Skocz do zawartości

Baśnie i Legendy


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

Z DAWNYCH DZIEJÓW

Z DALEKICH KRAJÓW

 

DWIE ŁĄKI

 

Były dwie krainy, leżące obok siebie niby dwie łąki niezmierne, podzielone

tylko jasnym strumieniem. Brzegi tego strumienia rozchylały się w jednym

miejscu łagodnie na obie strony, tworząc bród miałki w kształcie jeziorka o

wodach cichych i przezroczystych. Pod błękitną tonią widać było dno złote, z

którego wyrastały łodygi lotosu, rozkwitającego nad wodną szybą kwieciem

różowym i białym; tęczowe łątki i motyle wiły się wokół kwiatów, a wśród

palm nadbrzeżnych i wyżej, w promiennym powietrzu, dzwoniły, jak srebrne

dzwonki, ptaki.

I to było przejście z jednej krainy do drugiej.

Pierwsza zwała się Łąką Życia, druga Łąką Śmierci.

Stworzył obie najwyższy i wszechmocny Brahma, który w krainie Życia

rozkazał włodarzyć dobremu Wisznu, a w krainie Śmierci mądremu Sziwie.

I rzekł:

– Czyńcie, jako rozumiecie najlepiej.

Więc w krainie należącej do Wisznu zawrzało Życie. Poczęło wschodzić i

zachodzić słońce, nastały dnie i noce, przestworza morskie jęły wzdymać się

i opadać; na niebie pokazały się ciężarne dżdżem obłoki, ziemia porosła

puszczą, zaroiło się od ludzi, zwierząt i ptaków. By zaś wszystkie twory żyjące

mogły rozradzać się i mnożyć, stworzył dobry bóg Miłość, której nakazał,

aby zarazem była szczęściem.

A wtedy Brahma zawołał go przed swoje oblicze i rzekł:

– Nic doskonalszego nie zdołasz wymyślić na ziemi, że zaś uczyniłem niebo

już pierwej, przeto odpocznij i niech te istoty, które nazwałeś ludźmi, snują

dalej bez żadnej pomocy nić życia.

Wisznu usłuchał rozkazu Brahmy i ludzie poczęli odtąd sami myśleć o sobie.

Z ich dobrych pomysłów zrodziła się radość, a ze złych smutki, więc ze

zdziwieniem spostrzegli, że życie nie jest nieustannym weselem, ale że ową

nić, o której mówił Brahma, przędą jakby dwie prządki, z których jedna ma

uśmiech na twarzy, a druga łzy w oczach.

Udali się tedy przed tron Wisznu i poczęli się skarżyć:

– Panie, ciężkie jest Życie w smutku.

A on rzekł:

– Niechaj was pociesza Miłość.

Usłyszawszy to odeszli uspokojeni, albowiem Miłość rozpraszała istotnie

ich smutki, które wobec szczęścia, jakie ona daje, wydawały się tak błahe, że

nie warto było na nie zważać.

Ale Miłość jest zarazem wielką rodzicielką Życia, więc jakkolwiek ogromna

była ta kraina, w której włodarzył Wisznu, wkrótce dla tłumów ludzkich nie

starczyło ni jagód leśnych, ni miodu skalnych pszczół, ni owoców na drzewach.

Wówczas ci, którzy byli najrozumniejsi, wzięli się do karczowania lasów,

do uprawy pól, do siejby zboża i do zbierania plonów.

I w ten sposób powstała na ziemi Praca. Wkrótce wszyscy musieli się do

niej zabrać, tak że stała się ona nie tylko podstawą Życia, ale niemal Życiem

samym.

Ale z Pracy zrodził się Trud, a z Trudu Zmęczenie.

Gromady ludzi stanęły znów przed tronem Wisznu.

– Panie! – wołały wyciągając ręce – Trud osłabił nam ciała, Zmęczenie rozsiało

się w naszych kościach i chcielibyśmy odpocząć, a Życie przymusza

nas wciąż do pracy!

Na to Wisznu rzekł:

– Wielki Brahma nie zezwolił mi rozwijać dalej Życia, ale wolno mi stworzyć

coś takiego, co będzie jego przerwą, a przeto i wypoczynkiem.

I stworzył Sen.

Ludzie z radością przyjęli ten nowy dar i wkrótce uznali go za jeden z największych,

jakie otrzymali z rąk boga. We śnie koiły się troski i zawody, we

śnie krzepiły się siły zmęczonych, Sen osuszał jak dobra matka łzy smutku i

otaczał głowy śpiących jakby cichą mgłą zapomnienia. Więc ludzie wychwalali

Sen mówiąc:

– Bądź błogosławion, albowiem lepszyś jest od Życia na jawie.

I jedno tylko mieli mu do zarzucenia, że nie trwa wiecznie, że następuje

przebudzenie, a po przebudzeniu praca – i nowe trudy, i zmęczenie.

Myśl ta poczęła ich trapić tak ciężko, że po raz trzeci udali się do Wisznu.

– Panie – mówili – dałeś nam dobro wielkie i niewysłowione, ale niezupełne.

Spraw, by Sen był wieczny.

Wisznu zaś zmarszczył swoje boskie brwi, jakby zgniewan ich natręctwem,

i odpowiedział:

– Tego ja wam już dać nie mogę, ale idźcie do rzecznej przeprawy, a po

drugiej stronie znajdziecie to, czego szukacie.

Ludzie posłuchali głosu bóstwa i zastępy ich pociągnęły zaraz nad jeziorko,

a stanąwszy nad nim poczęli spoglądać na drugą stronę.

Za cichą i jasną, haftowaną kwieciem tonią ciągnęła się Łąka Śmierci,

czyli Kraina Sziwy.

Nie wschodziło i nie zachodziło w niej słońce, nie było dnia i nocy, ale całe

przestworze nasycała liliowa, jednostajna jasność.

Żaden przedmiot nie rzucał tam cienia, bo owa jasność przenikała wszędy,

tak iż zdawała się tworzyć istotną treść wszechrzeczy.

Kraina nie była pustynna: jak okiem sięgnąć, widniały w niej doliny i

wzgórza, porosłe ślicznymi kępami drzew, wokół których wiły się pnącze,

zwoje bluszczu i winogradu zwieszały się ze skał. Ale i skały, i pnie drzew, i

smukłe łodygi roślin były niemal przezrocze, jakby ze zgęszczonego światła

uczynione.

Liście bluszczu miały leciuchne, różane blaski zorzy porannej, a wszystko

było cudne, ukojone jakimś nie znanym na Łące Życia ukojeniem, przeczyste,

niby pogrążone w świetlistej zadumie, niby senne i uśpione snem błogim,

nieprzespanym.

W jasnym powietrzu nie było najmniejszego powiewu, nie poruszał się żaden

kwiat, nie zadrgał żaden listek.

Ludzie, którzy przyszli na brzeg gwarno i z głośną rozmową, uciszyli się na

widok tych liliowych, nieruchomych przestworów i tylko szeptem poczęli powtarzać:

– Jaka tam cisza i jak tam wszystko spoczywa w świetle!

– O tak, tam spokój i wieczny sen...

Więc niektórzy, najbardziej zmęczeni, rzekli po chwili:

– Pójdziemy szukać wiecznego snu!

I weszli w wodę. Grająca tęczą toń rozstąpiła się zaraz przed nimi, jakby

chcąc im przejście ułatwić. Ci, którzy pozostali na brzegu, chwyceni nagłą

tęsknotą, poczęli na nich wołać – lecz żaden z nich nie odwrócił głowy i szli

dalej lekko i ochoczo, widocznie coraz bardziej urokiem cudnej krainy przyciągani.

Tłum patrzący z brzegu Życia, zauważył też, że ciała ich, w miarę jak się

oddalali, stawały się rozwidnione, przejrzyste, coraz lżejsze, coraz bardziej

świetlane, coraz promienniejsze i jakby topniejące w tej powszechnej jasności,

która napełniała Łąkę Śmierci.

A gdy przeszli, układali się do spoczynku wśród tamtych kwiatów i drzew

lub u podnóża skał. Oczy ich były zamknięte, ale twarze miały wyraz nie tylko

niewysłowionego spokoju, lecz i takiego szczęścia, jakiego na Łące Życia

nie dawała nawet Miłość.

Co widząc, pozostali przy życiu mówili do siebie wzajem: – Słodsza i lepsza

jest kraina Sziwy...

I poczęli przechodzić coraz liczniej na drugą stronę. Szły jakby uroczyste

korowody starców i ludzi dojrzałego wieku, i mężów z żonami, i matek prowadzących

za ręce dzieci maleńkie, i młodzieńców, i dziewcząt, a potem tysiące

i miliony ludzi zaczęły się tłoczyć u Cichego Przejścia, aż wreszcie Łąka

Życia wyludniła się prawie zupełnie. Wówczas Wisznu, którego zadaniem

było strzec Życia, przeraził się własną, udzieloną w gniewie, radą i nie wiedząc,

co począć, udał się do najwyższego Brahmy.

– Stworzycielu – rzekł – ratuj Życie! Oto dziedzinę Śmierci uczyniłeś tak

jasną, tak piękną i szczęsną, że wszyscy opuszczają moje królestwo.

– Zali nie pozostał ci nikt? – spytał Brahma.

– Jeden tylko młodzieniec i jedna dziewczyna, panie, którzy, kochając się

niezmiernie, woleli wyrzec się wiecznego ukojenia, niż zamknąć oczy i nie

patrzeć na siebie więcej.

– Czego więc żądasz?

– Uczyń krainę Śmierci mniej piękną i szczęśliwą, bo inaczej i tych dwoje

opuści mnie za innymi, gdy minie wiosna ich miłości.

Na to Brahma zamyślił się przez chwilę, po czym rzekł:

– Nie! Nie ujmę piękności i szczęścia krainie Śmierci, ale uczynię co innego,

by uratować Życie. Odtąd ludzie muszą przechodzić na drugą stronę, ale

nie będą już przechodzili chętnie.

To rzekłszy utkał z ciemności grubą, nieprzeniknioną zasłonę, a potem

stworzył dwie straszne istoty, z których jedna zwała się Boleść, a druga

Trwoga, i kazał im tę zasłonę zawiesić u przejścia.

I od tej chwili Łąka Wisznu zaroiła się znowu Życiem, bo jakkolwiek kraina

Śmierci pozostała tak samo jasna, cicha i szczęśliwa jak poprzednio, ludzie

bali się Przejścia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

BĄDŹ BŁOGOSŁAWIONA

 

LEGENDA INDYJSKA

 

Raz, w jasną noc księżycową, mądry a wielki Kryszna zamyślił się głęboko

i rzekł:

– Myślałem, że człowiek jest najpiękniejszym tworem na ziemi – i myliłem

się. Oto widzę kwiat lotusu, kołysany nocnym powiewem. O ile on piękniejszy

od wszystkich żyjących istot: listki jego otwarły się właśnie na srebrne

światło księżyca – i oczu nie mogę od niego oderwać... Tak, nie ma między

ludźmi nic podobnego – powtórzył z westchnieniem.

Ale po chwili pomyślał:

– Dlaczego bym ja, bóg, nie miał potęgą słowa stworzyć istoty, która by

była tym między ludźmi, czym lotus między kwiatami? Niech więc tak będzie

na radość ludziom i ziemi! Lotusie, zmień się w żyjącą dziewicę i, stań przede

mną!

Zadrżała wnet leciuchno fala, jakby trącona skrzydłem jaskółki, noc rozjaśniła

się, księżyc zabłysnął mocniej na niebie, rozśpiewały się głośniej nocne

drozdy, a potem nagle umilkły. I czar się spełnił: przed Kryszną stanął lotus

w ludzkiej postaci.

Sam bożek zdumiał się.

– Byłaś kwiatem jeziora – rzekł – bądź odtąd kwiatem myśli mojej i –

przemów!

A dziewczyna poczęła szeptać tak cicho, jak szemrzą białe płatki lotusu,

całowane letnim powiewem:

– Panie! Zmieniłeś mnie w żywą istotę; gdzież mi teraz zamieszkać każesz?

Pamiętaj, panie, że gdy byłam kwiatem, drżałam i tuliłam listki za każdym

tchnieniem wiatru. Bałam się, panie, nawalnych dżdżów i burzy, bałam się

gromów i błyskawic, bałam się nawet palących promieni słońca. Tyś mi kazał

być wcieleniem lotusu, więc zachowałam dawną naturę i teraz boję się,

panie, ziemi i wszystkiego, co się na niej znajduje... Gdzież mi zamieszkać

każesz?

Kryszna podniósł mądre oczy ku gwiazdom, przez chwilę myślał, po czym

spytał:

– Chcesz żyć na szczytach gór?

– Tam śniegi i zimno, panie; boję się.

– A więc... zbuduję ci pałac z kryształu na dnie jeziora.

– W głębinach wód przesuwają się węże i inne potwory; boję się, panie!

– Chcesz stepów bez końca?

– O panie! Wichry i burze tratują stepy na kształt stad dzikich.

– Cóż z tobą uczynić, kwiecie wcielony?... Ha! W pieczarach Ellory żyją

święci pustelnicy...

– Czy chcesz zamieszkać z dala od świata, w pieczarze?

– Ciemno tam, panie; boję się.

Kryszna usiadł na kamieniu i wsparł głowę na ręku. Dziewczyna stała

przed nim drżąca, przestraszona.

Tymczasem zorza poczęła rozświecać niebo na wschodzie. Ozłociła się toń

jeziora, palmy i bambusy. Chórem ozwały się różowe czaple, błękitne żurawie

i białe łabędzie na wodach, pawie i bengali w lasach, a do wtóru im rozlegały

się dźwięki strun, nawiązanych na muszlę perłową, i słowa ludzkiej

pieśni.

Kryszna obudził się z zadumy i rzekł:

– To poeta Walmiki wita wschód słońca.

Po chwili rozsunęły się firanki purpurowych kwiatów, pokrywających liany,

i nad jeziorem ukazał się Walmiki.

Ujrzawszy wcielony lotus przestał grać. Perłowa muszla wysunęła mu się z

wolna z dłoni na ziemię, ręce opadły wzdłuż bioder i stanął niemy, jak gdyby

wielki Kryszna zmienił go w drzewo nadwodne.

A bożek ucieszył się z tego podziwu nad własnym dziełem i rzekł:

– Zbudź się, Walmiki, i przemów!

I Walmiki przemówił:

– ...Kocham!...

To jedno słowo tylko pamiętał i to jedno mógł wypowiedzieć.

Twarz Kryszny rozpromieniła się nagle.

– Cudna dziewczyno, znalazłem godne ciebie miejsce na świecie: zamieszkaj

w sercu poety.

Walmiki zaś powtórzył po raz drugi:

– ...Kocham!...

Wola potężnego Kryszny, wola bóstwa, poczęła popychać dziewczynę ku

sercu poety. Bożek uczynił też serce Walmiki przejrzystym jak kryształ.

Pogodna jak dzień letni, spokojna jak fala Gangesu, wstępowała dziewczyna

w przeznaczony dla siebie przybytek. Lecz nagle, gdy głębiej spojrzała

w serce Walmiki, twarz jej pobladła i strach owionął ją niby wiatr zimny. A

Kryszna zdziwił się.

– Kwiecie wcielony – spytał – czy i serca poety się boisz?

– Panie – odpowiedziała dziewczyna – gdzież mi to zamieszkać kazałeś?

Otom w tym jednym sercu ujrzała i śnieżne szczyty gór, i głębiny wód, pełne

dziwnych istot, i step z wichrami i burzą, i ciemne jaskinie Ellory; więc boję

się znowu, o panie!

Lecz dobry i mądry Kryszna rzekł:

– Uspokój się, kwiecie wcielony! Jeśli w sercu Walmiki leżą samotne śniegi,

bądź ciepłym tchnieniem wiosny, które je stopi; jeśli jest głębia wodna,

bądź perłą w tej głębi; jeśli jest pustka stepu, posiej w niej kwiaty szczęścia;

jeśli są ciemne pieczary Ellory, bądź w tych ciemnościach słońca promieniem...

A Walmiki, który przez ten czas odzyskał mowę, dodał:

– I bądź błogosławiona!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

SĄD OZYRYSA

 

PRZEŁOŻYŁ Z EGIPSKIEGO PAPIRUSU HENRYK SIENKIEWICZ

 

A gdy umarł w Egipcie syn Psunabudesa, Psunabudes, wielki minister

któregoś tam Tutmesa, z którejś dynastii panującej przed napadem Hyksów,

dwie nieśmiertelne Idee pokłóciły się o jego duszę tak zapalczywie i napełniły

takim hałasem nieskończone przestworza cichej wieczności, iż wszechmocny

Ozyrys kazał im stanąć przed sobą i zapytał:

– Kto wy jesteście, o duchy, kto jest ten grzesznik, którego me jastrzębie

oko dostrzega między wami i dlaczego w krainie Ciszy kłócicie się jak dwie

przekupki z Memfis?

– A na to tak odpowiedział pierwszy z duchów:

– Ja, panie, jestem nieśmiertelna Głupota. Opiekowałam się tu obecnym

Ekscelencją Psunabudesem jak kochająca matka. Dyktowałam mu wszystkie

jego słowa, byłam mu przewodniczką we wszelkich czynach. Nie odstępowałam

go ani na chwilę, a ponieważ i on trzymał się mojej szaty stale i

wiernie, ponieważ całe życie był, wedle egipskiego przysłowia, głupi jak stołowe

nogi, przeto chcę zabrać teraz jego duszę i umieścić ją w tej zaziemskiej

krainie, którą władam, a która przeznaczona jest na wiekuiste siedlisko

durniów.

Ozyrys zwrócił się do drugiego ducha:

– Mów ty teraz – rzekł biorąc w ręce wagi, na których ważył wszelkie myśli,

słowa i uczynki.

– Ja, o panie, jestem nieśmiertelna Niegodziwość. Nie przeczę wcale, że

Jego Ekscelencja Psunabudes popełniał często na swym wysokim stanowisku

błędy godne osła, ale twierdzę, że przede wszystkim był szubrawcem.

Jeśli pozwolisz, panie, przytoczę ci na to tysiączne dowody, których Głupota,

choćby dlatego że jest Głupotą, nie potrafi nigdy obalić.

– Głupota – przerwał Jastrzębiooki, podnosząc do góry swój opatrznościowy

palec – nie umie tylko budować, często natomiast umie obalać, co powiedziawszy

nawiasem, pytam się następnie, czego żądasz?

– Chcę, panie, zabrać tę duszę i umieścić ją w tej zaziemskiej krainie, którą

ja władam, a która przeznaczona jest na pośmiertne wiekuiste siedlisko

dla łotrów.

To mówiąc chwyciła za rękę Psunabudesa, ale w tej samej chwili Głupota

chwyciła go za drugą, i obie, tamując dech w piersiach, czekały na wyrok

Sprawiedliwego.

A Sprawiedliwy wpił swój ptasi wzrok w Psunabudesa i przypatrywał mu

się przez czas dłuższy, a wreszcie rzekł:

– Widzę, że obie macie do niego prawo, więc chętnie bym was wysłuchał i

rozsądził, ale zaprawdę położenie jest dziwne. Oto twoje dowody, o Głupoto,

będą głupie, a twoje, o Niegodziwości, niegodziwe. Wobec tego nie mogę ich

rozważać, a zatem żadnej z was nie mogę udzielić głosu. Jakaż więc na to

jest rada? Oto zawołam Mądrości, która wszystko przenika, i rozkażę jej, aby

mi przedstawiła w krótkich a mądrych słowach i żywot Jego Ekscelencji, i

waszą sprawę.

