze nosi żelazną maskę, na podobieństwo tej, którą będzie nosić za trzysta lat

jego imiennik, w kraju, który jeszcze nie istnieje, żelazną maskę przypominającą odwrócone

wiadro z wąskim otworem na oczy4.

Rozpinając się, Kelly się zastanawia, czy jego mocz zamarznie w locie, czy jest dziś

dostatecznie zimno w Pradze, by mógł sikać lodowym łukiem.

Nie.

Zapina się z powrotem.

Kobiety nienawidzą tej wygódki. Na szczęście niewiele z nich ma odwagę przyjść tutaj,

do tej wieży czarnoksiężnika, gdzie arcyksiązę Rudolf ma swoją kolekcję dziwów, swoje

protomuzeum, Wunderkammer, cabinet de curiosites, ów gabinet osobliwości, o którym

mówimy.

Istnieje teoria, trafiająca mi do przekonania, że dążenie do wiedzy jest w gruncie rzeczy

poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie: „Gdzie byłem, zanim się urodziłem?”

Na początku było... co?

Być może na początku był gabinet osobliwości, komnata jak ta, pełna dziwów, a teraz do

tej komnaty, z całą jej zawartością, zabroniono ci wstępu, chociaż została stworzona dla ciebie,

przygotowywano ją dla ciebie, odkąd zaczął się czas - i spędzisz całe życie, usiłując ją sobie

przypomnieć.

Kelly wziął kiedyś arcyksięcia na stronę i zaproponował mu, za pewną cenę, mały

kawałeczek tego, co było na początku, plasterek owocu z samego Drzewa Wiadomości Dobrego i

Złego, otrzymany, jak twierdził, od Ormianina, który je znalazł na górze Ararat, rosnące w cieniu

wraka Arki. Plasterek z czasem wysechł i bardzo przypominał wysuszone ucho.

Arcyksiązę szybko doszedł do wniosku, że to szachrajstwo, że Kelly'ego oszukano.

Arcyksiązę nie jest łatwowierny. Raczej charakteryzuje go namiętne pragnienie, by wiedzieć

wszystko, i wyjątkowa gotowość uwierzenia. W nocy stoi na wieży i obserwuje gwiazdy w

towarzystwie Tychona de Brahe i Johannesa Keplera, a jednak w dzień nie poweźmie żadnego

kroku ani decyzji, dopóki nie poradzi się astrologów w zodiakalnych kapeluszach; inna rzecz, że

w owych czasach zarówno astrolog, jak i astronom mieliby trudności z opisaniem różnicy między

swoimi dyscyplinami.

Nie jest łatwowierny. Ale ma swoje dziwactwa.

Arcyksiążę trzyma w sypialni lwa na łańcuchu w charakterze psa podwórzowego, czy też

raczej, skoro lew jest członkiem rodziny Felis, a nie członkiem rodziny Cave canem,

olbrzymiego obronnego kota. Ze strachu przed żółtymi kłami lwa arcyksiążę kazał je

powyrywać. Ponieważ biedna bestia nie może teraz żuć, musi egzystować na papkach. Lew

położył łeb na łapach i drzemie. Gdyby można mu było zajrzeć w tej chwili do mózgu,

zobaczyłoby się jedynie obraz befsztyka. Tymczasem arcyksiążę w spowitej zasłonami

prywatności łoża coś obejmuje. Bóg jeden wie co.

Cokolwiek to jest, arcyksiążę ściska to z taką energią, że drgania i rytmiczne przechyły

łoża wprawiają w ruch zawieszony u góry dzwon, którego serce uderza głośno o brzegi czaszy.

Bim-bom!

Dzwon jest odlany z electrum magicum. Paracelsus powiadał, że dzwon odlany z

electrum magicum ma moc wzywania duchów. Jeśli szczur w nocy dobierze się do wielkiego

palca u arcyksiążęcej nogi, to mimowolne poruszenie arcyksięcia natychmiast rozkołysze dzwon

i duchy przyjdą i przepędzą szczura, bo lew, aczkolwiek sui generis kot, duchowo nie jest na tyle

kotem, by pełnić domowe funkcje zwykłego myszołapa, jak choćby mała pręgowana bestyjka,

która dotrzymuje towarzystwa zacnemu doktorowi i często z czystej sympatii składa mu kosmatą

daninę ze swoich ofiar.