– O panie – szepnęła Głupota – Mądrość jest moją osobistą nieprzyjaciółką.

Sprawiedliwy podniósł znów w górę swój opatrznościowy palec.

– Wierz mi, Głupoto, że prawdziwa Mądrość jest zarówno nieprzyjaciółką

Niegodziwości, jak i twoją.

I w tejże chwili przywołał Mądrość, a ta stawiła się natychmiast i spojrzawszy

na Psunabudesa nie zdziwiła się wprawdzie, albowiem Mądrość niczemu

się nie dziwi, ale uśmiechnęła się jakby z pewnym zadowoleniem i

rzekła:

– Ach, to Jego Ekscelencja, który tajnym okólnikiem do gubernatorów zabronił

mi pobytu w Egipcie!...

– Dla dobra państwa, słowo uczciwości... – począł się tłumaczyć Psunabudes.

Lecz Ozyrys nakazał mu milczenie, sam zaś zapytał:

– Powiedz mi, Mądrości, czy ten zakaz był bardziej głupi, czy niegodziwy?

– Jednakowo, zupełnie jednakowo! – odpowiedziała Mądrość.

Więc Sprawiedliwy położył równe ciężarki na szalach, oparych o stopień

jego tronu.

– Mów dalej – rzekł – aby się stało wreszcie wiadomo, który z tych dwóch

duchów ma pomyśleć o najwłaściwszym dla Ekscelencji osiedleniu.

Więc Mądrość poczęła streszczać całe życie Psunabudesa, od wczesnej

młodości aż do ostatniej chwili jego ziemskiej podróży. Wspomniała, jak w

akademii, w stubramnych Tebach, był zaciekłym liberałem, jak wstąpiwszy

następnie do urzędu, zapisał się niebawem do działaczy państwowych i drwił

z zasad, które za studenckich czasów wygłaszał, jak pod hasłem: „Egipt dla

Egipcjan!” pracował nad zjednoczeniem państwa pod władzą memfickiej biurokracji,

jak wreszcie w ciągu długiego swego zawodu ustawicznie kogoś podejrzewał,

coś wietrzył, przeciwko komuś wysyłał raporty, przed czymś

ostrzegał, czegoś nie dopuszczał, coś zamykał, coś ukracał – i zamiast rozszerzać

ludzką działalność i ludzkie życie, ustawicznie je obrzydzał, krępował

i ograniczał.

– Czy nie sądzisz, że to są szelmostwa? – przerwał Ozyrys dorzucając ciężaru

na szalę Niegodziwości.

– Nie przeczę, o Wszechtreściwy – odrzekła Mądrość – ale pozwolę sobie

zauważyć, że była w tym i głupota tak wielka jak piramida Cheopsa, albowiem

Psunabudes, pracując niby dla potęgi Egiptu, w gruncie rzeczy go

osłabiał, pracując niby dla jego sławy, ostatecznie go zohydzał, pracując niby

dla porządku w państwie, wtrącał je w bezład i tworzył mu wewnętrznych

nieprzyjaciół, a przy tym nigdy w jego zakutej głowie nie postała ani na

chwilę myśl, że cała jego robota może przynieść tylko szkody i klęski.

– Jeśli tak – rzekł Sprawiedliwy – to trzeba dorzucić i na szalę Głupoty.

– Trzeba! – powtórzyła Mądrość – ale słuchaj mnie, panie, dalej. Został

potem Psunabudes gubernatorem prowincji północnej Ptah, zamieszkałej

przeważnie przez Fenicjan i Greków, i zarówno jednych, jak i drugich począł

gorliwie przerabiać na Egipcjan. Zabraniał im mówić i pisać na papirusach

we własnym języku, prześladował ich wiarę i pozamykał ich szkoły, a przede

wszystkim kazał im nosić czepki, które, jak wiadomo, są narodowym egipskim

pokryciem głowy. W jego przekonaniu czepek stanowił Egipcjanina, jakie

zaś myśli wrzały w tych głowach, którym narzucił czepki, nad tym nie był

się zdolny zastanowić. Ci wszakże, którzy nie chcieli nosić czepków, mogli

się od nich uwolnić łapówką, w ten bowiem sposób wzrastał majątek gubernatora.

Ozyrys podniósł po raz trzeci palec do góry i rzekł z powagą:

– Łapówki nie dowodzą głupoty.

– Zapewne, panie, ale nie dorzucaj ich na szalę Niegodziwości, ponieważ w

Egipcie wszyscy dygnitarze uważają łapówki za zwyczaj tak powszechny i tak

zgodny ze starą tradycją egipską, że biorą je z zupełnie czystym sumieniem.

– Masz słuszność i jako bóg egipski nie powinienem był o tym zapominać.

Nie dorzucę też nic na żadną szalę, póki nie powiesz, jak postępował Psunabudes

jako minister faraona?

– Egipt, jak ci wiadomo, Sprawiedliwy, potrzebował wielkich i głębokich

reform. Otóż Psunabudes, zostawszy ministrem, postarał się przede wszystkim

o to, by reformy nie były wielkie i głębokie, ale drobne i płytkie. Egipt

potrzebował nowych i mądrych ludzi, którzy by byli przyjaciółmi wyżej

wspomnianych reform, Psunabudes zaś powierzył ich wykonanie dawnym,

głupowatym urzędnikom, którzy byli ich wrogami. Jaka z tego powstawała

karykatura i jaka szkoda dla Egiptu, to łatwo pojmie nie tylko tak przenikliwy

umysł jak twój, panie, albo jak umysł krokodyla, kota lub ichneumona,

ale nawet zwykły, miałki rozum człowieczy. Psunabudes był zbyt tępy, by rozumieć,

iż państwo musi być od podstaw do szczytu przebudowane, a za

mało uczciwy, by przeprowadzić sumiennie nawet te zmiany, których konieczność

uznał i zrozumiał sam faraon.

– Niech mnie ibis kopnie – rzekł Ozyrys dorzucając na obie szale – jeśli

wiem, która w końcu przeważy!

A słowa Mądrości płynęły dalej:

– Oszukiwał zarówno faraona, jak i lud. Faraonowi groził buntem ludu,

ludowi wszczepił przekonanie, że faraon chce go utrzymać w niewoli. Poderwał

władzę faraona, a nie rozszerzył wolności. Za jego czasów powiększyły

się głody w Egipcie, a kraj napełnił się rozbójnikami.

– Chwała bogu, to jest chwała mnie samemu! – zawołał Ozyrys – tu już nie

ma przynajmniej wątpliwości, że to są łajdactwa czystej wody!

– O! nie tylko łajdactwa – odpowiedziała łagodnie Mądrość – gdyż Psunabudes

okazał przy tym mniej rozumu, niż go posiada pęcherz wielbłąda.

Czyny jego były złowrogie, ale on sam był durniem i głupota jego była tym

większa, że się uważał za mądrego. Niezdolny był zrozumieć, że gdzie trzeba

wielkiej i twórczej polityki, tam szachrajstwo nie może wystarczyć, i szachrował,

szachrował bez końca.

– Prawda! masz słuszność jak zawsze i tylko tak dokładne wagi jak moje

wskazać nam mogą, co z nim uczynić należy.

– Kilka słów muszę jeszcze dodać, o Wszechkulisty! Psunabudes drwił sobie

z Egiptu, nie dbał o faraona, myślał zawsze tylko o sobie, więc można by

mniemać, że był tylko szują. Ale zważ jednak, panie, że gdyby Psunabudes

rządził mądrze i uczciwie, to zyskałby na tym Egipt, a on sam nie tylko nic

by z własnych korzyści nie uronił, ale stałby się jeszcze potężniejszym i sąd

historii wypadłby o nim inaczej.

– Więc znów chcesz powiedzieć, że osieł przeważał w nim jednak nad łotrem?

– Podnieś, o Sprawiedliwy, wagi, a przekonamy się natychmiast.

Ozyrys podniósł szale i trzymał je w górze, póki nie uspokoiły się zupełnie.

Po czym spojrzał i zdziwienie, ale zarazem i zmieszanie odbiło się na jego boskim

obliczu.

– Na święty ogon Apisa! – zawołał – głupota i szelmostwo nie przeważają się

wzajem ani na jeden włos z mej brody. Co teraz robić? Co robić?...

Jastrzębiooki odrzucił wagi, objął głowę dłońmi i przymknął oczy.

Po chwili jednak twarz rozjaśniła mu się promiennym uśmiechem i zwróciwszy

się do Psunabudesa począł mówić z wolna i uroczyście:

– Ekscelencjo! Żaden z greckich, fenickich ani z tutejszych młodszych bogów

nie wiedziałby, co z tobą uczynić, gdyż widzisz, że nawet i Mądrość drapie się

w tej chwili w głowę. ...Ale nie próżno zowią mnie bogi i ludzie Wszechmocnym,

bo oto wszechmocą moją rozcinam, jak mieczem faraona, wszelkie

trudności i ogłaszam ci wyrok następujący:

– Wróć do życia i wróć na ziemię. Bądź do końca świata ministrem faraonów

i rozmaitych ludów: zabiegaj, kręć, prowadź, prezyduj, rządź...

...A gdy spełnią się wieki, musi się w końcu pokazać, czy jesteś większym

łotrem czy osłem...

...Wtedy i ja będę wiedział który z tych dwóch duchów ma ci przygotować

wieczystą rezydencję.

To rzekłszy obrócił Psunabudesa twarzą do niebieskich schodów i nagłym

rozmachem swej boskiej stopy przyśpieszył jego powrót na ziemię.

W przepaściach wieczności zapadła głęboka cisza; natomiast Egipt zgotował

widocznie owację zmartwychwstałej Ekscelencji, albowiem aż do bram

nieba jęły dochodzić chóralne głosy, śpiewając radośnie:

– Psunabudes! O, Psunabudes!...

Mądrość poczęła się śmiać cicho.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

WYROK ZEUSA

 

BAJKA GRECKA

 

Raz wieczorem spotkali się na skałach Pnyksu Apollo i Hermes i stanąwszy

na krawędzi wiszaru spoglądali na Ateny.

Wieczór był cudny; słońce przetoczyło się już z Archipelagu ku Morzu

Jońskiemu i zanurzało z wolna swą promienną głowę w turkusową, gładką

roztocz. Ale szczyty Hymetu i Penteliku świeciły jeszcze jakby oblane stopionym

złotem i prócz tego na niebie była zorza wieczorna. W blaskach jej tonął

cały Akropol. Białe marmury Propylejów, Partenonu i Erechtejonu wydawały

się różowe i tak lekkie, jakby kamień stracił wszelką wagę lub jakby były

sennym zjawiskiem. Ostrze włóczni olbrzymiej Ateny Promachos płonęło w

zorzy niby zapalona nad Attyką pochodnia.

Na niebie ważyło się na rozpostartych skrzydłach kilka jastrzębi, które leciały

na nocleg do gniazd ukrytych w skałach.

Ludzie wracali gromadami z robót polnych do miasta. Drogą od Pireus

szły muły i osły, dźwigając zawieszone po bokach kosze pełne oliwek lub złocistego

winogradu; za nimi, w czerwonych obłokach kurzu, ciągnęły stada

kóz krętorogich, przed każdym stadem kozieł białobrody, po bokach psy

czujne, z tyłu pasterz grający na multankach lub cienkim źdźble owsianym.

Między stadami posuwały się z wolna wozy wiozące boski jęczmień, ciągnione

przez woły leniwe; tu i ówdzie mijały się oddziały hoplitów, przybranych

w miedź, dążących na nocną straż do Pireus lub Aten.

W dole miasto wrzało jeszcze życiem. U wielkiej fontanny, w pobliżu Poikile

leżącej, młode dziewczęta, przybrane w białe szaty, czerpały wodę,

śpiewając, chychocąc głośno lub broniąc się chłopcom którzy zarzucali na

nie pęta plecione z bluszczów i wiciokrzewu. Inne, naczerpawszy już wody, z

amforami, wspartymi na ramieniu, i ręką wzniesioną do góry, szły do domów

lekkie i wdzięczne, do nimf nieśmiertelnych podobne.

Łagodny wietrzyk, z równiny attyckiej wiejący, donosił do uszu dwóch bogów

odgłosy śmiechu, śpiewów i pocałunków.

„W dal godzący” Apollo, dla którego oczu nie było nic pod niebem milszego

nad niewiastę, zwrócił się do Argobójcy i rzekł:

– O synu Mai, jakże piękne są Atenki!

– I cnotliwe, mój Promienisty – odpowiedział Hermes – bo pod opieką Pallady

zostają.

Srebrnołuki bóg umilkł i patrzył, a słuchał dalej. Tymczasem zorze z wolna

gasły, ruch stopniowo ustawał; niewolnicy scytyjscy zamknęli bramy i

wreszcie uczyniło się cicho. Noc ambrozyjska rzuciła ciemną, nabijaną

gwiazdami, zasłonę na Akropol, miasto i okolicę.

Lecz mrok nie trwał długo. Wkrótce z Archipelagu wynurzyła się blada

Selene i poczęła żeglować jak srebrna łódź po niebieskim przestworzu. I

znów rozświeciły się marmury na Akropolu, tylko świeciły teraz jasnozielonym

światłem i były jeszcze do sennego zjawiska podobniejsze.

– Trzeba przyznać – rzekł „W dal godzący” – że Atene cudną sobie obrała

siedzibę.

– Ha! mądra ona! Któż mógł lepiej od niej wybrać? – odpowiedział Hermes.

– Przy tym Zews ma dziwną do niej słabość. Byle go tylko, prosząc o coś, pogłaskała

po brodzie, zaraz nazwie ją swą Tritogeneją, córeczką kochaną,

wszystko przyrzeknie i na wszystko skinieniem głowy przyzwoli.

– Tritogeneja nudzi mnie czasem – mruknął syn Latony.

– Zauważyłem to i ja, że ona staje się teraz nudna – odpowiedział Hermes.

– Jak stary perypatetyk. A przy tym i cnotliwa do obrzydliwości, zupełnie

jak moja siostra Artemis.

– Albo jak jej własne służki, Atenki.

Promienisty zwrócił się ku Argobójcy:

– Drugi raz już wspominasz, jakby umyślnie, o cnocie Atenek. Czy one

naprawdę takie niezłomne?

– Bajecznie, o synu Latony!

– Proszę! – rzekł Apollo. – A czy sądzisz, że jest w tym mieście choć jedna

kobieta, która by się oparła mnie?

– Myślę, że tak.

– Mnie? Apollinowi?

– Tobie, mój Promienisty!

– Mnie, który ją opętam poezją, oczaruję pieśnią i muzyką?

– Tobie, mój Promienisty!

– Gdybyś był uczciwym bogiem, gotów bym pójść o zakład. Ale ty, Argobójco,

jeśli przegrasz, ulotnisz się natychmiast razem ze swymi sandałami, z

posochem, i tyle cię będę widział!

– Nie. Położę jedną rękę na ziemi, drugą na morzu i przysięgnę na Hades.

– Takiej przysięgi dotrzymuję nie tylko ja, ale nawet członkowie magistratu w

Atenach.

– No! to znów przesadzasz. Ale dobrze! Jeśli przegrasz, musisz mi dostawić

na Trinakię stado długorogich wołów, które ukradniesz u kogo ci się podoba,

tak jak w swoim czasie, będąc jeszcze chłopięciem, ukradłeś moje stada na

Pierii.

– Zgoda! A co dostanę, jeśli wygram?

– Wybierzesz, co chcesz.

– Słuchaj mnie, „W dal godzący”, będę z tobą szczery, co, jak wiesz, nieczęsto

mi się zdarza. Raz posłany przez Zewsa, nie pomnę już w jakiej sprawie,

przelatywałem właśnie nad twoją Trinakią i ujrzałem Lampecję, która

wraz z Featuzą strzeże tam twoich stad. Od tej chwili nie mam spokoju.

Lampecja nie schodzi mi z oczu, z pamięci, kocham ją i wzdycham do niej

dniem i nocą. Jeżeli wygram, jeżeli znajdzie się w Atenach kobieta tak cnotliwa,

że ci się oprze, dasz mi Lampecję. Niczego więcej nie żądam.

Srebrnołuki począł kiwać głową.

– Że też miłość umie się zagnieździć nawet w sercu patrona kupców. Ale

bardzo chętnie. Dam ci Lampecję, tym bardziej że ona teraz nie może się po17

godzić z Featuzą. Mówiąc nawiasem, obie są zakochane we mnie i dlatego się

kłócą.

Radość wielka strzeliła z oczu Argobójcy.

– Więc zakład stoi – rzekł. – Jedno tylko: kobietę, na której chcesz próbować

swojej boskiej mocy, ja ci wybiorę.

– Byle była piękna!

– Będzie godna ciebie.

– Przyznaj się, żeś już jakąś upatrzył.

– Przyznaję.

– Dziewica, mężatka czy wdowa?

– Rozumie się, mężatka. Pannę czy wdowę. mógłbyś sobie zjednać obietnicą

małżeństwa.

– Jak jej na imię?

– Eryfila. Jest to żona piekarza.

– Piekarza? – spytał, krzywiąc się, Promienisty. – To mi się mniej podoba.

– Cóż chcesz! Ja w tych kołach najczęściej się obracam... Męża Eryfili nie

ma obecnie w domu; pojechał do Megary. Ta piekarzowa jest najpiękniejszą

kobietą, jaka kiedykolwiek stąpała po matce ziemi.

– Ciekawym.

– Jeszcze jeden warunek, mój Srebrnołuki. Przyrzecz mi, że użyjesz tylko

sposobów godnych ciebie i nie postąpisz w żadnym razie, jak by postąpił taki

na przykład gbur jak Ares lub nawet, mówiąc między nami, jak postępuje

ojciec nasz wspólny, Chmurozbiórca.

– Za kogo mnie masz! – rzekł Apollo.

– Zatem wszystko umówione i mogę ci pokazać Eryfilę.

Powietrze zniosło zaraz obydwóch bogów z Pnyksu i po chwili zawiśli obaj

nad jednym z domów opodal Stoa. Argobójca podniósł potężną dłonią cały

wierzch domu równie łatwo, jak gospodyni gotująca strawę podnosi pokrywę

garnka i, ukazując niewiastę siedzącą w zamkniętym od ulicy miedzianą

kratą i wełnianą zasłoną sklepie, rzekł:

– Patrz!

Apollo spojrzał i skamieniał.

Nigdy Attyka, nigdy cała ziemia grecka nie wydała piękniejszego kwiatu

nad tę niewiastę. Przy blasku potrójnego kaganka siedziała pochylona nad

stołem i zapisywała coś pilnie na marmurowych tabliczkach. Długie jej

spuszczone rzęsy rzucały cień na policzki, chwilami jednak podnosiła głowę i

oczy w górę, jakby się namyślając i przypominając sobie, co jeszcze ma zapisać,

a wówczas widać było jej cudne źrenice, tak błękitne, że przy nich turkusowa

toń Archipelagu wydałaby się bladą i spłowiałą. Była to po prostu

twarz Kiprydy, biała jak piana morska, zaróżowiona jak jutrzenka, o purpurowych

jak syryjska purpura ustach i złocistej fali włosów – piękna, najpiękniejsza

na ziemi – piękna jak kwiat, jak światło, jak pieśń!

Gdy spuszczała oczy, wydawała się cichą i słodką, gdy je podnosiła w zamyśleniu

– natchnioną. Pod Promienistym poczęły drżeć boskie łydki, nagle

wsparł głowę na ramieniu Hermesa i szepnął:

– Hermesie, ja ją kocham! Ta albo żadna!

Hermes uśmiechnął się chytrze i byłby zatarł z radości ręce pod fałdami

chleny, gdyby nie to, że w prawicy trzymał posoch.

Tymczasem złotowłosa wzięła tabliczkę i poczęła na niej pisać. Rozchyliły

się przy tym jej boskie usta i zaszemrał jej głos, do głosu formingi podobny:

–...Członek Areopagu Melanokles za chleb przez dwa miesiące: drachm

czterdzieści pięć i cztery obole... napiszmy dla okrągłości drachm czterdzieści

sześć... Na Atenę! napiszmy pięćdziesiąt – mąż będzie kontent. Ach, ten Melanokles...

Gdybyś ty nie mógł przyczepić się do nas o fałszywą wagę, dałabym

ja ci kredyt... Ale z szarańczą trzeba być dobrze...

Apollo słów nie słuchał, poił się tylko dźwiękiem głosu, urokiem postaci i

szeptał:

– Ta albo żadna!

Złotowłosa mówiła, pisząc, dalej:

– Alcybiades, za przaśne placki na miodzie z Hymetu dla hetery Chryzalis:

min trzy. Ten nigdy nie sprawdza rachunków, przy tym poklepał mnie raz na

Stoa po łopatce... napiszmy więc: min cztery. Kiedy głupi, niech płaci... Ale

też i ta Chryzalis!... Chyba karmi plackami swoje karpie w sadzawce albo

może Alcybiades umyślnie ją tuczy, by ją potem sprzedać kupcom fenickim

za kółka z kości słoniowej do uprzęży.

Apollo na słowa nie zważał, poił się tylko głosem i szeptał do Hermesa:

– Ta albo żadna!

Lecz syn Mai nakrył nagle dom i cudne zjawisko znikło, a Promienistemu

zdawało się, że razem z nim nikną gwiazdy, czernieje księżyc i świat cały

przesłania się ciemnością krain kimeryjskich.

– Kiedy się zakład ma rozstrzygnąć? – spytał Hermes.

– Dziś, natychmiast!

– Ona pod niebytność męża sypia w sklepie. Możesz tam stanąć na ulicy,

przed tą kratą. Jeśli odsunie zasłonę i kratę ci otworzy, ja zakład przegrałem.

– Przegrałeś! – zawołał „W dal godzący”.

I nie tak szybko letnia błyskawica przebiega nocą między wschodem a zachodem,

jak on pomknął nad słone fale Archipelagu. Tam uprosiwszy Amfitrytę

o pustą skorupę żółwia, nawiązał na niej promieni słonecznych i z gotową

formingą powrócił do Aten.

W mieście było już zupełnie cicho, światła pogasły, tylko domy i świątynie

bielały w blasku księżyca, który wysoko wypłynął na niebo.

Sklep leżał w załamaniu murów, a w nim, za kratą i zasłoną, spała prześliczna

Eryfila. Promienisty, stanąwszy na ulicy, począł uderzać w struny

formingi. Pragnąc obudzić lekko swą ukochaną, zagrał z początku tak cicho,

jak cicho wieczorem wiosennym brzęczą roje komarów nad Ilissem. Lecz

pieśń wzbierała stopniowo niby górski strumień po boskim deszczu i coraz

potężniejsza, słodsza, bardziej upajająca napełniała całe powietrze, które poczęło

drżeć lubieżnie. Tajemniczy ptak Ateny przyleciał cichym lotem od

strony Akropolu i siadł na pobliskiej kolumnie nieruchomy.

Wtem nagie ramię, godne Fidiasza lub Praksytela, bielsze od pentylickich

marmurów, odsunęło zasłonę. W Promienistym zamarło serce ze wzruszenia.

I rozległ się głos Eryfili:

– Co tam za chłystek włóczy się po nocy i brzdąka?! Nie dość się człowiek

w dzień napracuje, jeszcze mu w nocy spać nie dadzą!

– Eryfilo! Eryfilo!–– zawołał Srebrnołuki.

I począł śpiewać:

Z Parnasu wyniosłych szczytów,

Gdzie w blasku i wśród błękitów

Natchnione Muzy koleją

Natchnione pieśni mi pieją:

Ja bóg! Ja światłość uczczona

Spływam!... Ty otwórz ramiona,

A wieczność będzie mi chwilą

Na piersi twej, Eryfilo!.

– Na świętą mąkę ofiarną! – zawołała żona piekarza. – Ten urwis do mnie

śpiewa i mnie tu chce zbałamucić!... A nie pójdzieszże ty do domu, utrapieńcze?!

Promienisty, chcąc ją przekonać, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem, zaświecił

tak, że od jego blasku zajaśniała ziemia i powietrze – lecz Eryfila widząc

to zawołała:

– Schował nicpoń latarkę pod chleną i za jakiegoś boga mi się tu podaje! O

córko możnego Diosa! Podatkami umieją nas cisnąć, a nie ma za to nawet

straży scytyjskiej w mieście, która by takich wartogłowów do kozy brała!

Apollo nie dał za wygraną i śpiewał dalej:

Ach otwórz ramiona białe,

Ja ci wieczystą dam chwałę...

Nad wszystkie w niebie boginie

Imię twe w świecie zasłynie –

Ja nieśmiertelność dam tobie,

Jak cię tak, piękna, ozdobię

Potęgą boskiego słowa,

Że żadna w Grecji królowa

Nie będzie tak uwielbiana!

Ach, otwórz, otwórz, ramiona!...

Z błękitów obedrę morze,

Z purpury i złota zorze,

Z skier gwiazdy, a z rosy kwiaty

I z tej świetlistej tkaniny

Uczynię dla mej jedynej

Tęczowe Kiprydy szaty...

I głos boga poezji brzmiał tak cudnie, że cud wywołał. Oto wśród ambrozyjskiej

nocy zadrgała złocista włócznia w ręku stojącej na Akropolu Ateny i

marmurowa głowa olbrzymiego posągu zwróciła się nieco ku Katapolis, by

lepiej słuchać słów pieśni... Słuchały niebo i ziemia; morze przestało szumieć

i legło ciche przy brzegach; nawet blada Selene przerwała swą nocną po

niebie wędrówkę i stanęła nad Atenami nieruchoma.

20

A gdy Apollo skończył, wstał lekki wiatr i niósł pieśń przez całą Grecję,

gdziekolwiek zaś zasłyszało choć jeden jej ton dziecko w kolebce, tam z tego

dziecka miał wyrosnąć poeta.

Lecz zanim jeszcze syn Latony skończył, gniewna Eryfila poczęła krzyczeć

głośno:

– Głupiec jakiś! Rosą tu będzie kupczył i gwiazdami. Że męża w domu nie

ma, to myślisz, że wszystko ci wolno? Hej, szkoda, że czeladzi nie mam pod

ręką, nauczyłabym ja cię rozumu! Ale i tak oduczę cię, mydłku, włóczyć się

po nocy z bałabajką!

To rzekłszy porwała za dzieżę z kwasem rozczynowym i, chlusnąwszy

przez kratę, oblała Promienistemu promienistą twarz, promienisty kark,

promienistą chlenę i formingę. Jęknął na to Apollo i, zakrywszy swą natchnioną

głowę połą mokrej chleny, odszedł we wstydzie i złości.

A czekający na Pnyksie Hermes brał się za boki, stawał na głowie i wywijał

z radości posochem.

Gdy jednak strapiony syn Latony zbliżył się ku niemu, chytry opiekun

handlarzy udał współczucie i rzekł:

– Przykro mi, żeś przegrał, o „W dal godzący”!

– Idźże precz, francie! – odrzekł z gniewem Apollo.

– Pójdę, tylko mi oddasz Lampecję.

– Bodaj ci Cerbers łydki poszarpał! Nie dam Lampecji i mówię: idź precz!

bo ci twój posoch na głowie połamię.

Argobójca wiedział, że gdy Apollo zły, to nie ma z nim żartów, więc odsunął

się przezornie i rzekł:

– Jeśli chcesz mnie oszukać, to bądźże ty nadal Hermesem, a ja zostanę

Apollinem. Wiem, że nade mną potęgą górujesz i że ukrzywdzić mnie możesz,

ale na szczęście jest ktoś od ciebie mocniejszy i ten nas rozsądzi. Wzywam

cię, Promienisty, na sąd Kronida!... Chodź ze mną!

Zląkł się imienia Kronida Apollo, nie śmiał odmówić i poszli.

A tymczasem poczęło światać. Attyka wychyliła się z cienia. Różanopalca

jutrzenka weszła na niebo od strony Archipelagu.

Zews spędził noc na szczycie Idy – a czy spał, czy nie spał i co tam robił,

nikt tego nie wiedział, bo Mgłonośca osłonił się mgłą tak gęstą, że nawet Hera

nic przez nią dostrzec nie mogła. Hermes drżał trochę, zbliżając się do ojca

bogów i ludzi.

– Słuszność po mojej stronie – myślał – lecz nuż Zews zbudził się gniewny,

nuż, nim wysłucha, porwie kolejno każdego za nogę, zakręci nad głową i ciśnie

na jakie trzysta staj ateńskich. Jeszcze na Apollina ma on wzgląd jakiś,

ale ze mną, choć synem jego jestem, nie będzie robił ceremonii.

Lecz płonna była obawa syna Mai. Kronid siedział na ziemi wesół, bo mu

noc zeszła wesoło, i w chwale radosnej ogarniał świecącymi oczyma krąg

ziemski. Ziemia, uradowana ciężarem ojca bogów i ludzi, rodziła pod nim jasną

majową trawkę i młode hiacynty, a on, wspierając się o nią dłońmi,

przebierał palcami w kędzierzawym kwieciu i cieszył się w sercu wyniosłym.

Widząc to syn Mai ochłonął i, oddawszy pokłon rodzicielowi, śmiało zaczął

Promienistego oskarżać – a nie tak gęsto padają płatki śnieżne w czasie zadymki,

jak gęsto padały jego słowa wymowne.

Gdy skończył, Zeus milczał przez chwilę, potem ozwał się do Apollina:

– Prawdaż to wszystko, Promienisty?

–Prawda, ojcze Kronidzie – odrzekł Apollo – ale jeśli po hańbie, jaka mnie

spotkała, jeszcze mi zakład płacić każesz, tedy zstąpię do Hadu i cieniom

będę świecił.

Zews zamyślił się znowu i rozważał.

– Więc ta kobieta – spytał na koniec – pozostała głuchą na twoją muzykę,

na twoją pieśń i odtrąciła cię ze wzgardą?

– Wylała mi dzieżę kwasu na głowę, o Gromowładny!

Zews zmarszczył brwi, a od tego zmarszczenia zadrżała zaraz Ida. Odłamy

skał zaczęły się toczyć z hukiem w morze, a lasy pokładły się jak kłos, którym

wiatr żenie.

Struchleli obaj bogowie i z bijącymi sercami czekali wyroku.

– Hermesie – rzekł Zews – oszukuj, ile chcesz, ludzi, ludzie chcą być oszukani.

Ale bogom daj pokój, albowiem jeżeli gniewem zapłonę i rzucę cię w

eter, to spadłszy, zanurzysz się tak głęboko w toni Okeanu, że nawet brat

mój, Posejdon, nie wydobędzie cię stamtąd trójzębem.

Boski strach chwycił Hermesa za gładkie kolana, Zews zaś mówił dalej coraz

potężniejszym głosem:

– Kobieta cnotliwa, zwłaszcza gdy kocha innego, może oprzeć się Apollinowi...

...Ale z pewnością i zawsze oprze mu się kobieta głupia...

...Eryfila jest głupia, nie cnotliwa, i dlatego mu się oparła.

...Przetoś ty oszukał Promienistego... i Lampecji mieć nie będziesz... A teraz

idźcie w spokoju!

Bogowie odeszli.

Zews został sam w swej chwale radosnej. Przez chwilę patrzył milcząc w

ślad za odchodzącym Apollinem i mruknął z cicha:

– O tak! Jemu przede wszystkim potrafi się oprzeć kobieta głupia.

I zaraz po tym, ponieważ był niewywczasowan bardzo, skinął na Sen, który,

siedząc na pobliskim drzewie w postaci krogulca, czekał na rozkazy ojca

bogów i ludzi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

DIOKLES

 

BAŚŃ ATEŃSKA

 

Boski Sen ukoił Ateny i w ciszy głuchej można było nieledwie usłyszeć oddech

śpiącego miasta. Blask księżyca pogrążył jakby w rozlewnej, srebrnej i

sennej kąpieli wzgórza, Akropol, świątynie, lasy oliwne i kępy czarnych cyprysów.

Ucichły fontanny, zasnęły straże scytyjskie przy bramach, zasnęło

miasto, zasnęła okolica.

Wśród głębokiej nocy czuwał tylko młody Diokles – i wsparłszy czoło na

stopach posągu Pallady, bielejącego w ogrodach Akademii, objął ramionami

nogi bogini i wołał:

– Ateno, Ateno! Ty, która niegdyś zjawiałaś się widomie oczom ludzkim,

usłysz mnie! Zmiłuj się nade mną! Wysłuchaj mojej modlitwy!

I oderwawszy czoło od marmurowych nóg Dziewicy, wzniósł oczy ku jej

twarzy, którą rozświecał w tej chwili wąski promień księżyca, lecz odpowiedziało

mu milczenie. Nawet zwykły w godzinach nocnych lekki powiew od

morza ucichł i żaden liść nie poruszał się na drzewach.

Więc serce wezbrało w chłopcu żalem niezmiernym, a żal ów począł mu

spływać łzami po cudnej twarzy.

– Ciebie jedną chcę czcić i wysławiać nad wszystkie bogi – błagał dalej –

ciebie jedną, patronko moja! Aleś ty sama wlała mi w duszę tę tęsknotę i tę

żądzę, która mnie pali jak ogień. Zgaś ją albo ją nasyć, o boska! Daj mi poznać

Prawdę najwyższą, Prawdę prawd, duszę wszechrzeczy, a ja w ofierze

złożę jej życie i wszelkie jego rozkosze. Zrzeknę się bogactw, oddam młodość,

piękność, miłość, szczęście i nawet sławę, którą ludzie poczytują za największe

dobro i największe błogosławieństwo bogów.

I znów bił czołem w marmur, a modlitwa płynęła mu tak z głębin duszy,

jak dym ofiarny płynie z kadzielnicy. Cała jego istność zmieniła się w siłę

błagalną. Zapamiętał się u stóp bogini, zapomniał, gdzie jest, co się z nim

dzieje, ogarnął go niby półsen, w którym została mu jedna jedyna świadoma

a zarazem nieprzeparta myśl, że na takie zaklęcie odpowiedź nadejść powinna.

Jakoż nadeszła. Gałęzie oliwek i wierzchołki cyprysów zachwiały się nagle

i poczęły się pochylać, jakby zerwał się w tej chwili wiatr nocny, a szum liści

i cyprysowych igieł zmienił się w ludzki głos, który zabrzmiał w górze i po

całym ogrodzie, jakby wielu ludzi wołało naraz ze wszystkich stron:

– Dioklesie! Dioklesie!...

Chłopiec drgnął, rozbudził się i jął rozglądać się dokoła w mniemaniu, że

może towarzysze szukają go po nocy.

– Kto mnie woła? – zapytał.

A wtem marmurowa dłoń oparła się na jego ramieniu.

– To ty wołałeś – rzekła bogini – więc wysłuchałam cię i otom jest przy tobie.

Boska trwoga podniosła włosy na głowie młodzieńca, padł na kolana i począł

powtarzać zarazem w przerażeniu i zachwycie:

– Tyś przy mnie? niepojęta, straszna, niewysłowiona!...

Lecz ona kazała mu powstać i rzekła:

– Chcesz poznać Prawdę Najwyższą, jedyną, która jest duszą świata i

istotą wszechrzeczy. Wiedz jednak, że nikt z potomków Deukaliona nie widział

jej dotychczas bez osłon, które dla oczu ludzkich zakrywają ją i będą

zakrywały na zawsze. Drogo ci może przyjdzie okupić zuchwałą twą żądzę,

ale żeś mnie przez życie własne zaklął, przetom gotowa ci dopomóc, jeśli dla

niej wyrzekniesz się bogactw, władzy, miłości i sławy, która jako rzekłeś, jest

największym błogosławieństwem bogów.

– Wyrzekam się świata całego i nawet słońca! – zawołał z zapałem Diokles.

Cyprysy i oliwki schylały wciąż wierzchołki przed potężną córą Diosa.

Zdawało się, że bogini rozmyśla nad przysięgą młodzieńca.

– Lecz– rzekła po chwili – i ty nie ujrzysz jej od razu. Co rok tylko poniosę

cię ku Prawdzie w noc podobną, a ty odwiniesz jedną zasłonę i rzucisz ją za

siebie. Mocą zaś moją nieśmiertelną sprawię, że nie umrzesz, póki nie odwiniesz

ostatniej. Czy zgadzasz się na to, Dioklesie?

– Niech się spełni i spełnia zawsze twa wola, o Pani mądra! – odpowiedział

młodzieniec.

Wówczas bogini, zzuwszy marmurową odzież, zmieniła się w kształt promienny

jak światło, po czym, chwyciwszy Dioklesa na ręce, wzbiła się w górę

i poczęła przecinać chybkim lotem boski eter, podobna do jednej z tych

gwiazd, które w noce letnie przelatują tak często nad uśpionym Archipelagiem.

Lecieli wartko jak myśl, aż zatrzymali się w nieznanej krainie, na niebotycznej

górze, wyższej niż Olimp, Ida, Pelion i Ossa. Tam, na stromym szczycie,

ujrzał Diokles coś jakby postać niewieścią, owiniętą tak szczelnie w liczne

zasłony, że prawdziwych jej kształtów niepodobna było rozpoznać. Naokół

owej postaci drgało jakieś dziwne, tajemnicze światło, odmienne od wszystkich

świateł ziemskich.

– Oto jest Prawda – rzekła Atena. – Widzisz, jak promienie jej, chociaż

przyćmione przez zasłony, przenikają je jednak i świecą. Gdyby nie słaby ich

odblask, który pada na ziemię i który chwytają źrenice mędrców, ludzie, jak

mieszkańcy krain cymeryjskich, brodziliby w ustawicznym mroku i nocy.

– Przewodniczko niebieska – odpowiedział Diokles – gdy zerwę pierwszą

zasłonę, Prawda mi jaśniej zaświeci.

– Zerwij! – rzekła bogini.

Więc Diokles chwycił za tkaninę i ściągnął ją z Prawdy. Żywsze światło

zajaśniało mu zaraz w oczach i cały zapatrzony w promienną postać nie zauważył

nawet, że zasłona, gdy ją wypuścił z rąk, zmieniła się w białego łabędzia

i uleciała w dal mroczną.

I stał długo przed Prawdą – znów jakby w półśnie oderwany od życia, wyniesion

w zaświatowe przestwory, próżen ziemskich myśli, z nieznanej istności

nieznaną moc czerpiący i uciszony w sobie.

– O jasna! – mówił – o wieczysta! o duszo świata!...

Dotrzymał złożonej przed bóstwem przysięgi. Był bogaty, więc gdy nieraz

przechadzał się z rówieśnikami czy to w ogrodzie Akademosa, czy po drodze

wiodącej na Akropol, czy wśród lasów oliwnych między miastem a portem,

przyjaciele zwracali się ku niemu ze zdziwieniem i wyrzutami.

– Dioklesie! – mówili – ojciec twój nagromadził skarbów bez miary, a ty

rządzisz nimi dowolnie. Czemu to nie wyprawisz nam uczt wspaniałych, takich,

jakie dla młodych Ateńczyków wyprawiał bogom podobny Alcybiades?