Mimo że dzwon dzwoni, cicho na początku, a potem z wzrastającą furią, w miarę jak

arcyksiązę zbliża się do kresu podróży, duchy nie przychodzą. Ale szczurów też nie było.

Rozpłatana figa spada z łoża na marmurową posadzkę z miękkim, bezsilnym klapnięciem,

a za nią podobny dłoni pęk bananów, który rozcapierza się i flaczeje, jakby się poddawał.

- Dlaczego on nie może zadowolić się mięsem jak inni ludzie - skamle głodne lwisko.

Czyżby arcyksiązę odbywał stosunek z sałatką owocową?

Albo z kapeluszem Carmen Mirandy?5

Gorzej.

Pęk bananów wyraża entuzjazm arcyksięcia dla nowo odkrytych Ameryk. Ach, nowy,

wspaniały świat! W Pradze jest ulica, która nazywa się Nowy Świat (Novy Svet). Pęk bananów

przybył świeżo z Bermudów za sprawą hiszpańskiego krewniaka, który wie, co arcyksiązę lubi.

Arcyksiązę żywi szczególny entuzjazm dla dziwacznych roślin i co tydzień przychodzi na

pogawędkę do swoich mandragor, owych pokrytych brodawkami, włochatych korzeni, które

rodzą się (ta myśl wywołuje u niego przyjemny dreszcz) ze spermy i moczu wisielca.

Mandragory żyją wygodnie w specjalnej gablocie. Niechętnemu Nedowi Kelly'emu

przypada obowiązek kąpania tych korzeni raz na tydzień w mleku i przebierania w czyste

płócienne koszulki. Niechętnemu, bo korzenie, brodawki i tak dalej przypominają mu męskie

członki i nie lubi ich dotykać, wyobrażając sobie, że szydzą ochryple z jego męskości, kiedy ich

dogląda; uważając, że go męskości pozbawiają.

Kolekcja arcyksięcia szczyci się również wspaniałymi okazami coco-de-mer, czyli

podwójnego kokosa, który rośnie w kształcie, ale to dokładnie w kształcie damskiej miednicy z

przyległościami, długości około trzydziestu centymetrów, wydętej, z głębokim przedziałkiem,

naprawdę, nie żartuję. Arcyksiążę i jego ogrodnicy mają zamiar doprowadzić do roślinnego

mariażu i wyhodować potomstwo - mandra-de-mer albo coco-dragore - w książęcych

oranżeriach. (Sam arcyksiążę jest zaprzysięgłym kawalerem).

Dzwon milknie. Lew oddycha z ulgą i ponownie składa łeb na ciężkich łapach:

„Nareszcie mogę pospać!”

Wtem spod zasłon po obu stronach łoża zaczyna wylewać się prawdziwy strumień, który

natychmiast tworzy ciemne, kleiste, sine kałuże na posadzce.

Ale zanim oskarżycie arcyksięcia o niewymowne, zanurzcie palec w kałuży i poliżcie!

Przepyszne!

Są to bowiem lepkie kałuże soku świeżo wyciśniętego z grejpfruta i soku jabłkowego,

soku ze śliwek i gruszek, a także malinowego, truskawkowego, wiśniowego, z jeżyn, z czarnej

porzeczki, białej porzeczki, czerwonej... Komnatę przepełnia rozkoszny dojrzały zapach letniego

puddingu6, mimo że na dworze na zamarzniętej wieży kruk nadal wykrakuje swoje melancholijne

zawołanie: „Tomkowi zimno! brr!”

Jest środek zimy.

Była noc. Wdowa Noc, stara kobieta w żałobie z wielkimi czarnymi skrzydłami, przyszła

i łomotała w okna, bronili jej dostępu lampami i świecami.