Dlaczego gardzisz biesiadną rozmową, tańcem, głosem formingi i cytry? Czyś

się do cyników zapisał, że nie dbasz nawet o dom własny i komnat nie zdobisz

jak taki pan zdobić je powinien? Rozważ, że bogactwo jest darem bogów

którego nie wolno odrzucać.

A Diokles odpowiadał im pytaniem:

– Powiedzcie mi, zali Prawdę można kupić nawet za wszystkie skarby

króla perskiego?

Więc niektórzy nie szczędzili mu przygan, ale byli i tacy, którzy mniemali,

że wyrośnie z niego mędrzec wielki, większy może od wzniosłego Platona.

On zaś trwał w ubóstwie.

Ale za to pewnej jasnej nocy druga zasłona uleciała mu znów łabędziem z

rąk w ciemne przestworze i Prawda prawd zajaśniała mu jeszcze silniej przed

oczyma.

Był ślicznym młodzieńcem. Pierwsi dostojnicy w Atenach, filozofowie, sofiści

i poeci błagali go o przyjaźń, aby przez wpatrywanie się w jego piękność

zbliżyć się do piękna przedwiecznych idei.

Ale on odrzucał ich dary, zabiegi i przyjaźń...

Dziewczęta, które zbierały się przy fontannach na Stoa i na Ceramiku,

oplątywały go warkoczami i zamykały w kołach tanecznych. Przecudne, do

nimf podobne, hetery rzucały mu nieraz pod nogi poświęcone Adonisowi gałązki

kopru lub próbowały szeptać mu do ucha przez kielichy rozkwitłych

lilij i powojów słowa pieściwe i słodkie jak muzyka fletów arkadyjskich.

Wszystko na próżno!

– Pójdź– mówiła mu raz najpiękniejsza z dziewczyn ateńskich; prawdziwa

wcielona Charyta – oczy moje jak gwiazdy świecące, włosy jak wonne hiacynty,

a łono jak łono Heleny. Pójdź, Dioklesie, albowiem nawet bogowie w

niebie nie znają większej rozkoszy nad miłość.

Lecz Diokles uśmiechnął się tylko smutnie i odrzekł:

– I ten ptak, o boska, odleciał już daleko ode mnie.

Jakoż trzeci łabędź rzeczywiście odleciał od niego trzeciej czarownej nocy.

Poczęły płynąć lata jak obłoki, które nad Atenami burzliwy Boreasz pędzi

zimą od przepaścistych Gór Trackich ku morzu. Diokles z młodzieńca stał

się mężem dojrzałym. Rzadko brał udział w dysputach filozofów, rzadko zabierał

głos w sprawach publicznych, jednakże w mieście poczęto podziwiać

jego wymowę i mądrość. Niejednokrotnie obywatele ofiarowywali mu wysokie

urzędy, a znajomi i przyjaciele namawiali go, aby chwycił ster nawy ojczystej

i wyprowadził ją z odmiałów i wirów na spokojne wody. Ale on widział, jak

już w Atenach rozprzęga się żywot społeczny, jak wśród nienawiści i walk

stronniczych ginie miłość ojczyzny, jak jego przestrogi, niby ziarna skazane

na zatratę, na płonną i zdziczałą padają rolę, więc tym bardziej odpychał od

siebie tę władzę, której się ślubem wyprzysiągł. I raz, gdy tłumy chciały go

niemal zmusić, aby stanął na ich czele, rzekł im:

– O Ateńczycy! sami sobie jesteście nieprzyjaciółmi. Jako człowiek, mam

dla was łzy, ale gdybym był nawet bogiem, rządzić bym wami nie potrafił.

Wszelako po wybuchu wojny poszedł wespół z innymi bronić ojczystego

grodu i wrócił okryty ranami. Gdy jednak najmężniejszym rozdawano wieńce

na Akropolu, nie było go w orszaku wojowników i nie pozwolił wyryć swego

imienia na desce miedzianej, którą zawieszono w świątyni.

Wzgardził wreszcie większą jeszcze sławą, którą mógł na igrzyskach uzyskać.

Pod starość sklecił z gałęzi wierzbowych chatę koło kamieniołomów

Pentelikonu i porzuciwszy miasto usunął się z dala od ludzi. Z wolna zapomniano

też o nim w Atenach, a gdy przychodził czasem na rynek, aby kupić

chleba i oliwy, znajomi przestali go w końcu poznawać.

I tak żył długo samotny, wyniosły, zamknięty w sobie i w jakimś ogromnym,

choć cichym i łagodnyrn, smutku pogrążony.

Upłynęło jeszcze kilka olimpiad. Włosy zbielały na głowie Dioklesa, postać

pochyliła się ku ziemi, oczy zapadły w głąb czaszki i starość wyssała mu siły.

Krzepił się tylko myślą, że jeśli wkrótce przyjdzie mu porzucić podsłoneczną

krainę, to przedtem jeszcze zobaczy Prawdę najwyższą, przedwieczną Macierz

wszystkich prawd w świecie.

A czasem myślał także, że jeśli Parka nie przetnie zaraz potem nici jego

życia, to może wróci do miasta, do ludzi i przyniesie im więcej, niż przyniósł

ongi Prometeusz.

Aż na koniec nadeszła wielka mistyczna noc, w której bogini chwyciła go

znów w ramiona i zaniósłszy na niebotyczną górę postawiła go przed Prawdą.

– Patrz – jak ona pała już i świeci. Ale nim wyciągniesz ku niej dłonie po

raz ostatni, wysłuchaj pierwej słów moich. Owe zasłony, które w ciągu długich

lat odlatywały od ciebie jako łabędzie, to były złudzenia twojego żywota.

Jeśli ci żal ostatniego lub jeśli obawa napełnia ci serce, to cofnij się, póki

czas jeszcze, a ja cię zniosę z tych wyżyn, abyś jak inni ludzie domierzył w

padole dni swoich.

– Życiem poświęcił dla tej jednej chwili – zawołał Diokles.

Po czym zbliżył się z biciem serca ku pałającemu posągowi, mrużąc powieki

chwycił drżącymi rękoma ostatnią zasłonę, zerwał ją i rzucił za siebie.

Lecz nagle stało się coś strasznego.

W tej samej chwili w oczy jego uderzył jakby grom – i ogarnęła go ciemność

tak okropna, że najczarniejsza noc Hadesu wydać się mogła przy niej

dniem białym.

A wśród takiej nocy rozległ się pełen niewysłowionej trwogi i bezbrzeżnego

bólu głos Dioklesa:

– Ateno! Ateno! nic nie ma pod zasłoną i nic nie widzę!!!

Lecz na ów krzyk rozpaczy odpowiedziały mu surowe słowa bogini:

– Oślepły od blasku Prawdy twoje źrenice i uleciało ostatnie złudzenie, że

śmiertelnik może ją ujrzeć bez osłon.

Zapadło milczenie.

– Zwodzisz zawsze tych, którzy ci ufają – jęknął Diokles – więc zwiodłaś i

mnie, bóstwo okrutne i kłamliwe. Ale skoro nie ujrzę już nigdy Prawdy Najwyższej,

to ześlij mi choć śmierć – wybawicielkę.

I taki żal nadludzki drgał w jego słowach, że wzruszył nawet Atenę. Więc,

położywszy mu dłoń na nieszczęsnej głowie, rzekła łagodnie:

– Oto ci ją zsyłam, Dioklesie, a z nią i tę ostatnią pociechę, że gdy cię ona

ukoi, wówczas ujrzysz tę jasność, od której za życia oślepły twoje oczy.

Noc bladła i mdlała, ale świt wstawał szary, zimny, smutny. Z chmur nagromadzonych

na niebie poczęły padać obficie gęste białe płatki śniegu i zasypywać

śmiertelne szczątki Dioklesa.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

PRZYGODA ARYSTOKLESA

 

Akryzione, żona Ktezipa, golibrody z Eginy, była to rządna gospodyni, ale

niewiasta nieco swarliwa, trzymająca krótko niewolników i męża. Toteż ujrzawszy

go pewnego razu wracającego dość nierównym krokiem z portu w

towarzystwie nieznanego człowieka, wypadła natychmiast przed dom i

wziąwszy się pod boki poczęła wypytywać:

– Cóż to za drągala za sobą prowadzisz? Założę się o dwie drachmy, że

znów kupiłeś niewolnika.

– Krysiu, tylko uspokój się! – odrzekł pokorny Ktezip. – Wiesz, że do obsługi

gości potrzeba mi trzech ludzi, a Kalias zestarzał się okropnie. Wczoraj

dziobnął nożyczkami Archytasa za łewym uchem, wskutek czego Archytas

nie chciał za strzyżenie zapłacić. Tak nie można... Musiałem kupić kogoś do

pomocy, więc kupiłem i... tanio kupiłem...

– A dla dobicia targu spiłeś się z tym, który cię oszukał?...

– Mam trochę czkawki, ale nikt mnie nie oszukał. Sprzedał mi go jakiś

bardzo porządny Spartanin... Pollis... tak! Pollis! Nie byle kto, bo powiedział,

że wraca z Syrakuz, gdzie był posłem do tyrana Dionizjusza, który mu właśnie

tego człowieka darował.

– To głupi był, że go i darmo wziął, a tyś jeszcze głupszy, żeś za niego zapłacił.

Dość spojrzeć, żeby poznać, że to jakiś niedołęga.

– Bo miał morską chorobę, ale spójrz jeno na jego twarz i barki. Pachołek

jak dąb, niech się tylko trochę odżywi...

– Tak, odżywi! Czterech będzie teraz, dzięki twojej mądrości, darmozjadów,

którzy w tydzień więcej pożrą i wypiją, niż w miesiąc zarobią.

Tu, zmierzywszy gniewnym wzrokiem niewolnika, spytała nagle:

– Czego patrzysz na mnie jak kozioł w wodę?

A niewolnik skłonił się i odpowiedział:

– Ja się wykupię, pani... Pochodzę z dobrej rodziny i mam możnych przyjaciół.

– Na Atenę Ergane! – zawołała Akryzione. – Znamy się na tych dobrych

rodzinach i tych wszystkich przyjaciołach. Każdy nowo kupiony tak mówi,

żeby go napychać jadłem po gardło i nie zapędzać do roboty. Coś za jeden?

– Jestem Ateńczyk, pani, syn Aristona z Kolitu. Imię moje jest Arystokles,

a przezwisko, które może obiło się o twe uszy... Platon.

– Platon? Pierwsze słyszę! A umiesz strzyc i golić?

– Nie, pani.

Na to Akryzione zwróciła się znów do męża:

– Z góry wiedziałam, że będzie do niczego...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Z DAWNYCH DZIEJÓW

 

Messeńczycy, wedle zdania Greków, bitniejsi byli nawet od Spartan. Ale

po drugiej wojnie messyńskiej ulegli ostatecznie ich liczebnej przewadze. Na

nic nie przydało się bohaterstwo Arystomenesa, na nic zwycięstwa odnoszone

przed przybyciem Tyrteusza do Lakonii, na nic morze przelanej krwi.

Zwyciężonym zagroziła niewola, ziemi zabór. Lecz dola spartańskich helotów

była zbyt straszna, by się mógł zgodzić na nią wolny i dzielny naród; więc

mieszkańcy Messeny, Menote, Pylos i innych miast nieszczęsnej krainy, zabrawszy

żony i dzieci, siedli na statki i nie oparli się aż na Sycylii, w mieście

Zankle, które jeszcze przedtem zajął ich rodak, Anaksylos. Była to drobna

dotychczas kolonia, ale położona wybornie nad zatoczonym w półksiężyc wybrzeżem,

które tworzyło głęboką i zaciszną morską ostoję. Jednakże pierwsze

pokolenie wychodźców dużo zaznało biedy. Miasto było zbyt ciasne, a okolica

nie mogła mieszkańców wyżywić. Brakło im dachu nad głową, brakło chleba,

brakło oliwy. Niektórym tęsknota za utraconą ojczyzną wyssała siły i życie.

Natomiast znacznie lżej było już ich dzieciom, a wnukom wiodło się wcale

niezgorzej. Zankle przybrało z czasem zupełnie odmienną postać. Ludność

wzrosła dziesięciokrotnie; miasto rozbudowało się szeroko wzdłuż wybrzeża.

Wyrastały rokrocznie coraz okazalsze domy, a nim upłynęło lat pięćdziesiąt,

wspaniałe gmachy otaczające agora poczęły budzić podziw przybyszów z Syrakuz,

z Panormu i z Agrygentu, którzy w sprawach kupieckich lub przez

ciekawość odwiedzali nową osadę. Ocembrowano wybrzeże i pogłębiono zatokę.

Okręty greckie i z greckich osad azjatyckich, okręty z Tyru, z Sydonu i

Kartaginy poczęły zapełniać bezpieczną przystań. Las masztów przesłaniał

mieszkańcom błękitną roztocz morską. Zakwitnął handel i przemysł. Zankle

przezwano Messyną. Bitna ludność odparła kilkakrotnie napady syrakuzańskich

tyranów i chciwych a okrutnych Kartagińczyków. Dla osłony miasta

zbudowano na cyplu twierdzę, która broniła zarazem wejścia do przystani.

Przyszło bogactwo, przyszedł spokój i życie powszechne poczęło bić równym

a potężnym tętnem.

Zaś z biegiem lat zakwitły i nauki. Lekarze messyńscy zasłynęli w całej

Sycylii i osiadali częstokroć w obcych nawet miastach, w których ludność

witała ich z radością i tłumnie szukała ich porady. Do syrakuzańskich kamieniołomów

wzywano inżynierów i górników z Messyny, opłacając na wagę

złota ich trudy. Budowniczych wyrywały sobie liczne grody w osadach greckich,

leżących na południu Italii. Rolnictwo rozkwitło tak, że oliwy i pszenicy

messyńskiej poszukiwano na wszystkich targach Wielkiej Grecji. Statki kupców

messyńskich krążyły od Słupów Herkulesa aż do Archipelagu i azjatyckich

wybrzeży. Bogactwo rosło z każdym rokiem.

A za bogactwem przyszła i moc. Kilka tysięcy peltastów i hoplitów strzegło

miasta i kraju, sto galer – przystani. Sparta, która niegdyś skrzywdziła bez

miary ten lud, zaniepokoiła się jego potęgą i wysłała tajnych posłów do Sycylii,

aby naocznie przekonali się, czy flota i falangi messyńskie mogą być

groźne dla Lakonii.

Lecz gdy posłowie wrócili, gdy zdawali sprawę z wielkości miasta, z jego

bogactw, z zysków, które tam z zewsząd napływają, z dostatku i wygód, w

jakich żyją mieszkańcy, uspokoili się starce z geruzji i zrzuciwszy troskę z

serca, mówili do siebie wzajem:

– Zaiste, zbyt im tam dobrze, aby nie mieli zapomnieć o dawnej ojczyźnie

Ale mylili się starce z geruzji, wspomnienia bowiem dawnej ojczyzny ani

na chwilę nie zatarły się w duszach Messeńczyków. Nie zasypało tych wspomnień

złoto, nie zniweczyły zyski kupców ni zarobki lekarzy, inżynierów i budowniczych.

Pokolenie przekazywało pokoleniu miłość i tęsknotę. By zaś myśl nie odwracała

się ani na chwilę od krainy, w której leżały prochy ojców – i aby miłość dla niej

była tak trwała jak brąz i kamień, weszło wygnańcom w zwyczaj ryć na architrawach

świątyń, na przyczółkach gmachów publicznych, na utwierdzeniach i wieżach następujące

słowa:

„Pamiętajcie o starej ziemi!”

I pamiętali. – Pamiętali nawet wówczas, gdy w zmiennej losów kolei przyszły

nieszczęścia, gdy Ateńczycy opanowali na krótko osadę i gdy Himilkon-

Kartagińczyk zburzył gród prawie do szczętu. Ludziom wydawało się, że nie

ma już Messyny, ale zapomnieli, że są Messeńczycy, którzy błądząc wśród

zgliszcz i gruzów czytali na złomach świątyń i zwaliskach gmachów słowa,

które najgłębiej wyryte były w ich sercach:

„Pamiętajcie o starej ziemi!”

Więc pamięć przetrwała niedolę. Lata poczęły płynąć, Odbudowało się z

sąsiedzką pomocą miasto. Przystań zaroiła się znów od masztów. Rozbłysły

w powietrznych błękitach i w słońcu marmury nowo wzniesionych świątyń i

pałaców. Wracała z wolna dawna pomyślność.

Ale oto pewnego dnia „wieścionośna Ossa” przyleciała przez morze z Hellady

i jęła głosić w Messynie, że Teby porwały się do śmiertelnego boju z tą

Spartą, która niegdyś podbiła Messenię, a której stopa zaciążyła kamieniem

po wojnie poloponeskiej na piersiach wszystkich Greków. Imiona Epaminondasa

i Pelopidasa rozegrzmiały od północnych granic Tesalii i Epiru do

skalistych krańców Peloponezu i od wybrzeży Azji aż do Słupów Herkulesa.

Za Tebami powstały inne miasta helleńskie. Grecja rozerwała pęta.

I wieść biegła za wieścią, a każda do gromu podobna. Leuktry!... Mantynea!...

Niezwyciężona dotychczas Sparta pobita, wojska jej rozproszone, siła

na zawsze złamana, wyludniona Lakonia, opuszczone przyległe, niegdyś zagarnięte

krainy!...

W Messynie rozgorzały serca i głowy. Tłumy ludu rozkołysały się jak fale

morskie i jak fale zalewały agora i wybrzeża, wyglądając gońców z Peloponezu.

Na rynkach i ulicach, przed świątyniami i areopagiem, w przystani i w

ogrodach miejskich rozebrzmiały pieśni na cześć Arystomenesa, na cześć

dawnych bojów i dawnej ojczyzny.

Aż wreszcie przybyli gońce z najnowszą wieścią, iż Spartanie, broniąc

ostatkiem sił Lakonii, opuścili starą Messenię i że cała kraina zmieniła się w

na wpół bezludną pustynię.

Wówczas lud zebrał się na wielki wiec, archontowie zaś zwołali radę, złożoną

ze starców i znakomitych obywateli.

A w miesiąc później mniejsze i większe statki pokryły tysiącami morze i

zwróciwszy dzioby ku wschodowi wyciągnęły się w jeden nieskończony łańcuch

na cichych rozpływach Jońskiego Morza. Na statkach widać było prawie

całą ludność Messyny. Mieszkańcy kwitnącej osady porzucili domy, porzucili sklepy,

zyskowne prace, wielkie zarobki i wracali do opuszczonej przed wiekami ojczyzny, do

Messenii, do Pylos, do Menote, do dawnych siedzib, do wiosek ukrytych w górskich

dolinach, do pastwisk na połoninach Tajgetu, do dawnych cmentarzy, do prochów

ojców.

Wracali do krainy mniej żyznej, na jałowe pola, na nowe trudy w niedostatku

i ubóstwie, ale wracali tam, skąd nigdy nie oddalały się ich serca.

Toteż gdy po długiej żegludze wylądowali wreszcie w przystaniach peloponeskich,

padali na twarze i obejmując ramionami starą ziemię wołali ze łzami

jak dzieci, które po długiej rozłące obejmują matkę kochaną:

– Ziemio-Rodzicielko, nie zapomnieliśmy o Tobie!

Tak to przed wiekami kochali Messeńezycy swoją pierwotną ojczyznę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

CO SIĘ RAZ STAŁO W SYDONIE

 

Abdolonim padł na twarz przed Marhabalem, bogatym kupcem z Sydonu,

i leżał jak długi dopóty, dopóki Marhabal nie zapytał, co by to miało znaczyć.

Wówczas powstał i mówił, jak następuje:

– Panie! za cały majątek mam tylko mały ogródek, w którym uprawiam

rzodkiew, cebulę i róże. Ale jestem młody, pracowity i uczciwy. Wiem, że to,

co powiem, może ci się wydać szaleństwem lub co najmniej zuchwalstwem.

Ponieważ jednak nazywają cię w Sydonie „Roztropnym”, ufam, że nie uniesiesz

się gniewem. Oto pokochałem twoją córkę, cudną Thalestris, jestem

przez nią wzajemnie kochany – błagam cię, panie, abyś mi ją oddał za żonę.

Marhabal chciał w pierwszej chwili ogrzmocić Abdolonima laską z kości

słoniowej, którą trzymał w ręku, albo zawołać niewolników, aby go zrzucili ze

schodów; ale powstrzymał się, albowiem istotnie nie zwykł nic czynić bez

namysłu. W Sydonie nazywano go nie tylko „Roztropnym”, ale i „Dokładnym”,

gdyż lubił rozprawiać, lubił wypowiadać swoje myśli obszernie i dowodzić

wszystkiego w sposób niezbity i wykazujący jak na dłoni: o ile zdrowy i

stateczny rozum kupiecki przewyższa wszelkie inne myślenie. Z tego powodu

umilkł na czas tak długi, jaki jest potrzebny do przesypania się piasku w

klepsydrze, a potem tak zaczął z wolna mówić:

– Abdolonimie! Z córką moją, jeśli istotnie zapach twoich róż odurzył ją aż

do zupełnej utraty rozumu, pogadam osobno i mam nadzieję wybić jej z głowy

nieprzyzwoite myśli. Co się tyczy ciebie, mój sposób widzenia jest następujący.

Ceniłem cię zawsze za twoje ogrodowizny. Rzodkiew, którą mi sprzedajesz,

nigdy nie jest sparciała, a twoja cebula nie tylko dobrze smakuje, ale

i odbija się tak przyjemnie, że nieraz kupcy na Byrsie pytają mnie, u kogo ją

nabywam. To znaczy. że to, co robisz, robisz dobrze. Z tego powodu nie wybuchnąłem

gniewem, gdyż zresztą nie widziałem nigdy, aby gniew przyniósł

coś komuś w zysku! Ale zastanów się nad twoim niebacznym żądaniem!

Wiesz, że ja, Marhabal, należę do starszyzny sydońskiej; pięć moich okrętów

krąży po morzu między Fenicją a wyspami i Grecją; dwa odwiedza brzegi Sycylii

i Kartaginy. Mam stu trzydziestu niewolników, ten oto pałac w Sydonie,

dom w Tyrze i dwa wielkie składy towarów, nie licząc fabryki szkła i farbiarni.

Taki jest mój majątek, który z czasem przejdzie na moją córkę, ponieważ

jest ona jedynym moim prawym dziecięciem. A teraz pytam się ciebie: z czym

ty przystępujesz do interesu? co masz? ile ci przynoszą twoje warzywa i jak

wielki jest naprawdę ten ogród, który uprawiasz?

– Ogród mój – odpowiedział Abdolonim – niewiele większy jest, o Marhabalu,

od tej komnaty, w której przed tobą stoję! Ale prócz tego posiadam osła

i serce pełne miłości.

– Średni osieł wart jest pięćdziesiąt drachm fenickich, to jest trzy razy

mniej niż laska, którą trzymam w ręku i którą chciałem cię w pierwszej

chwili obić, czego jednak nie uczyniłem, zarówno przez wrodzone mi umiarkowanie,

jak i dlatego, żeby jej nie połamać. Co do miłości – miłość jest to

ogień. Kto ma mąkę i patelnię, może przy nim upiec podpłomyki. Ale powiedz

mi, Abdolonimie: gdzie jest twoja mąka i patelnia?

Abdolonim spuścił głowę i milczał.

A Marhabal, widząc w jego milczeniu triumf swego rozumowania,

uśmiechnął się z zadowoleniem i mówił:

– Córka moja posiada dostatek szat i klejnotów, lecz posiada to wszystko

dlatego, że ojciec jej miał głowę na karku i umiał dawać sobie rady w życiu.

Gdybyś ty jednak spotkał Thalestris nagą, na jednej z takich skał bezludnych,

jakich wiele jest na naszym wybrzeżu, cóż byś w takim razie uczynił?

Abdolonim zaczerwienił się po uszy.

– O Marhabalu, jakże mam na to odpowiedzieć?...

– Ja nie o tym mówię – przerwał opryskliwie kupiec. – Chcę tylko ci dowieść,

że gdybyś ją spotkał nagą, wówczas cała twoja miłość nie miałaby za

co kupić jej nie tylko naszyjnika i obrączek na nogi, ale nawet fartuszka na

biodra. Przecie w twojej własnej opończy są dziury, przez które przeglądają

twoje kolana, powalane ziemią i zielenią przy pieleniu warzywa: Szczęściem,

moja córka nie mieszka na pustej skale i nie jest tak goła jak greckie boginie.

Ale wypadki chodzą po ludziach. Żebyś mnie lepiej zrozumiał, dam ci

taki przykład. Oto miasto nasze i kraj zajęli Macedończycy, których monarcha,

Aleksander, przewrócił do góry nogami państwo perskie i cały świat.

Króla naszego, Stratona, przepędził na cztery wiatry jeden z jego wodzów,

Hefestion, i podobno ma nam dać innego władcę... Zagrabił on już majątki

kilku kupców, którzy przed przybyciem Macedończyków przemawiali za oporem.

Spodziewam się wprawdzie, że mego mi nie skonfiskuje. Jestem człowiek

trzeźwy i umiem liczyć się z rzeczywistością. Fenicja jest dziś słowem

bez treści. Niech się Tyr broni, jeśli ma do tego ochotę – Sydon ma własne

interesy i o nich powinien myśleć. Wypowiedziałem taki pogląd na Byrsie i

postaram się, aby słowa moje doszły do Hefestiona. Ale przypuśćmy, że stało

się inaczej i że wskutek nieporozumienia lub fałszywej skargi majątek mój

został skonfiskowany. Co w takim razie pomogłaby nam twoja miłość? Czy

starczyłaby nam za dach nad głową i czy potrafiłaby nas nakarmić? Co ty

mógłbyś wnieść do spółki prócz rzodkwi i miłości? Mówisz, żeś młody? – dobrze!

Ale czy to ty jeden masz w Sydonie skład z tym towarem? Mówisz, żeś

pracowity? – także dobrze. Ale i każdy niewolnik, chce czy nie chce, musi

być pracowity. Coś ty lepszego niż niewolnik? Żeś uczciwy? O wa! Dwa dni

temu odniosłoś drachmę, którą ci za warzywo nadpłacił mój podstarości, boś

myślał, że mnie tym ujmiesz. Ale dajmy na to, żeś uczciwy – to i co? Dlaczego

ja miałbym cenić więcej uczciwą nędzę od uczciwego bogactwa? Człowiek

uczciwy a przy tym bogaty pachnie nardem, albowiem ma na to, by się nim

co dzień namaścić, twoją zaś uczciwość czuć nawozem, który do śmierci będziesz

przewracał, gdyż nic innego nie potrafisz.

– Umiem grać na cytrze! – zawołał nieszczęśliwy Abdolonim.

– Lepiej dla ciebie byłoby o tym nie mówić – odpowiedział Marhabal. – To

się podobać może mojej córce, nie mnie. Wiem, że u Greków kto nie gra na

cytrze, ten uchodzi za prostaka i barbarzyńcę. Są tam ludzie, którzy nic innego

nie czynią, a jednak otacza ich sława i – choć trudno temu uwierzyć –

otacza ich szacunek większy niż cieślów, którzy budują okręty, a nawet – niż

kupców. Ale Grecy to naród dzieci, nasz zaś Sydon – to miasto poważne i

zamieszkałe przez ludzi rozsądnych. Co do mnie, uważam, że człowiek młody,

zdrów i silny, który, zamiast pracować, gra na jakimś instrumencie lub

pisze wiersze – bo i tacy bywają u Greków – zasługuje na równą pogardę jak

wróbel, który ćwierka na dachu bez żadnego dla nikogo pożytku. Toteż gdybyś

był tylko muzykiem lub poetą, byłbym cię kazał od razu zrzucić ze schodów,

rozsądnymi bowiem słowami nie przemawia się do półgłówków.

– Więc nie mogę mieć żadnej nadziei! – zawołał Abdolonim.

– Nadzieję, jeśli ci się tak podoba, możesz mieć, ale nie możesz mieć i nie

będziesz miał mojej córki. Sam powiedziałeś, że twoja prośba jest szalona, a

ja dowiodłem ci, jak dwa a dwa cztery, że jest prócz tego niedorzeczną, a nawet

głupią, a zatem czegóż tu jeszcze czekasz?

– Marhabalu – rzekł Abdolonim – nie chciałem mówić ci o tym, co nie jest

moją zasługą, ale może słyszałeś, że chociaż tak prawie ubogi jak niewolnik,

pochodzę jednak z rodu dawnych królów sydońskich i że w całej Fenicji nie

masz człowieka, w którym by płynęła szlachetniejsza krew od mojej.

Na to Marhabal zastanowił się znów przez chwilę, po czym rzekł ze zwykłą

rozwagą:

– Słyszałem i jakkolwiek nie uważam tego za rzecz zupełnie pewną, przyznaję,

że to jest coś. To tłumaczy poniekąd twoją zuchwałość i zarazem jest

drugim powodem, dla którego nie kazałem cię zrzucić ze schodów. Jest zaiste

w Sydonie wielu kupców, których by olśniło twoje królewskie pochodzenie.

Ale ja, chociaż sam nie należę do gminu i szanuję tradycję (przyzwoici

ludzie powinni ją zawsze szanować) w interesach jestem, jak ci to już nadmieniłem,

przede wszystkim realistą. Powiem ci więc, że gdybyś ty pochodził

z rodu ogrodników, a stał się królem, oddałbym ci bez wahania moją córkę,

albowiem, po pierwsze, mógłbyś mnie zrobić dostawcą dworu, o co starałem

się na próżno jeszcze za króla Stratona, a po wtóre, musiałbym przyznać, że

ktoś, kto potrafi zmienić motykę na berło, ma głowę do interesów lepszą nawet

od mojej. Ale jeśli ty, pochodząc z rodu królów, klepiesz taką samą biedę

jak twój ojciec i jesteś tylko ogrodnikiem, to co ja mam o tym pomyśleć? Oto,

że wśród przodków twoich były całe pokolenia niedołęgów i że ty jesteś także

niedołęgą, skoro się losem swoim zadowalniasz. Z tych wszystkich przyczyn

powtarzam ci jeszcze raz, że nie dam ci córki – i nadto zapowiadam, abyś nie

pokazywał się więcej w domu moim, chyba że przez wdzięczność za naukę,

jaką ci dałem, opuścisz mi przynajmniej dziesięć procent na rzodkwi i cebuli.

Usłyszawszy to Abdolonim rozdarł swoją i tak już podartą opończę i byłby

niezawodnie, posypał swą głowę kurzem i popiołem, gdyby nie to, że w domu

porządnego kupca sydońskiego nie było na podłodze ani kurzu, ani popiołu.

Lecz gdy w Sydonie księżyc zaszedł, a psy się uśpiły, różana Thalestris

stanęła nagle w przebraniu młodego eunucha przed Abdolonimem, który

płakał w swoim ogródku, grając na cytrze – i załamawszy ręce zawołała:

– O Abdolonimie! wszystko przepadło, cała nadzieja za nic!

– Za nic! – jęknął młodzian.

I wydobywszy odpowiednio żałosny dźwięk ze strun cytry, odstawił ją na

bok, a natychmiast chwycił w objęcia dziewczynę i począł całować jej umalowane

henną powieki.

A gdy słodycz pieszczoty ukoiła nieco ich zbolałe serca, zapytał:

– Czy mówiłaś z ojcem, Thalestris, i czy gniew jego nie spadł na twoją lubą

głowę?

– Ojciec nie gniewał się – odpowiedziała – ale położył mnie na kolanie i

osmagał do krwi łodygami róż twoich, abym poznała, że w darach twoich

mieści się nie radość dla mnie, lecz boleść!...

– Bogowie! – zawołał z rozpaczą, a zarazem i z zapałem Abdolonim – pozwól

mi ucałować twe rany!

Lecz dziewica spuściła oczy.

– Nie, Abdolonimie – na to nie mogę pozwolić...

Nastała chwila milczenia, tylko słowiki sydońskie, ukryte w cyprysach,

posypywały jakby gradem pereł ogród i oboje kochanków.

– Abdolonimie... – szepnęła dziewica.

– Słucham cię, lilio Libanu.

– Oto przekupiłam stróżów i wykradłam się z domu, aby ci powiedzieć, że

bez ciebie śmierć milszą mi będzie od życia.

– A więc umrzyjmy razem, Thalestris!

– Otrujmy się, Abdolonimie!

– Mam w piwnicy placki przygotowane z cykuty i miodu na szczury, które

niszczyły owoce pracy mojej. Spożyjmy je i zstąpimy razem w krainę cieniów!

– Niech się tak stanie – odrzekła Thalestris.

Więc Abdolonim wstał, aby pójść po zabójcze placki, lecz dziewica położyła

mu rękę na ramieniu.

– Zorze wieczorne zgasły niedawno – rzekła – do świtu daleko, a noc tak

wonna i cudna. Wkrótce wieczysta ciemność pokryje oczy nasze, więc jeszcze

popatrzmy na te światła niebieskie, które nad nami migocą.

I złożyła mu głowę na ramieniu, po czym zwróciwszy źrenice na księżyc

poczęła do niego przemawiać głosem cichym i smutnym:

– Tanit, Tanit, o ty blada i czysta bogini, która płyniesz teraz jak łódź

srebrna nad sennym Sydonem, czemuż to świecisz nam po raz ostatni?

A Abdolonim:

– Ty, która co miesiąc umierasz i zmartwychwstajesz, uśpij nas, a potem

zbudź do nowego życia.

– Albo obejmij nas srebrną siecią twoich promieni i pociągnij nas ku sobie...

– Albo zmień naszą miłość w twój blask własny, aby nie zmarła razem z

nami, bo nie życia nam żal, lecz miłości...

– O, Tanit!

– O, Tanit!

Nastała znów cisza, tylko cyprysy trzęsły się od pieśni słowiczych. Thalestris

siedziała przez jakiś czas bez ruchu z przechyloną w tył głową i otwartymi

ustami, rzekłbyś, podając je księżycowi, lecz nagle drgnęła i rozbudziła

się jakby ze snu.

– Gdzie ja jestem? – spytała.

– Przy sercu moim – odpowiedział młodzieniec.

– Wszakże my mamy umrzeć, Abdolonimie?

– Tak jest, o piękna moja!

– Kochaszże ty mnie?

Abdolonim przyciągnął ją ku sobie, wpił się ustami w jej usta i pozostali

tak, póki im nie zabrakło oddechu.

Po czym zaszemrał znów głos Thalestris, podobny do szmeru strumyku:

– Abdolonimie, wszak śmierć wszystko rozwiązuje i od wszystkiego wyzwala?

– Wyzwala... – potwierdził młodzian.

A ona mówiła dalej:

– Więc jeśli śmierć wszystko rozwiązuje i od wszystkiego wyzwala, to... to

co? Abdolonimie?...

– Co chcesz powiedzieć, luba moja?

Thalestris przysłoniła oczy dłonią tak białą jak kwiat jaśminu.

– Ach! nie myśl tylko nic złego!...

Wówczas on spojrzał na nią i choć niebawem mieli umrzeć; widocznie jednak

zatroskał się o jej zdrowie, gdyż rzekł:

– Rosa pada...

– Rosa pada – powtórzyła jak echo Thalestris.

– I chłód nocy dojmować już poczyna. Czy widzisz ten szałas, ukochana,

który osłaniają jak płaszczem bluszcze i wiciokrzewy? Pójdź, piękna moja!

Pójdź, przyjaciółko moja! Tam dreszcz nie przejmie twego lubego ciała i

umierać nam będzie zaciszniej.

Więc ona, posłuszna słowom kochanka, wstała i wsparta na jego ramieniu

poczęła iść ku szałasowi, powtarzając jakimś dziwnym, sennym, na wpół do

śpiewu podobnym głosem:

– Ro–sa pa–da, ro–sa pa–da...

I znikłi pod płaszczem bluszczów. Słowiki umilkły. Natomiast wierny

osiołek, którym Abdolonim rozwoził warzywo po Sydonic jął nie wiadomo

dlaczego odzywać się wśród nocy swym przeraźliwym, do śmiechu podobnym

rykiem:

– Hi–hau, hi–hau, hi–hau!

Księżyc, który jakoś nie zauważył, gdzie się podzieli, szukał ich długo w

ogródku. Pełzał po ścieżkach, schodził ze ścieżek, rozświecał grzędy kwiatów,

zaglądał w bruzdy między zagonami rzodkwi i cebuli, osrebrzał ściany szałasu

i chciał nawet zajrzeć do wnętrza, ale nie mogąc przebić się przez gęstwę

bluszczów i wiciokrzewu, znudził się wreszcie próżnym poszukiwaniem i popłynął

w stronę Tyru, ku morzu.

A oni, wśród wiązek wonnego szafranu, przygotowywali się na wspólną

śmierć – i przygotowywali się dopóty, dopóki nie rozbudziły ich gromkie

okrzyki, które rozległy się nagłe przed bramą ogródka.

Wówczas wypadli z szałasu i trwoga, a zarazem i zdziwienie ogarnęły ich

na widok, jaki przedstawił się ich oczom.

Oto czerwony blask pochodni rozjaskrawił, ulicę, kraty ogródka, palmy,

cyprysy, a przed bramą roił się i kołysał tłum ludzi.

– To ojciec przysyła mnie szukać! – krzyknęła w przerażeniu Thalestris.

– Schroń się do szałasu! – zawołał Abdolonim.

I porwawszy łopatę, jaka znalazła mu się pod ręką, stanął gotów do obrony

dziewicy.

Tymczasem część tłumu napełniła ogródek, ale zatrzymała się w pewnej

odległości jakby przejęta strachem na widok groźnej postawy młodzieńca – i

tylko dziesięciu ludzi, przybranych w mitry i uroczyste fenickie szlafroki; wysunęło

się naprzód. Zdumiony Abdolonim poznał w nich dziesięciu najprzedniejszych

sydońskich młodzieńców.

A oni, zbliżywszy się ku niemu, padli na twarz i przez chwilę leżeli bez ruchu,

po czym podnieśli się i jeden z nich, trzymając na ręku płaszcz purpurowy,

tak zaczął mówić:

– Witaj, Abdolonimie Pierwszy, potomku krwi królewskiej, władco Sydonu

i Libanu, a nas wszystkich panie i królu!

Tu znów przyklękli, a za ich przykładem tłum stojący opodal rzucił się

także na kolana powtarzając:

– Witaj, witaj, Abdolonimie Pierwszy!

Abdolonim patrzył czas jakiś osłupiałymi oczyma to na ich twarze, to na

ich mitry, to na płonące pochodnie, aż wreszcie opamiętawszy się nieco, pomyślał,

że to zapewne panicze sydońscy, podpiwszy na jakiejś uczcie, postanowili

sobie wyprawić igraszkę z biedaka, więc zapytał z goryczą i gniewem:

– Czego szukacie i czego chcecie, o dostojni, w moim ogrodzie?