Po powrocie do laboratorium Ned Kelly zobaczył, że doktor Dee, rozparty w czarnym

dębowym krześle, zapadł w drzemkę, jak to się ostatnio staruszkowi często zdarzało pod koniec

dnia; kryształowa kula stoczyła mu się z dłoni na kolana, a teraz z kolei, kiedy poruszył się we

śnie, z kolan na podłogę, gdzie z lekkim stuknięciem wylądowała - bez najmniejszego

uszczerbku - na rogoży, pręgowana kotka zaś obezwładniła ją natychmiast jednym szybkim

uderzeniem prawej przedniej łapy, po czym zaczęła się bawić, turlając ją tam i z powrotem, nim

zadała coup de grace.

Z przeciągłym westchnieniem Kelly znowu zajął się swoim zwierciadłem, aczkolwiek

czuł, że jest dziś całkowicie pozbawiony inwencji. Pomyślał z ironią, że jeśliby nawet

kiedykolwiek jeden jedyny malusieńki pierzasty aniołek, choćby tylko jeden jedyny raz, wyrwał

się z wróżebnego krążka i przyfrunął do laboratorium, kotka by go niewątpliwie dopadła.

Nie żeby, co Kelly dobrze wiedział, taka rzecz była możliwa. Jeżeli potrafilibyście zajrzeć

do mózgu Kelly'ego, zobaczylibyście ra****ącą maszynę.

Wdowa Noc pomalowała okna na czarno.

Raptem, ni z tego, ni z owego, kotka wydała dźwięk, jakby ktoś gwałtownie zmiął papier,

dźwięk zawierający pytanie i zaniepokojenie. Szczur? Kelly się obejrzał. Kotka z łebkiem

przechylonym na bok wpatrywała się - z tak skupioną intensywnością, że jej postawione uszy

stykały się czubkami - w coś leżącego na podłodze obok kryształowej kuli, tak że na pierwszy

rzut oka mogło się wydawać, że szklane oko uroniło łzę.

Ale spójrzmy raz jeszcze.

Kelly spojrzał raz jeszcze i zaczął szlochać i mamrotać.

Kotka zerwała się i cofnęła jednym płynnym ruchem, z ogonem dokładnie w pozycji

pionowej, najeżonym i sztywnym jak kij od miotły, zbyt przerażona, by pozwolić sobie na

najmniejszą nawet próbę ataku wobec stworzonka wielkości mniej więcej małego palca, które

wyskoczyło z kryształowej kuli, jakby ta była bańką powietrza.

Nie spowodowało to jednak pęknięcia kuli ani nawet nie pozostawiło na niej rysy; nadal

cała, natychmiast zamknęła się z powrotem po wyjściu nieskończenie małego dziecka, które,

wyzwolone z nagłego uwięzienia, rozciąga teraz na próbę miniaturowe kończyny, usiłując ocenić

wielkość nowego, niewidocznego obwodu wokół siebie.

Kelly wyjąkał: - Musi być jakieś racjonalne wytłumaczenie.

Zęby dziewczynki, choć za małe, by mógł je dostrzec, zachowały przejrzystość i

karbowane brzegi pierwszego etapu drugiego garnituru; jej proste, jasne włosy przycięte były w

surową grzywkę; spojrzała spode łba i usiadła prosto, rozglądając się z wyraźną dezaprobatą.

Kotka, czołgając się w ekstazie, potrąciła alembik i pewna ilość elixir vitae wylała się na

rogoże.

Hałas obudził doktora, którego nie zaskoczył widok dziewczynki.

Pięknie ją powitał w ojczystym języku tej brązowej ptaszyny.

Jak się tu dostała?

Klęczała na gzymsie kominka w salonie u siebie w domu i przeglądała się w lustrze.

Znudzona, dmuchnęła na lustro, aż zaszło mgłą, a wtedy narysowała palcem drzwi. Drzwi się

otworzyły.