– Panie – odpowiedział ten, który przemawiał poprzednio – Aleksander,

monarcha świata, kazał Hefestionowi po wypędzeniu Stratona mianować

nowego króla w Sydonie. A ponieważ na mocy odwiecznych praw sydońskich

ten tylko może nad nami panować, w czyich żyłach płynie krew dawnych

władców, przeto będąc w obozie u Hefestiona wskazaliśmy na ciebie, albowiem

zarówno ród twój, jak twoja skromność i twe wielkie cnoty czynią cię

godnym sydońskiego berła i tronu.

Lecz Abdolonim, nie wierząc jeszcze słowom mówcy, odpowiedział:

– Ród mój istotnie jest królewski, przeto źle i niebacznie czynicie, jeśliście

przyszli urągać biedakowi, który, wiedzcie o tym, ma śmierć w sercu a łopatę

w ręku.

Na to posłannik wyciągnął ku niemu płaszcz purpurowy i rzekł z wielką

powagą:

– Abdolonimie, zbudź w swej duszy godne króla uczucia; porzuć zwątpienie

i porzuć swą brudną opończę! Obmyj, panie, ręce i oblicze z prochu ziemi

– i wdziej ten płaszcz, który ci w imieniu Aleksandra i całego narodu sydońskiego

przynoszę. A gdy zasiądziesz na stolcu sydońskim jako pan życia i

śmierci wszystkich obywateli, wspomnij – wówczas niekiedy na stan swój

poprzedni, nie daj opętać się dumie i zachowaj te wszystkie cnoty, które cię

dzisiaj na tron wyniosły. Żyj nam i panuj, o źródło Baala – i niech jutrzejsze

słońce już nie w tym ubogim ogrójcu, ale w twoim królewskim zamku ci zaświeci!

– Żyj nam, źrenico Baala! – poczęły wołać głosy z tłumu.

– Wyniosły cedrze libański!

– Koziorożcu wspaniałomyślny!

– Baranie, przewodniku stada!

– Żyj i władaj!

– Rządź, karz i wynagradzaj!

Abdolonim musiał uwierzyć.

Nie udał się jednak zaraz na zamek, oświadczył bowiem, że przedtem pragnie

pomodlić się do bogów domowych, których opieka okazała się tak przemożną,

i rozmówić się w ciszy i samotności z własnym sumieniem. Ale gdy

ulica i ścieżki ogródka opustoszały, odłożył na czas dalszy rozmowę z bogami

i sumieniem, a natomiast, objąwszy usta dłońmi, zawołał po dwakroć przyciszonym

głosem:

– Thalestris! Thalestris!

Dziewica wybiegła z szałasu.

– Jestem, panie!

– Słyszałaś?

– Słyszałam i... padam na twarz przed królem moim.

Ale on zatrzymał ją i rzekł:

– O Thalestris! Niepotrzebne nam już placki z cykutą.

– Tobie, panie – odpowiedziała – nie wolno umierać, albowiem losy Sydonu

złożone są w twoich rękach, jeśli jednak i mnie umrzeć nie pozwolisz, cóż się

teraz stanie ze mną, nieszczęsną?

A Abdolonim przygarnął ją i począł mówić z wielką słodyczą lecz już i z

powagą królewską:

– Słuchaj, Thalestris. Rozum kupiecki twego ojca okazał się ślepy i głupi,

ale twoja miłość była mądra i widziała przez zasłonę przeznaczenia. Wszelako

zanim powtórzysz ojcu swemu te moje słowa i zanim mu powiesz, że mu

król Sydonu przebacza, wiedz o tym, że jesteś królową króla.

Usłyszawszy to dziewica przechyliła się, jak kwiat podcięty, na rękach kochanka,

albowiem czułe jej serce nie mogąc znieść nadmiaru szczęścia, na

chwilę całkiem bić przestało.

Więc Abdolonim wniósł ją znowu do szałasu, ażeby dołożyć tam wszelkich

tkliwych starań, które mogły jej wrócić przytomność.

Marhabal, który jako człowiek roztropny i dbały o zdrowie chodził spać

wcześnie, nic nie wiedział, co się stało podczas nocy w Sydonie. Ale gdy wieścionośna

Ossa, obiegając od świtu całe miasto, zapukała z nowiną i do jego

pałacu, zmartwiał tak ze zdumienia i trwogi, że siadł na ziemi, objął dłońmi

wielkie palce swych nóg i pozostał w tej postawie tyle czasu, ile potrzeba do

przerachowania pięciuset worów z wełną.

Aż gdy wreszcie przyszedł do siebie, przede wszystkim zadał sobie pytanie:

– Co teraz będzie?

I ponieważ miał zwyczaj zastanawiać się nad każdym położeniem głęboko i

jasno zdawać sobie z niego sprawę, przeto otrzeźwiawszy zupełnie począł tak

rozumować:

– Abdolonim pomści się na mnie, gdyż nazwałem go niewolnikiem i kazałem

mu pójść precz z domu. Zatem skaże mnie na śmierć, zagrabi mój majątek,

a jeśli Thalestris nie wywietrzała mu wobec nowej godności z głowy, to

weźmie ją jako niewolnicę do swego zamku. Próżno bym się też łudził, że tego

wszystkiego nie uczyni, gdyż został królem i uczynić to może. Jest to rzecz

okropna, ale nieunikniona. Życie bez majątku jest wprawdzie gorsze od

śmierci, a jeśli przychodzą takie czasy, w których łokciem zdrowego rozumu

nie można mierzyć ani wypadków, ani ludzi, to nic po mnie na świecie. Bo

skądże ja mogłem przewidzieć, że ogrodnik zostanie królem? Znikąd. Takich

rzeczy może się spodziewać tylko ten, komu brak piątej klepki. Wszystko to

jest prawda, jak również i to, że każdy człowiek musi umrzeć. A jednak

śmierci się boję, i nawet boję się bardzo. Inaczej nie czułbym tych mrówek,

które mi chodzą po plecach, i nie słyszałbym tych głuchych odgłosów we

wnętrznościach. Ale czy jest na to rada? Nie ma. Są wszelako różne rodzaje

śmierci. Zapewne, że zaszczytnej jest być usmażonym w oleju niż przybitym

na krzyż, albowiem garniec oleju kosztuje pięć drachm fenickich, a krzyż

można zbić z dwóch starych belek. Ale śmierć na krzyżu jest lżejsza, wskutek

czego wolałbym być ukrzyżowanym, niż usmażonym. Fatalnie się też

stało, żem mówił coś Abdolonimowi o patelni. Któż jednak mógł odgadnąć, że

w c z o r a j będzie tak do d z i ś niepodobne? Wczoraj omal nie kazałem

zrzucić Abdolonima ze schodów za to, że chciał się z moją córką żenić, a dziś

wypada mi chyba prosić bogów, aby jak najprędzej zabrał ją jako niewolnicę,

bo może znalazłaby sposobność, aby się za mną wstawić. W każdym razie

trzeba mi teraz pójść do niej, by ją pożegnać i pouczyć, co ma królowi powiedzieć.

Oćwiczyłem ją wprawdzie wczoraj łodygami róż dość dotkliwie, ale jeśli

odziedziczyła po mnie choć szczyptę rozsądku, powinna przecież zrozumieć,

że ojciec, który jest niezadowolony z wyboru córki, ma prawo i obowiązek w

jakiś sposób jej to okazać. Tak jest! Nie chcę się łudzić, ale cała moja nadzieja

w Thalestris i trzeba jak najprędzej z nią się rozmówić.

Przemawiając tedy w ten sposób do własnej duszy stroskanej, udał się do

pokoju dziewicy, która po wrażeniach ubiegłej nocy spała tak silnie, że zaledwie

zdołał się jej dobudzić.

– Thalestris, dziecię moje – rzekł uroczyście – otwórz oczy i uszy, albowiem

nieszczęśliwy twój ojciec, który jest w obliczu śmierci, przychodzi pożegnać

się z tobą i udzielić ci ostatniego błogosławieństwa.

Tu powiedział jej wielką nowinę nocy oraz to wszystko, o czym poprzednio

w duszy rozmyślał. Lecz ona słuchała go jednym uchem, przeciągając się

rozkosznie i leniwie, a w końcu rozbudziwszy się dobrze, ukryła nagle swą

jasną twarz w poduszkę i wybuchnęła śmiechem tak dźwięcznym, jak gdyby

kto rozsypał szklane paciorki na marmurową podłogę.

– Wyrodna córko! – zawołał z oburzeniem Marhabal. – Ty śmiejesz się,

gdy, twój nieszczęśliwy ojciec, który jest w obliczu śmierci, przychodzi, aby

pożegnać...

Ale nie zdołał skończyć, gdyż Thalestris zerwała się z purpurowej pościeli

tak szybko, jak ptak zrywa się spośród kwiatów, i objąwszy szyję ojca, cała

różowa, do spłonionej jutrzenki podobna, poczęła jednym tchem mówić:

– Ojcze, król przebaczył ci wczoraj, a mnie powiedział, że jestem królową

króla!

Marhabal zmienił się w posąg kamienny – i dopiero po długiej chwili rzekł:

– Wróć do łóżka, Thalestris, albowiem nogi mi tak osłabły, że muszę

usiąść.

Więc Thalestris wskoczyła znów do pościeli, a on siadł przy niej, zdjął

myckę, przeciągnął raz i drugi ręką po ogolonej głowie i zapytał:

– Toś ty widziała króla?

– Widziałam.

– Kiedy?

– Dzisiejszej nocy

– Był u ciebie?

Dziewica ukryła znów twarz w poduszkę.

– Nie, ja byłam u niego!

Nowe milczenie.

– Przed obiorem czy po obiorze? – zapytał zmienionym głosem Marhabal.

– I przed obiorem, i po obiorze.

– Uf!...

– Thalestris!

– Słucham, ojcze...

– I ty... i ty powiadasz, że monarcha taki był łaskaw dla ciebie?...

– O! i jak jeszcze!

– Nie chowaj twarzy w poduszki.... Czy on był łaskaw przed obiorem – czy

po obiorze?

– I przed obiorem, i po obiorze.

– Uf!...

Thalestris przestała istotnie kryć twarz w poduszki, albowiem spostrzegła,

że oblicze ojca rozjaśnia się coraz bardziej w miarę rozmowy i staje się po

prostu wesołe.

Jakoż Marhabal uśmiechnął się w końcu nie tylko wesoło, ale nawet figlarnie.

Pogroził córce palcem, chwycił ją lekko za ucho i pochyliwszy się ku

niej zapytał:

– A jak ty myślisz? Kto będzie dostawcą waszego dworu?...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

WESELE

 

Pewnego razu członkowie areopagu w Atenach z archontami na czele, tudzież

prytanowie, a wraz z nimi najznakomitsi sofiści, filozofowie, przedniejsi

kupcy, artyści i delegowani przez miasto właściciele nieruchomości stanęli

przed Markiem Antoniuszem, po czym tak zwany eponim, czyli. pierwszy archont,

w ten sposób do niego przemówił:

– Bogom podobny i bogom równy Antoniuszu! Nie korzystać z twego pobytu

w Atenach i nie złożyć ci czci przynależnej – byłoby z naszej strony

zbrodnią, której dusze nasze nie zdołałyby odpokutować przez całą wieczność

w Hadesie. Stajemy więc przed twoim obliczem i z tym większą radością,

że w twej osobie, o boski, możemy uczcić zarazem Dionizjosa, którego

jesteś wcieleniem – i Rzym, który jest naszym zwierzchnikiem, władcą i dobrodziejem.

Wszyscy bowiem, ludzie rozsądni i umiarkowani – wszyscy, dla

których drogi jest spokój i porządek, rozumieją, jaką wdzięczność winniśmy

Rzymowi nie tylko za to, że w swoim czasie uwolnił nas spod przewagi macedońskiej,

ale także i za to, że zagarnąwszy pod swe skrzydła całą Helladę,

pozbawił nas w ciągu lat następnych zbytecznej niepodległości i położył koniec

naszym wewnętrznym niesnaskom. Jeżeli bowiem zdarzyły się przy tym

pewne nieprzyjemne wypadki Związkowi Etolskiemu, Achajskiemu, tudzież

dawnemu Koryntowi, jeśli później i nas, Ateńczyków, pokarał Sulla za czasów

Mitrydata, to przyczyną tego była nasza lekkomyślność, nie zaś rzymska

surowość. Ale wspomnienia Mumiusza i Sulli pokryły się już pyłem lat ubiegłych,

natomiast świeżą jest pamięć nieograniczonego miłosierdzia boskiego

Cezara i twego, o prześwietny Dionizjosie, którego sam pobyt między nami

nową okrywa sławą nasz sławny i starożytny gród ateński. Mogliście nam

odjąć wszystko i mielibyście zupełną słuszność tak czyniąc, a jednak w łasce

swej zostawiliście nam tyle wolności, ile właśnie dla naszego szczęścia i spokoju

potrzeba. Są wprawdzie między nami żywioły wywrotowe, są, niestety,

ludzie, którzy, nie mogąc zapomnieć o czasach Milcjadesa i Temistoklesa,

marzą o zupełnej niepodległości i całkowitej wolności – są demagodzy, którzy

nie rozumieją, że przyszłość nasza da się utwierdzić jedynie pod hasłem:

„Państwowość rzymska przy samorządzie miejscowym” – ale my, panie, którzy

w tej chwili podnosimy w górę ramiona, a schylamy przed tobą, jak przed

Zewsem, nasze głowy, nie podzielamy tych zbrodniczych zasad i potępiamy

je zarówno usty, jak sercem. Oceń, boski, naszą wierność i przebacz, jakeś

przebaczył, że znalazło się kilku szaleńców, którzy poważyli się za czasów

pobytu w naszym mieście Brutusa i Kasjusza wznieść im posągi obok starych

posągów Arystogitona i Harmodiosa. Ani wszyscy za niektórych, ani

dobrzy za złych, ani roztropni za głupich odpowiadać nie powinni. Toteż gdyś

niedawno kazał osmagać twym liktorom warchołów, którzy ośmielili się zaśpiewać

na Ceramiku wstrętną i niedorzeczną pieśń: „Jeszcze Grecja nie zginęła,

póki my żyjemy” – poznaliśmy w tym twą mądrość, która umie winnych

od niewinnych odróżnić, i twoje miłosierdzie, które ci nie pozwoliło za wybryk

garstki motłochu obłożyć kontrybucją poważnych i prawomyślnych

obywateli. Lecz właśnie z tego powodu miłość i wdzięczność wezbrały tak

bezgranicznie w naszych sercach, że przez kilka dni i nocy namyślaliśmy się,

jak by ci ją wyrazić – i oto wznieśliśmy dwa wielkie twe spiżowe posągi, z

których jeden stanął na rynku, drugi na Akropolu. Będziem je wieńczyć, o

boski, codziennie, a tymczasem lud nasz zbiera się już przed nimi tłumnie i

od rana do wieczora, panie, czci cię okrzykiem: – Evoe saboi Dionisos!

– Evoe saboi Dionisos! – powtórzyli członkowie areopagu, prytanowie, sofiści,

artyści, kupcy i właściciele nieruchomości.

A Markus Antoniusz skinął w podzięce głową, przybraną w liście winogradu,

pochylił się lekko na swoim krześle z kości słoniowej i gdy okrzyki przebrzmiały,

odpowiedział z dziwnym jakimś uśmiechem:

– Gdym za młodych lat bawił dla studiów w waszym mieście, zdumiewałem

się już wówczas, Ateńczycy, nad waszą wymową i zdumiewam się nad

nią dotychczas, albowiem przy obrotności waszej myśli czyni ona z was wzór,

zaprawdę, niedościgniony. Podziwiam następnie w was i to, że mówiąc rzeczy,

które tak mile głaszczą ucho słuchacza, umiecie zachować godność narodową

i jak przystało potomkom Milcjadesa i Tetmistoklesa, potraficie zawsze

uniknąć przesady w pochlebstwie. Miło mi słyszeć o waszej miłości dla

Rzymu i dla mnie, a jeszcze milej, że niepodległość uważacie za rzecz wam

niepotrzebną i że potępiacie demagogów, którzy marzyć o niej nie przestali.

Wiem zresztą, że ich jest już niewielu i że zdrowy rozsądek bierze górę nie

tylko w Atenach, ale i w całej Helladzie. Ten rozsądek widzę i w tym, że niedawno

jeszcze uczciliście w bardzo praktyczny sposób posągami Brutusa i

Kasjusza, którzy wówczas byli panami Grecji. O praktyczności tego sposobu

wspomnę jeszcze za chwilę, tymczasem oświadczam wam, że wierzę w szczerość

waszych intencji, jakkolwiek nie wątpię, że jeśli w niezbadanych wyrokach

Przeznaczenia leży, abym i ja (czego się, nie spodziewam) został w przyszłości

przez kogo zwyciężony – to wzniesiecie tak samo posągi i mojemu

zwycięzcy. Ale nie biorę wam tego za złe, Ateńczycy, tym bardziej że przyszłość

wolno przepowiadać tylko wyroczniom, a tymczasem w teraźniejszości

uczyniliście mnie waszym bogiem Dionizjosem, który i w Rzymie pod nazwą

Bachusa jest czczony. I zaiste, mili, jeśli Dionizjosa poznać można po miłości

do bachantek i wina, to ja nim jestem, albowiem nikt z potomków Deukaliona

nie miłuje tak ładnych dziewcząt – i nie było jeszcze chyba człowieka,

który by do tego stopnia lubił się w dobrej kompanii zakropić!...

Tu roześmiał się potężny triumwir, a za nim roześmieli się wielcy urzędnicy;

filozofowie, sofiści, właściciele realności i poczęli wołać zgodnym chórem:

– Rozkoszny! Rozkoszny! Najlepszy z bogów!

Lecz Antoniusz uciszył dłonią okrzyki i tak dalej mówił, zawsze z tym samym

dziwnym na twarzy uśmiechem:

– Dzięki za te okrzyki – i niech mi wolno będzie wypłacić się za nie jeszcze

jedną dla was pochwałą. Oto u żadnego innego narodu i w żadnym innym

mieście zapał nie idzie tak ręka w rękę z tym właśnie praktycznym rozsądkiem,

który przed chwilą wysławiałem, i nie znajduje się w tak boskiej z nim

harmonii. Często bywają to rzeczy przeciwne – wy jedni umiecie je godzić.

Kocham ci ja, jako Dionizjos, wino, ale z powodu wczesnej godziny nic jeszcze

nie piłem, przeto i pamięć moja nie chwieje się jak statek na morzu, ale

stoi silnie i prosto jak kolumny waszego Partenonu. Wdzięczny wam tedy jestem,

żeście uczcili mnie posągami, ale pozwólcie sobie powiedzieć, że te posągi

pamiętam jeszcze z czasów mej wczesnej młodości i pierwszego pobytu

w Atenach. Przedstawiały one wówczas Eumenesa II, króla Pergamu. Ale gdy

przybyli tu Brutus i Kasjusz, odkręciliście głowy Eumenesa, a nasadziliście

ich oblicza. Teraz znów ich głowy zastąpione zostały moimi. W taki to sposób

miłość, która kazała wam wznieść mi posągi, znalazła się w boskiej harmonii

z rozsądkiem, który nakazuje oszczędność. Dzięki więc składam wam, Ateńczycy,

raz jeszcze i proszę, abyście wierzyli, że kochać i podziwiać mnie więcej

niż ja was – nigdy nie potraficie.