Jednym skokiem znalazła się za nimi i po krótkiej chwili dezorientacji, kiedy niby przez

szerokokątny obiektyw oglądała przepastną ponurą komnatę, słabo oświetloną świecami

pięcioramiennego świecznika i zagraconą czym się tylko dało, widok przesłoniła jej olbrzymia

kocia łapa z wysuniętymi pazurami, szykująca się do uderzenia i w miarę przybliżania się

rosnąca do potwornych rozmiarów; i raptem pac! wyskoczyła z „czasu, który będzie” do „czasu,

który był”, ponieważ otaczająca ją przezroczysta substancja pękła jak bańka - i teraz leżała w

swojej różowej sukience na rogoży, pod spojrzeniami czułego starca z długą białą brodą i

człowieka z wiadrem na węgiel na głowie.

Poruszyła wargami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk, głos pozostawiła w lustrze.

Wpadła w złość i zaczęła tupać nogami, zanosząc się płaczem. Doktor, który kiedyś w odległej

przeszłości wychował własne dzieci, zostawił ją w spokoju, dopóki wyczerpana nie opadła na

rogoże, wzdychając i pochlipując, i przyciskając piąstki do oczu. Wtedy zajrzał w otchłań

ogromnej porcelanowej wazy, ustawionej na niewyraźnie rysującej się w mroku półce, i

wyciągnął stamtąd truskawkę.

Dziewczynka przyjęła owoc podejrzliwie, jako że choć nieduży, był wielkości jej głowy.

Powąchała go, poobracała na wszystkie strony, po czym zdecydowała się odgryźć jeden jedyny

kawałeczek, pozostawiając maleńkie kółko bieli w szkarłatnym miąższu. Zęby miała doskonałe.

Po pierwszym kęsie urosła trochę.

Kelly nie przestawał mamrotać: - Musi być racjonalne wytłumaczenie.

Dziewczynka odgryzła drugi kawałek, tym razem z mniejszym wahaniem, i znów trochę

urosła. Mandragory w białych koszulkach pobudziły się i zaczęły szeptać między sobą.

Ostatecznie uspokojona, spałaszowała całą truskawkę, ale spokój okazał się

przedwczesny: lnianowłosym czubkiem głowy uderzyła nagle o belki sufitu. Światło świecznika

tam już nie sięgało, tak że nie widzieli jej twarzy, ale gigantyczna łza z metalicznym brzękiem

rozprysła się o hełm Neda Kelly'ego, potem jeszcze jedna, więc doktor, z niejaką przytomnością

umysłu, zanim wyniknęłaby pilna potrzeba zbudowania arki, wcisnął jej w dłoń fiolkę z elixir

vitae. Po wypiciu zaczęła kurczyć się ponownie, aż stała się na tyle mała, że usiadła mu na

kolanach, ze zdumieniem przypatrując się niebieskimi oczami jego brodzie, białej jak lody

śmietankowe i długiej jak niedziela.

Ale skrzydeł nie miała.

Fałszerz Kelly wiedział, że musi być racjonalne wytłumaczenie, żadne jednak nie

przychodziło mu do głowy.

Wreszcie odzyskała głos.

- Powiedzcie mi - zaczęła - jak rozwiązać następujący problem: gubernator Kgoujni chce

wydać bardzo mały obiad proszony i zaprasza szwagra ojca, teścia brata, brata teścia i ojca

szwagra. Trzeba podać liczbę gości.*

Na dźwięk jej głosu, czystego jak lustro, wszystko w gabinecie osobliwości poruszyło się

i zadrgało, i przez chwilę można było odnieść wrażenie, że to tylko malowidło na gazie, efekt

teatralny, który zniknie w snopie mocnego światła. Doktor Dee w zamyśleniu pogłaskał się po

* Jeden.

brodzie. Umiał znaleźć odpowiedź na wiele pytań albo wiedział, gdzie odpowiedzi szukać.