Na chwilę zapadła cisza i zakłopotanie odbiło się na kilku twarzach, wnet

jednak zaradziła temu przytomność wymownego eponima, który, mając w

pogotowiu dalsze sposoby uczczenia nowego boga, tak odpowiedział triumwirowi:

– Niegotowa jeszcze była, o panie, mieszanina miedzi, cyny i złota, szlachetniejsza

od tej, z której odlane zostały Eumenesy, więc tylko tymczasem

przyozdobiliśmy te posągi twymi boskimi rysami. Ale zaprawdę, gdybyśmy

tylko z tym do ciebie przyszli, zasłużylibyśmy względem ciebie i Rzymu na

miano niewdzięczników. Lecz gdy wysłuchasz nas do końca, prześwietny,

sam uznać musisz, że uradziliśmy coś takiego, co jest ciebie i nas godnym

zarówno.

– Słucham – odrzekł Antoniusz – ale niech wymowa twoja nie okrąża całej

ziemi wzorem nieskończonego Okeanosa.

– Brzydzimy się, panie, lakońską wymową, tak jak ty brzydzisz się spartańską

polewką, postaram się jednak, aby okresy moje nie były tak długie

jak owe mury, które niegdyś łączyły Pireus z naszym miastem. Więc zwracam

się od razu do ciebie w imieniu naszego grodu, w imieniu wszystkich

obywateli i mówię ci, najlepszy z bogów: oto miłość nasza dla ciebie tak niezgłębiona

jak wody tego Okeanosa, o którym przed chwilą wspomniałeś,

dyktuje nam następującą prośbę: okaż nam jeszcze jedną łaskę, przyspórz

sławy Atenom i wstąp, boski, u nas w nowy związek małżeński, a nam pozwól,

abyśmy ci wyprawili godną ciebie uroczystość weselną.

Antoniusz, jakkolwiek byle czym zdziwić go było niepodobna, usłyszawszy

te słowa zdumiał jednak tak, że długo nie mógł się zdobyć na odpowiedź.

Osłupiałym wzrokiem wodził po twarzach swatów, którzy stali w głębokim

milczeniu.

Lecz że Ateńczycy słynęli zawsze ze złośliwego dowcipu i skłonności do

szyderstw, przeto wzburzyła się w nim dusza na myśl, że może i z niego chcą

zadrwić. Złowrogie błyskawice poczęły wnet migotać w jego źrenicach.

– Obywatele Aten! – rzekł zmienionym głosem. – Jeśli to żart niewczesny,

to odpokutujecie za niego nie tylko wy, ale i nie urodzone jeszcze wasze

przyszłe pokolenia. Jeśli zaś przyszliście prosić mnie o to prawdziwie, to

chyba Helios zbyt palącym promieniem powarzył mózgi w waszych czaszkach.

Tu zgrzytnął zębami i dodał głosem do grzmotu Zewsa podobnym:

– Zali nie wiecie, że żoną moją jest Oktawia, i zali opuściła was pamięć, że

jeszcze wczoraj ofiarowaliście jej białe gołębie i złote girlandy z janowca?

To rzekłszy powstał – ogromny, groźny, z lwimi zmarszczkami na czole.

Lecz niezmieszany wcale eponim podniósł głowę i, patrząc mu wprost w

oczy, odpowiedział:

– Jako człowiek poślubiłeś siostrę twego wielkodusznego kolegi, Oktawię,

którą wielbimy, ale jako bóg masz prawo poślubić boginię. Ofiarujemy ci,

panie, w małżeństwo naszą Atenę Grodowładną i błagamy, abyś ją przyjął z

rąk naszych.

Nastąpiło długie miłczenie.

Taki dowód czci przeszedł nawet wyobraźnię Antoniusza, więc znów począł

spoglądać przed się zdumionym wzrokiem. Ale gniew znikał stopniowo z jego

oblicza. Na chwilę wódz zwrócił się ku swym Rzymianom i spostrzegłszy

uśmiech legata, uśmiechnął się wzajem do niego, po czym usiadł i przesłonił

oczy dłonią.

Lecz gdy ją znów odjął, ukazał Grekom wesołe już i promienne oblicze.

– Poznaję was, Ateńczycy – rzekł – a zarazem przyznaję, że więcej nie

mógłby mi sam Zews ofiarować. Żaden z bogów nie odmówiłby ręki Ateny, a

zwłaszcza Grodowładnej – przeto i ja, wasz Dionizos, przyjmuję ją z radością.

– Dzięki ci, przyszły zwycięzco Partów! – zawołał archont-basileus.

I podniósłszy dłoń otworzył usta, aby w obszerniejszym przemówieniu wyrazić

całą wdzięczność, jaką były przejęte serca swatów, ale triumwir nie

chciał słuchać dłużej. Był dotychczas na czczo, co nie wydawało mu się rzeczą

przystojną ani miłą. Może przy tym miał dosyć Greków razem z ich wymową

i pochlebstwami, więc wstał na znak, że przyjęcie skończone, i rzekł:

– Idźcie teraz, o Ateńczycy, oznajmić moją radość oblubienicy i ludowi, a

na uczcie, jaką zamierzam wam wieczorem wyprawić, powiecie mi, w jaki

sposób zamierzacie uświęcić moje gody weselne.

Zatem swatowie, złożywszy Dionizosowi odpowiednie pokłony, dzięki i życzenia,

udali się do domów swoich. Lecz zanim się rozeszli, przystanęli nieco

na agora i mówili jedni do drugich, kiwając ku sobie siwymi brodami:

– Oto się nazywa polityka! Niechże przeciwnicy nasi zdobędą się na podobną!

Gody weselne Dionizosa z Ateną Grodowładną odbyły się w kilka dni później

tak wspaniale, że nawet Panatenaje nie mogły się z nimi porównać. Były

uroczyste procesje z kapłanami wszystkich świątyń i z dziewicami w bieli –

przeciągały gromady cudnych efebów i dziecięta poprzebierane za amorków.

Szły białe byki i białe jałowice ze złoconymi rogami – i wozy zaprzężone we

wspaniałe rumaki, o sterczących, przyciętych krótko grzywach. Porozsypywano

tak świętą mąkę jęczmienną przy ofiarach, że stopy ofiarników ubieliły

się jak stopy młynarzy. Kwiaty, kwieciste tyrsy, wieńce z róż, lilij i sasanków,

girlandy i zwoje na kolumnach rozjaśniły miasto jedną stubarwną tęczą.

Zieleń mirtów i winogradu oplotła białe marmury. Bito na ucztę powszechną

stada wołów i krętorogich baranów. Na agora tryskały purpurą i złotem fontanny

wina. Lud jadł, pił i szalał. Ciskano kośćmi i kopytami spożytych zwierząt

na „nieprzejednanych”. Mury drżały od śpiewów i okrzyków na cześć bo44

skiej pary, a gdy słońce przetoczyło się w stronę Morza Jońskiego i na niebo

wszedł srebrny księżyc, zaświeciły tysiące i tysiące pochodni, jak gdyby pożar

objął miasto.

I w taki to sposób, w obliczu Ateńczyków, tudzież i innych Greków, którzy

zbiegli się z Eubei, z Eleusis z Megary, z nowo odbudowanego Koryntu i innych

miast achajskich, wyszła za mąż dziewicza Grodowładna Atena.

Zaś w tydzień później, gdy wszyscy swatowie triumwira dostali wezwanie,

aby stawili się przed nim powtórnie, zebrali się naprzód na agora i tam,

ustawiając się wedle godności w pary, tak wzajem do siebie mówili:

– Serce Antoniusza wezbrało radością, jak Ilissus wzbiera od deszczów

wiosennych, ale że hojny jest jak kopalnie Cypru, więc niechybnie obdarzy

miasto niezmiernie. Co najmniej podaruje Atenom kilka większych wysp, a i

nas osobiście uczci również wielkimi podarkami.

I pełni otuchy stanęli przed obliczem Antoniusza.

Lecz ze zdziwieniem a zarazem i z trwogą zauważyli, że oblicze to było posępne,

surowe i nie zapowiadało im nic dobrego. Toż i słowa, którymi do

nich przemówił, twarde były i zimne jak rzymskie miecze.

– Obywatele Aten! – rzekł. – W dowód miłości dla mnie a zarazem przez

wdzięczność dla Rzymu oddaliście mi w małżeństwo waszą Atenę Grodowładną.

W chwili gdyście mi ją ofiarowali, sądziłem, że czynicie to szczerze,

obecnie jednak przekonałem się, że jesteście ludźmi pozbawionymi bojaźni

bożej i wiary...

Struchleli słysząc to Ateńczycy i wyciągnęli błagalnie ręce, triumwir zaś

powtórzył z większym jeszcze naciskiem:

– Tak jest! – bez bojaźni bożej i bez wiary. Wasi przodkowie skazali na

śmierć za bezbożność najmędrszego z ludzi, Sokratesa, ale was stokroć

słuszniej można by nazwać bezbożnikami. A jeśli wy, niby to ojcowie miasta,

dajecie taki przykład, do czegóż dojdzie gmin ateński i na co wyrośnie wasza

młodzież? Na szczęście, nawet i w Atenach istnieją kary na bezbożników,

drżyjcie zatem, albowiem zawisła nad wami zemsta praw boskich i ludzkich!

A oni istotnie drżeć poczęli, gdyż dusze ich ogarnął „boski popłoch”, a przy

tym i kolana nie miały już dawnej siły młodzieńczej.

– Panie! – zapytał eponim głosem do jęku podobnym – wiemy, iż jako bóg,

mylić się nie możesz, ale racz nam oznajmić przyczynę twego słusznego

gniewu, bo oto chitony stały się na nas mokre od zimnego potu, który wystąpił

na nasze ciała.

– Pytacie o przyczynę – odrzekł z gorzką ironią Antoniusz. – Więc do tego

stopnia doszła wasza zatwardziałość, że sami nie możecie się jej domyślić?

Na Styks i wszystkie czeluści Hadesu, do których dziś jeszcze zstąpicie! Toż

gdybym ja, Antoniusz-Dionizos, pojął za małżonkę córkę ostatniego chłopa

ateńskiego, jeszcze by ten chłop pomyślał dla niej o posagu. A wy! – wy daliście

mi w małżeństwo boginię, patronkę waszego miasta, i daliście mi ją tak,

jak nigdy nie poważył się jej przedstawić żaden rzeźbiarz, to jest gołą jak owe

posągi, które nawet figowego liścia nie mają. Atena Grodowładna! Ha! pięknie

Grodowładna! Ani złamanej drachmy! Ani dziurawego obola! O hańbo! o

wstydzie! o bezbożności! Znieważyć tak córkę Zeusa! ubliżyć tak jej, mnie i

Rzymowi! W dziejach świata nie ma przykładu, by kto zniewagę taką bogom

wyrządził, jak również chyba w Hadesie znajdą się dostateczne za taką

zbrodnię kary!

„Boski popłoch” ogarniał coraz bardziej dusze swatów.

– Zgrzeszyliśmy! Zgrzeszyliśmy, panie, ale daj nam czas na pokutę i pozwól

się poprawić! – zawołało kilkanaście stłumionych głosów.

Po tych słowach oblicze Antoniusza stało się mniej lodowate, a czoło jego

poczęło się nieco rozchmurzać. Czas jakiś przeszywał jeszcze wzrokiem skulone

i przelękłe postacie ateńskiej starszyzny, po czym rzekł:

– Mamże znów okazać wam miłosierdzie? Ha, niech tak będzie! Idźcie tedy

do domów waszych i pomyślcie o ofierze pokutnej. Ale biada wam, jeśli ta

ofiara będzie wynosiła mniej niż sześć milionów drachm attyckich, albowiem

mniejszy posag dla Ateny byłby tylko nowym dowodem waszego braku wiary

i waszej bezbożności.

To rzekłszy wstał z krzesła i zwróciwszy się do swych Rzymian przymrużył

jedno oko, a areopagici, prytanowie, filozofowie, kupcy i właściciele realności

powolnym krokiem i z opuszczonymi głowami udali się do domów.

Lecz przystanęli nieco na rynku i odetchnąwszy głęboko, poczęli kiwać siwymi

brodami, po czym jeden rzekł:

– Ha! – trzeba dać!... Lud zapłaci i lud będzie szemrał, ale historia odda

nam sprawiedliwość, albowiem tylko nasza polityka może nam zjednać i zachować

łaskę Rzymu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

PÓJDŹMY ZA NIM!

 

I

Kajus Septimus Cinna był patrycjuszem rzymskim. Młodość spędził w legionach

i twardym obozowym życiu. Później wrócił do Rzymu, by używać

sławy, rozkoszy i wielkiego, lubo już nieco zachwianego majątku. Użył też

wówczas i nadużył wszystkiego, co dać mogło olbrzymie miasto. Noce spędzał

na ucztach we wspaniałych podmiejskich willach; dni schodziły mu na

szermierkach u lanistów, na rozmowach z retorami w tepidariach, gdzie

prowadzono dysputy, a przy tym opowiadano plotki z miasta i świata – w

cyrkach, na wyścigach lub zapasach gladiatorów – wśród lutnistów greckich,

wśród wróżek trackich i cudnych tancerek, sprowadzanych z wysp Archipelagu.

Krewny przez matkę sławnego niegdy Lukulla, odziedziczył po nim zamiłowanie

do wytwornego jadła. Na stołach jego podawano greckie wina,

ostrygi z Neapolis, koszatki z Numidii i tłuste szarańcze, duszone na miodzie

z Pontu. Wszystko, co posiadał Rzym, musiał posiadać i Cinna, począwszy

od ryb z Morza Czerwonego aż do białych pardw znad brzegów Borystenu.

Używał on jednak nie tylko jak żołnierz, który szaleje, ale jak patrycjusz,

który przebiera. Wmówił w siebie, a może i wzbudził zamiłowanie do rzeczy

pięknych: do posążków, wydobywanych ze zgliszcz Koryntu, do epilychniów z

Attyki, do waz etruskich lub sprowadzanych z mglistego Sericum, do mozaik

rzymskich do tkanin znad Eufratu, do arabskich wonności i tych wszystkich

osobliwych drobiazgów, które wypełniały czczość patrycjuszowskiego życia.

Umiał też o nich rozmawiać, jak znawca i miłośnik, z bezzębnymi starcami,

którzy przyozdabiali do stołu łysiny w wieńce z róż, a po ucztach żuli kwiat

heliotropu, by oddech płuc uczynić wonnym. Odczuwał również piękność

Cyceronowskiego okresu, wiersz Horacego lub Owidiusza. Wychowany przez

retora Ateńczyka, mówił biegle po grecku, umiał na pamięć całe ustępy z

Iliady i w czasie uczt mógł śpiewać tak długo pieśni Anakreonta, dopóki się

nie spił lub nie ochrypł.

Przez swego mistrza i innych retorów otarł się o filozofię i zapoznał się z

nią o tyle, że rozumiał architekturę różnych umysłowych gmachów, powznoszonych

w Helladzie i Osadach; rozumiał i to również, że wszystkie leżały w

gruzach. Znał osobiście wielu stoików, do których żywił niechęć, uważał ich

bowiem raczej za partię polityczną, a prócz tego za tetryków, przeciwnych

wesołemu życiu. Sceptycy zasiadali często przy jego stole, obalając między

potrawami całe systemy i głosząc, przy kraterach napełnionych winem, że

rozkosz jest marnością, prawda czymś niedoścignionym i że celem mędrca

może być jedynie martwy spokój.

Wszystko to obijało się o jego uszy, nie wnikając do głębi. Nie wyznawał on

żadnych zasad i nie chciał ich mieć. W postaci Katona widział skojarzenie się

wielkiego charakteru z wielką głupotą. Życie uważał za morze, na którym

wieją wiatry, dokąd chcą – a mądrością była dla niego sztuka nadstawiania

im żagla tak, by łódź popychały. Prócz tego cenił szerokie ramiona, które posiadał,

zdrowy żołądek, który posiadał, i piękną rzymską głowę, o orlim profilu

i potężnych szczękach, którą posiadał. Był też pewny, że z tym można

jakoś przejść przez życie.

Nie należąc do szkoły sceptyków, był życiowym sceptykiem, ale zarazem

hedonikiem, chociaż wiedział, że rozkosz nie jest szczęściem. Prawdziwej nauki

Epikura nie znał, skutkiem czego sam poczytywał się za epikurejczyka.

W ogóle na filozofię patrzał jak na umysłową szermierkę, równie dobrą jak

ta, której uczyli laniści. Gdy go rozprawy znudziły, szedł do cyrku patrzeć na

krew.

W bogów nie wierzył, tak samo jak w cnotę, prawdę i szczęście. Wierzył

tylko we wróżby i miał swoje przesądy, a oprócz tego tajemnice wiary

Wschodu budziły jego ciekawość. Dla niewolników był dobrym panem, o ile

chwilowa nuda nie przywodziła go do okrucieństwa. Mniemał, że życie jest

wielką amforą, którą im lepszy gatunek wina wypełnia, tym jest cenniejszą,

więc starał się swoją wypełnić jak najlepszym. Nie kochał nikogo, ale lubił

wiele rzeczy, między innymi zaś własną orlą głowę o czaszce wspaniałej – i

swoją kształtną patrycjuszowską nogę.

W pierwszych latach hulaszczej epoki lubił także zadziwiać Rzym i udało

mu się to kilkakrotnie. Później zobojętniał i na to.

II

W końcu zrujnował się. Majątek rozdrapali wierzyciele. Cinnie natomiast

zostało znużenie jakby po wielkim trudzie, przesyt i jeszcze jedna, bardzo

niespodziana rzecz, mianowicie jakiś głęboki niepokój. Użył przecie bogactwa,

użył miłości, tak jak ją świat ówczesny rozumiał, użył rozkoszy, użył

sławy wojennej, użył niebezpieczeństw; poznał mniej więcej zakres myśli

ludzkiej, zetknął się z poezją i sztuką; więc mógł sądzić, że wziął z życia

wszystko, co ono dać mogło. Tymczasem teraz miał takie uczucie, jakby czegoś

zaniechał – i to czegoś najważniejszego. Nie wiedział jednak, co to jest, i

próżno łamał sobie nad tym głowę. Nieraz próbował się z tych rozmyślań i z

tego niepokoju otrząsnąć, próbował w siebie wmówić, że w życiu nic więcej

nie ma i być nie może, ale wówczas niepokój jego, zamiast się zmniejszać,

wzrastał natychmiast do tego stopnia, iż mu się zdawało, że się niepokoi nie

tylko za siebie, ale za cały Rzym. Jednocześnie zazdrościł sceptykom i zarazem

miał ich za głupców, ponieważ twierdzili, że próżnię można doskonale

wypełnić niczym. Było w nim teraz jakby dwóch ludzi, z których jeden zdumiewał

się własnym niepokojem, drugi uznawał go mimo woli za zupełnie

słuszny.

Wkrótce po utracie majątku, dzięki możnym rodzinnym wpływom, wysłano

Cinnę na urzędowanie do Aleksandrii, trochę w tym celu, by w bogatym

kraju odbudował na nowo majątek. Niepokój siadł z nim na okręt w Brundisium

i towarzyszył mu przez morze. W Aleksandrii myślał Cinna, że sprawy

urzędu, nowi ludzie, inny świat, nowe wrażenia uwolnią go od natrętnego

towarzysza – i omylił się. Upłynął miesiąc, dwa – i równie jak ziarno Demetry,

przywiezione z Italii, wschodziło jeszcze bujniej na żyznym gruncie Delty,

tak i ów niepokój z bujnego krzewu zmienił się jakby w cedr rozłożysty i począł

rzucać coraz większy cień na duszę Cinny.