Kiedyś udało mu się schwytać gwiazdę w locie - czyż kawałek nie leżał za wypchanym ptakiem

dodo?7 Co do sprawienia dziecka agresywnie fallicznej mandragorze, z jej męskością do drugiej

potęgi, jak sugerowała nazwa, kto wie - rozważał doktor - czy nie potrafiłby rozwiązać tego

zadania nienasycony arcyksiążę ze swoim entuzjazmem dla erotycznej ezoteryki. A rozwiązanie

dwóch pozostałych łamigłówek przedstawionych przez poetę8 można by zapewne uzyskać za

pośrednictwem aniołów, gdyby tylko wpatrywać się dostatecznie długo we wróżebny krążek.

Naprawdę wierzył, że nie istnieje nic, czego nie dałoby się poznać. To czyni go

nowoczesnym.

Ale odpowiedzi na pytanie dziecka nie jest w stanie sobie wyobrazić.

Kelly, zmuszony wbrew swojej naturze podejrzewać obecność innego świata, który

zniszczy jego zaufanie do trików, nawet nie słyszał pytania.

Jednakże taka magia, jaka istnieje na tym świecie, przeciwstawionym światom, o których

można wyczytać w leksykonach, tylko wtedy jest realna, kiedy jest sztuczna, a sam doktor Dee,

jako członek Cambridge Footlights9 na uniwersytecie, w czasach, kiedy nie miał jeszcze ani

białej, ani długiej brody, reżyserował słynne przedstawienie Pokoju Arystofanesa w Trinity

College i w przedstawieniu tym wysłał małego subiekta razem z jego koszykiem, w którym

subiekt miał niby dostarczyć towar, prosto do nieba na grzbiecie olbrzymiego żuka.

Archytas z drewna zrobił latającą gołąbkę. W Norymberdze, według Boterusa, adept

skonstruował zarówno orła, jak muchę, które trzepotały skrzydłami i fruwały po laboratorium ku

zdumieniu wszystkich. Jeszcze dawniej posągi tworzone przez Dedala unosiły ramiona i

poruszały nogami dzięki ciężarkom i przesuwającym się zasobom rtęci. Albertus Magnus, Wielki

Mędrzec, odlał w mosiądzu głowę, która mówiła.

Są więc ożywione, czy nie są, te stwory wykonujące nagłe ruchy, wzdrygające się na

sposób, który naśladować ma życie? Czy uważają się za istoty ludzkie? A jeśli tak, to w którym

momencie mogą, dzięki samej li tylko intensywności tej wiary, stać się nimi?

(W Pradze, mieście Golema, wizerunek potrafi ożyć).

Doktor często zastanawia się nad tymi sprawami i myśli, że dziecko na jego kolanach,

paplające o mieszkańcach innego świata, musi być małym automatem, który wyskoczył Bóg wie

skąd.

Tymczasem drzwi z napisem „Wstęp wzbroniony” znów się otwierają.

Weszło.

Wtoczyło się na małych kółkach; chwiejna, przerywana, grożąca wywrotką podróż

nakręcanego lądowego galeonu, który, wysoki jak maszt, sunął w majestatycznym, choć

nierównym tempie, z kiwnięciami i skinieniami, gubieniem po drodze mniej istotnych

fragmentów zewnętrznych i szelestem listowia, to zatrzymując się nagle i kołysząc

niebezpiecznie z powodu pęknięcia w kamiennej posadzce, z którym kółka nie potrafiły sobie

poradzić, to mknąc na łeb, na szyję, niemal bez kontroli, pośród wstrząsów, klekotu i turkotu -

elektryczny moloch najwyraźniej zmierzający do katastrofy; popołudnie należało do ciężkich.

Ale choć można było odnieść wrażenie, że figura jakimś cudem porusza się własnym

napędem, pchał ją Arcimboldo Mediolańczyk, zbierając wypadające kawałki, mrucząc z

niezadowoleniem nad jej rujnacją, popychając, posuwając, a od czasu do czasu biorąc na ręce i

niosąc. Cały był wysmarowany jej wydzielinami i marzył, żeby się porządnie umyć, kiedy już

umieści ją z powrotem w gabinecie osobliwości, skąd pochodziła. Tam doktor ze swoim

pomocnikiem rozbiorą ją na części i tak zostawią do następnego razu.

Owa rzecz przed nami, choć nie jest, nie była i nigdy nie będzie żywa, bywała ożywiona i

znów zostanie ożywiona, tymczasem jednak, po jeszcze jednym, ostatnim pchnięciu, stoi jak

przymurowana, kółka przestały się obracać, rozkręcona wydaje ostatnie nieprzystojne,

mechaniczne westchnienie.

Spadł sutek. Doktor podniósł go i dał dziecku. Następna truskawka! Dziewczynka

potrząsnęła głową.

Rozmiar i wydatność drugorzędnych cech płciowych świadczą, że ów stwór jest,

podobnie jak dziecko, rodzaju żeńskiego. Zamieszkuje wazę na owoce, w której doktor znalazł

pierwszą truskawkę. Kiedy arcyksiążę tego zażąda, Arcimboldo, który figurę zaprojektował,

komponuje ją ponownie, układając owoce na wiklinowej ramie, za każdym razem trochę inaczej,

w zależności od tego, czym dysponują oranżerie. Dzisiaj włosy powstały głównie z zielonych

muskatowych winogron, nosem jest gruszka, oczy to orzechy laskowe, policzki - szare renety,

nieco pomarszczone, mniejsza z tym! Arcyksiążę ma słabość do starszych kobiet. Kiedy malarz

ją wyszykował, wyglądała jak kapelusz Carmen Mirandy na kółkach, choć imię jej brzmi „Lato”.

Ale teraz, co za spustoszenie! Włosy zmiażdżone, nos rozkwaszony, puree zamiast piersi,

brzuch wyssany. Dziecko przyglądało się tej zjawie z największym zainteresowaniem.

Przemówiło ponownie. Zapytało z przejęciem:

- Jeśli 70% straciło oko, 75% ucho, 80% rękę, 85% nogę, to jaki procent, co najmniej,

musiał stracić oko, ucho, rękę i nogę?†

Znowu zabiła im klina. Wszyscy trzej namyślali się głęboko i w końcu wolno pokręcili

głowami. Jak gdyby pytanie dziecka było ostatnią kroplą, „Lato” nagle się rozpadło - oklapło,

osunęło się, ześlizgnęło ze swojej ramy w wazę, a pogubione owoce, niektóre prawie nietknięte,

potoczyły się na rogoże. Mediolańczyk z bólem serca obserwował dezintegrację swego dzieła.

Nie w tym rzecz, by arcyksiążę lubił udawać, iż ta potwora żyje, bo nic, co nieludzkie, nie

jest mu obce; raczej mało go obchodzi, czy ona żyje, czy nie, chce po prostu zanurzyć członek w

jej sztuczną obcość, a czyniąc tak, wyobraża sobie być może, że jest ogrodem i że ten stosunek,

to zanurzenie się w mięsistym ciele, które nie jest ciałem, jakie my znamy, które jest, jeśli

chcecie, żywą metaforą - „fica” - wyjaśnia Arcimboldo, odsłaniając otwór - że ten stosunek z

samym ciałem lata zapłodni jego zimne królestwo, śnieżny krajobraz za oknem, gdzie kraczący

kruk bez końca opłakuje mroźną pogodę.

„Rozum staje się wrogiem, który zamyka przed nami tyle możliwych przyjemności”,

powiada Freud.

Pewnego dnia, kiedy ryby zamarzną w rzece, dnia zamrożonego księżyca o południu,

arcyksiążę przyjdzie do doktora Dee, a jego szalone oczy przypominać będą - jedno jeżynę,

drugie czereśnię, i powie: zmień mnie w dożynki!

I tak się stało, ale pogoda się nie poprawiła.

Głodny Kelly machinalnie zjadł spadłą brzoskwinię, tak pogrążony w myślach, że nie

zauważył fioletowego siniaka, mała kotka zagrała pestką w krokieta, doktor Dee, poruszony

dawnym i dalekim wspomnieniem swoich angielskich dzieci, pogładził dziewczynkę po lnianych

włosach.

- Skąd przybywasz? - spytał. Pytanie znowu pobudziło ją do mówienia.

- A i B rozpoczęli rok, mając tylko po tysiąc funtów każdy - oznajmiła z naciskiem.

Trzej mężczyźni zwrócili się w jej kierunku, jakby oto miała właśnie wygłosić jakąś

proroczą sentencję. Potrząsnęła jasną główką. Mówiła dalej:

- Nic nie pożyczyli, nic nie ukradli. W następny Nowy Rok doszli razem do 60 tysięcy

funtów. Jak tego dokonali?‡

† Dziesięć.

‡ Tego dnia udali się razem pod Bank Anglii. Zagadki i odpowiedzi z A Tangled Tale Lewisa

Odpowiedź nie przychodziła im do głowy. Nie przestawali się przyglądać dziewczynce, a

słowa obracały im się w ustach w proch.

- Jak tego dokonali? - powtórzyła, teraz już niemal z rozpaczą, jak gdyby, jeśli tylko

udałoby się im wpaść na właściwe rozwiązanie, ona, miniaturowa, sroga, racjonalna, znalazłaby

się z powrotem w kryształowej kuli i została przerzucona na tamtą stronę lustra, do czasu, „który

będzie”, albo jeszcze lepiej, do książki, z której wyskoczyła.

- Tomkowi zimno! brr! - wtrącił się kruk. Po czym zapadła cisza.

Alicję wymyślił logik, pochodzi więc ze świata nonsensu, to znaczy ze świata bez-sensu -

jako przeciwieństwa zdrowego rozsądku; ten świat sprowadzony jest do logicznej dedukcji i

stworzony przez język, chociaż język rozpada się w nim na abstrakcyjne fragmenty (przyp. aut.).

 

Tytuł oryginału: Alice in Prague or The Curious Room. Pierwodruk w „Spell”, vol. 5, 1990,

następnie publikacja w American Ghosts and Old World Wonders, wyd. cyt.

1 Jan Svankmajer (ur. 1934) - czeski plastyk, scenograf, reżyser teatrów lalkowych, mistrz

animacji filmowej, nazywany Merlinem kina. Telewizja Polska pokazywała w 1996 jego Fausta; Carter

nawiązuje do wcześniejszego filmu: Jabberwocky.

2 John Dee (1527-1608) - angielski matematyk i astrolog. Zajmował się też nekromancją i

alchemią. W latach 1583-85 wraz ze swym pomocnikiem Nedem Kellym odwiedził dwukrotnie Polskę,

uzyskał nawet audiencję u króla Stefana Batorego. Bohater powieści Petera Ackroyda Dom doktora Dee.

3 W. Szekspir, Król Lear, III, 2, przekład J. Paszkowskiego.

4 Drugi Ned Kelly to australijski bandyta, urodzony w 1854 i powieszony w 1880.

5 Carmen Miranda (1913-55), gwiazda filmowych komedii muzycznych, nazywana niegdyś

Brazylijską Bombą, a dziś głównie pamiętana ze względu na swoje układane z owoców kapelusze.

6 Letni pudding - ang. summer pudding, legumina owocowa na chlebowym spodzie.

7 Ptak Dodo występuje w Alicji w Krainie Czarów.

8 Chodzi o Johna Donne'a i następujący fragment jego Pieśni:

Ten, kto gwiazdę w locie schwyta,

Sprawi dziecko mandragorze,

Wie, skąd diabeł wziął kopyta

Carrolla, Londyn 1885.

Albo czemu gasną zorze.

(przekład St. Barańczaka) Zob. też Uwerturę do „Snu nocy letniej”, gdzie do mandragory dobiera

się Puk. Po angielsku mandragora to mandrake, czyli rnan (mężczyzna) i drakę (kaczor) - stąd w tekście

mowa o męskości do kwadratu.

9 The Footlights - towarzystwo teatralne w Cambridge, istniejące do dziś. Za swoich studenckich

czasów udzielali się w nim przyszli twórcy Monty Pythona.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...