Z początku próbował Cinna zagłuszyć się takim życiem, jakie dawniej

prowadził w Rzymie. Aleksandria była rozkosznym miastem, pełnym Greczynek

o płowych włosach i jasnej cerze, którą egipskie słońce powłóczyło

bursztynowym przezroczym połyskiem. W ich to ramionach szukał ukojenia.

Lecz gdy i to okazało się próżnym, począł myśleć o samobójstwie. Wielu

jego towarzyszów zbyło się trosk życia właśnie w taki sposób i z powodów

jeszcze błahszych niż powód Cinny, często z nudy tylko, z czczości lub z braku

ochoty do dalszego używania. Gdy niewolnik trzymał miecz zręcznie i

dość silnie, jedna chwila kończyła wszystko. Cinna chwycił się tej myśli, lecz

gdy już prawie postanowił pójść za nią, powstrzymał go dziwny sen. Oto

zdawało mu się, że gdy przewożono go przez rzekę, spostrzegł na drugim

brzegu swój niepokój, w postaci wynędzniałego niewolnika, który skłoniwszy

mu się rzekł: „Uprzedziłem cię, by cię przyjąć”. – Cinna zląkł się po raz

pierwszy w życiu, zrozumiał bowiem, że skoro o pogrobowym istnieniu nie

może myśleć bez niepokoju, to pójdą tam we dwóch.

W ostateczności postanowił zbliżyć się do mędrców; od których roiło się

Serapeum, sądząc, że może u nich znajdzie rozwiązanie zagadki. Ci wprawdzie

nie potrafili nic mu rozwiązać, ale za to mianowali go „tu museju”, który

to tytuł przyznawali zwykle Rzymianom wysokiego rodu i znaczenia. Na razie

mała to była pociecha i stempel mędrca dany człowiekowi, który nie umiał

sobie odpowiedzieć na to, co go obchodziło najżywiej, mógł wydawać się Cinnie

ironią – przypuszczał jednak, że Serapeum może nie od razu odsłania

całą swą mądrość – i nie tracił zupełnie nadziei.

Najczynniejszym między mędrcami w Aleksandrii był szlachetny Tymon

Ateńczyk, człowiek możny i obywatel rzymski. Mieszkał on od kilkunastu lat

w Aleksandrii, dokąd przybył dla zgłębienia tajemniczej nauki egipskiej. Mówiono

o nim, że nie było ani jednego pergaminu lub papirusu w Bibliotece,

którego by nie przeczytał – i że posiadł całą mądrość ludzką. Był przy tym

człowiekiem słodkim i wyrozumiałym. Wśród mnóstwa pedantów i komentatorów

o skrzepłych mózgach Cinna wyróżnił go od razu i wkrótce zawarł z

nim znajomość, która po pewnym czasie zmieniła się w bliższą zażyłość, a

nawet przyjaźń. Młody Rzymianin podziwiał jego biegłość w dialektyce, wymowę,

i rozwagę, z jaką starzec mówi o rzeczach wzniosłych, dotyczących

przeznaczeń człowieka i świata. Uderzało w nim szczególnie to że owa rozwaga

była połączona jakby z pewnym smutkiem. Później, gdy zbliżyli się z sobą,

niejednokrotnie brała Cinnę ochota zapytać starego mędrca o powód tego

smutku, a zarazem otworzyć przed nim własne serce. Jakoż w końcu do tego

przyszło.

III

Pewnego wieczoru, gdy po gwarnych rozprawach o wędrówce dusz zostali

sam na sam na tarasie, z którego widok był na morze, Cinna, wziąwszy rękę

Tymona, wyznał otwarcie, co mu było największym udręczeniem życia i dla

jakich powodów starał się zbliżyć do uczonych i filozofów z Serapeum.

49

– Tyle przynajmniej zyskałem – rzekł w końcu – żem poznał ciebie Tymonie,

i teraz wiem, że jeśli ty nie rozwiążesz zagadki mego życia, nikt inny tego

uczynić nie zdoła.

Tymon wpatrywał się czas jakiś w wygładzoną toń morską, w której odbijał

się nów księżyca, po czym rzekł:

– Widziałeś, Cinno, owe stada ptaków, które tu nadlatują w zimie z mroków

północy? Czy wiesz, czego one szukają w Egipcie?

– Wiem. Ciepła i światła.

– Dusze ludzkie także szukają ciepła, które jest miłością, i światła, które

oznacza prawdę. Ale ptaki wiedzą, dokąd lecieć po swe dobro, dusze zaś latają

po bezdrożach, w zabłąkaniu, smutku i niepokoju.

– Czemu, szlachetny Tymonie, nie mogą znaleźć drogi?

– Dawniej spoczynek był w bogach, dziś wiara w bogi wypaliła się jakby

oliwa w lampie. Potem sądzono, że filozofia będzie dla dusz słońcem prawdy

– dziś, jak sam wiesz najlepiej, na jej gruzach i w Rzymie, i w Akademii w

Atenach, i tu siedzą sceptycy, którym zdawało się, że wnoszą spokój, a wnieśli

niepokój. Bo wyrzec się światła i ciepła jest to zostawić duszę w ciemności,

która jest niepokojem. Więc wyciągnąwszy ręce przed siebie szukamy po

omacku wyjścia.

– Zali i ty go nie znalazłeś?

–Szukałem i nie znalazłem. Tyś szukał go w rozkoszy, ja w myśleniu – i

obu nas jednaka mgła otacza; wiedz przeto, że nie sam jeden się dręczysz i

że w tobie dręczy się dusza świata. Wszakże od dawna już nie wierzysz w bogów?

– W Rzymie czczą ich jeszcze publicznie i sprowadzają nawet nowych z

Azji i Egiptu, ale wierzą w nich szczerze chyba tylko przekupnie jarzyn, którzy

z rana przyjeżdżają ze wsi do miasta.

– I ci są jedynie spokojni.

– Równie jak ci, którzy tu biją pokłony kotom i cebuli.

– Równie jak ci, którzy, jak syte zwierzęta, nie pragną niczego więcej, tylko

snu po jadle.

– Lecz czyli wobec tego warto żyć?

– Zali wiemy, co nam przyniesie śmierć?

– Więc jakaż jest różnica między tobą a sceptykami?

– Sceptycy godzą się na ciemność lub udają, że się godzą, ja zaś męczę się

w niej.

– I ty nie widzisz wybawienia?

Tymon umilkł na chwilę, po czym odrzekł z wolna, jakby z pewnym wahaniem:

– Czekam go.

– Skąd?

– Nie wiem.

Po czym wsparł głowę na dłoni i jakby pod wpływem ciszy, która zalegała

tarasy, począł mówić również przyciszonym głosem:

– Bo dziwna rzecz, ale czasem mi się wydaje, że gdyby świat nie mieścił w

sobie nic więcej nad to, co wiemy, i gdybyśmy niczym więcej być nie mogli

nad to, czym jesteśmy, to by nie było w nas niepokoju... Tak więc w chorobie

czerpię nadzieję zdrowia... Wiara w Olimp i filozofia zmarły, ale zdrowiem

może być jakaś nowa prawda, której nie znam.

Nadspodziewanie rozmowa ta przyniosła Cinnie wielką ulgę. Usłyszawszy,

że nie tylko on jest chory, ale cały świat chory, doznał takiego uczucia, jakby

ktoś zdjął z niego ogromny ciężar i rozłożył go na tysiące ramion.

IV

Od owego czasu przyjaźń łącząca Cinnę ze starym Grekiem stała się jeszcze

ściślejsza. Odwiedzali się teraz często i dzielili się tak myślami, jak chlebem

w czasie uczt. Cinna zresztą, mimo swych doświadczeń i znużenia, które

idzie za użyciem, był zbyt młodym, by życie nie miało jeszcze chować dla

niego ponęt nieznanych – i taką właśnie ponętę znalazł w jedynej córce Tymona,

Antei.

Sława jej nie była mniejszą w Aleksandrii od sławy ojca. Wielbili ją dostojni

Rzymianie, bywający w domu Tymona; wielbili Grecy, wielbili filozofowie z

Serapeum i wielbił lud. Tymon nie zamykał jej w ginaeceum, jak były zamykane

inne kobiety, i starał się przelać w nią wszystko, co sam wiedział. Gdy

wyszła z lat dziecinnych, czytywał z nią księgi greckie, a nawet rzymskie i

hebrajskie, gdyż obdarzona nadzwyczajną pamięcią a wychowana w różnojęzycznej

Aleksandrii wyuczyła się biegle tych języków. Była mu ona towarzyszem

w myślach, często brała udział w rozprawach, jakie podczas sympozjonów

prowadzono w domu Tymona, często w labiryncie trudnych zagadnień

umiała, jak Ariadna, nie zabłąkać się sama i drugich za sobą wyprowadzić.

Ojciec miał dla niej podziw i cześć. Otaczał ją prócz tego urok tajemnicy i

niemal świętości, albowiem miewała sny wróżebne, w których widywała rzeczy

niewidzialne dla zwykłych oczu śmiertelnych. Stary mędrzec kochał ją

jak duszę własną jeszcze i dlatego, że obawiał się ją stracić, częstokroć bowiem

mówiła, że w snach zjawiają się jej jakieś istoty, dla niej złowrogie – i

jakieś dziwne światło, o którym nie wie, czy będzie źródłem życia, czy śmierci.

Tymczasem jednak otaczała ją tylko miłość. Egipcjanie, którzy bywali w

domu Tymona, zwali ją Lotusem, może dlatego, że kwiat ten odbierał boską

cześć na wybrzeżach Nilu, a może dlatego, że kto ją raz ujrzał, mógł zapomnieć

o całym świecie.

Piękność jej bowiem dorównywała mądrości. Egipskie słońce nie przyćmiło

jej twarzy, w której różowe promienie świtu zdawały się być zamknięte w

przezroczu muszli perłowej. Oczy jej miały błękit Nilu, a spojrzenie płynęło z

równie nieznanych oddaleń, jak wody tej tajemniczej rzeki. Gdy Cinna ujrzał

i usłyszał ją po raz pierwszy, wróciwszy do siebie miał ochotę w atrium swego

domu wznieść na jej cześć ołtarz i ofiarować na nim białe gołębie. Spotykał

on w życiu tysiące kobiet, począwszy od dziewcząt z głębokiej Północy, o

białych rzęsach i włosach barwy dojrzałych zbóż, aż do czarnych jak lawa

Numidek – ale nie spotkał dotychczas ni takiej postaci, ni takiej duszy. I im

częściej ją widywał, im lepiej poznawał, im częściej zdarzało mu się słuchać

jej słów, tym bardziej rosło jego zdumienie. Chwilami on, który nie wierzył w

bogi, przypuszczał, że Antea nie może być córką Tymona, tylko jakiegoś boga,

więc na wpół tylko jest kobietą, na wpół zaś nieśmiertelną.

I wkrótce pokochał ją miłością niespodziewaną, ogromną i nieprzepartą,

tak różną od uczuć, jakich doznawał dotychczas, jak Antea była różną od

innych kobiet. Chciał ją posiadać tylko po to, aby ją czcić. Gotów zaś był oddać

krew, by ją posiadać. Czuł, że wolałby być żebrakiem z nią niż cezarem

bez niej. I jak wir morski porywa z niepohamowaną potęgą wszystko, co

znajdzie się w jego okręgu, tak miłość Cinny porwała jego duszę, serce, myśli,

jego dni, noce i wszystko, z czego składa się życie:

Aż wreszcie porwała i Anteę.

– Tu felix, Cinna! – powtarzali mu przyjaciele. – Tu felix, Cinna! – powtarzał

sam sobie, i gdy ją wreszcie zaślubił, gdy jej boskie usta wyrzekły sakramentalne

słowa: „Gdzie ty, Kajus, tam i ja, Kaja” – wówczas zdawało mu się,

że szczęście jego będzie jak morze – nieprzebrane i bez granic.

V

Rok przeszedł i ta młoda żona odbierała zawsze przy ognisku domowym

cześć niemal boską; była mężowi źrenicą oka, miłością, mądrością, światłem.

Ale Cinna, porównywając swe szczęście z morzem, zapomniał, że morze miewa

odpływy. Po roku Antea zapadła na okrutną, nieznaną chorobę. Sny jej

zmieniły się w straszne widzenia, które wyczerpywały jej życie. Na jej twarzy

zgasły promienie świtu, została tylko przezroczystość muszli perłowej; ręce

jej poczęły przeświecać, oczy zapadły głęboko pod czoło – i różowy lotus stawał

się coraz bardziej białym lotusem, tak białym jak twarze umarłych. Zauważono,

że jastrzębie poczęły krążyć nad domem Cinny, co w Egipcie było

wróżbą śmierci. Widzenia stawały się coraz straszliwsze. Gdy w południowych

godzinach słońce zalewało świat białym blaskiem, a miasto pogrążało

się w milczenie, zdawało się Antei, że słyszy wokół siebie szybkie kroki jakichś

niewidzialnych istot, a w głębiach powietrza widzi suchą, żółtawą

twarz trupią, spoglądającą na nią czarnymi oczyma. Oczy te wpatrywały się

w nią uporczywie, jakby wzywając ją, by gdzieś szła, w jakiś mrok pełen tajemnic

i lęku. Wówczas ciało Antei poczynało drżeć jak w febrze, czoło jej

pokrywało się bladością, kroplami zimnego potu, i ta czczona kapłanka domowego

ogniska zmieniała się w bezbronne i przerażone dziecko, które

chroniąc się na piersi męża, powtarzało zbielałymi ustami: „Ratuj mnie, Kajusie!

broń mnie!”

I Kajus byłby się rzucił na wszelkie widmo, jakie z podziemia mogła wypuścić

Persefona, ale próżno wpijał wzrok w przestrzeń. Naokół, jak zwykle w

godzinach południowych, bywała pustka. Biały blask zalewał miasto; morze

zdawało się płonąć w słońcu, a w ciszy słychać było tylko kwilenie jastrzębi

krążących nad domem.

Widzenia stawały się coraz częstsze – potem codzienne. Prześladowały one

Anteę zarówno na zewnątrz domu, jak w atrium i w izbach. Cinna za poradą

lekarzy sprowadzał sambuciny egipskie i Beduinów grywających na glinianych

piszczałkach, którzy gwarną muzyką mieli zagłuszać ów szum niewidzialnych

istot. Ale okazało się to próżnym. Antea słyszała go wśród największego

gwaru, a gdy słońce stanęło tak wysoko, że cień leżał około nóg

człowieka jak obsunięta z ramion szata, wówczas w drgającym z żaru po52

wietrzu zjawiała się trupia twarz i patrząc szklanymi oczyma na Anteę, cofała

się z wolna, jakby chcąc jej powiedzieć: „Chodź za mną!”

Czasem wydawało się Antei, że usta trupa poruszają się z wolna, czasem,

że wylatują z nich czarne, szkaradne żuki i lecą ku niej przez powietrze. Na

samą myśl o widzeniu, oczy jej napełniały się przerażeniem, a w końcu życie

stało się dla niej męką tak straszną, że prosiła Cinny, aby jej nadstawił

miecz lub pozwolił wypić truciznę.

A on wiedział, że tego uczynić nie zdoła. Tym samym mieczem powyparałby

sobie dla niej żyły, ale zabić jej nie mógł. Gdy sobie wyobrażał tę drogą

głowę martwą, z zamkniętymi powiekami, pełną mroźnego spokoju, i tę pierś

rozdartą jego mieczem, wówczas czuł, że chcąc to uczynić musiałby pierwej

oszaleć.

Pewien lekarz grecki powiedział mu, że to Hekate pojawia się Antei, a owe

niewidzialne istoty, których szelest przeraża chorą, należą do orszaku złowrogiego

bóstwa. Według niego, nie było dla Antei ratunku, kto bowiem ujrzał

Hekatę, musiał umrzeć.

Wówczas Cinna, który przed niedawnym jeszcze czasem byłby się śmiał z

wiary w Hekatę, ofiarował jej hekatombę. Ale ofiara nie pomogła i następnego

dnia posępne oczy spoglądały znów o południu na Anteę.

Próbowano zasłaniać jej głowę, lecz ona widziała trupią twarz nawet przez

najgrubsze zasłony. Gdy była zamknięta w ciemnej izbie, twarz spoglądała

na nią ze ścian, rozświecając ciemność swym bladym, trupim blaskiem.

Wieczorami bywało chorej lepiej. Wówczas zapadała w taki sen, że i Cinnie,

i Tymonowi wydawało się nieraz, iż się z niego nie obudzi więcej. Wkrótce

zasłabła tak, iż nie mogła chodzić o własnej mocy. Noszono ją w lektyce.

Dawny niepokój Cinny wrócił ze stokroć większą mocą i ogarnął go całkowicie.

Byt w nim strach o życie Antei, ale było zarazem dziwne poczucie, że

choroba jej stoi w jakimś tajemniczym związku z tym wszystkim, o czym

mówił Cinna w pierwszej szczerej rozmowie z Tymonem. Być może, że stary

mędrzec myślał to samo, ale Cinna nie chciał i bał się go o to zapytać. Tymczasem

chora więdła jak kwiat, w którego kielichu zagnieździ się pająk jadowity.

Cinna jednak, wbrew nadziei, ratował ją rozpaczliwie. Naprzód wywiózł ją

na pustynie w pobliżu Memfis, lecz gdy pobyt w ciszy piramid nie uwolnił jej

od strasznych widzeń, wrócił do Aleksandrii i otoczył ją wróżbitami, czarownikami

zamawiającymi chorobę i wszelkiego rodzaju bezczelną zgrają, która

wyzyskiwała za pomocą cudownych leków ludzką łatwowierność. Ale on już

nie miał wyboru i chwytał się wszelkich środków.

W tym czasie przyjechał z Cezarei do Aleksandrii sławny lekarz Żyd, Józef

syn Khuzy. Cinna sprowadził go natychmiast do żony – i przez chwilę nadzieja

wróciła do jego serca. Józef, który nie wierzył w greckie i rzymskie bogi,

odrzucił z pogardą mniemanie o Hekacie. Przypuszczał, że to raczej demony

opętały chorą i radził opuścić Egipt, gdzie oprócz demonów także i wyziewy

błotnistej Delty mogły szkodzić jej zdrowiu. Radził też, może dlatego, że

sam był Żydem, udać się do Jerozolimy, jako do miasta, do którego demony

nie mają przystępu i w którym powietrze jest suche i zdrowe.

Cinna tym chętniej poszedł za jego radą, że naprzód nie było już innej, a po

wtóre, że Jerozolimą rządził znajomy mu prokurator, którego przodkowie byli niegdyś

klientami domu Cinnów.

Jakoż, gdy przybyli, prokurator Pontius przyjął ich z otwartymi rękoma i

oddał im na mieszkanie własny dom letni, leżący w pobliżu murów. Ale nadzieja

Cinny rozchwiała się jeszcze przed przybyciem. Trupia twarz patrzała

na Anteę nawet na pokładzie galery – po przyjeździe zaś na miejsce chora

oczekiwała południowej godziny z taką samą śmiertelną trwogą, jak niegdyś

w Aleksandrii.

I tak im poczęły schodzić dni w pognębieniu, lęku, rozpaczy i oczekiwaniu

śmierci.

VI

W atrium, mimo fontanny, cienistego portyku i wczesnej godziny, było

ogromnie gorąco, bo marmur rozpalił się od wiosennego słońca, ale opodal

od domu rosła stara i rozłożysta pistacja, zacieniająca dokoła znaczną przestrzeń.

Przewiew, jako w miejscu otwartym, był tam także daleko większy,

tam więc Cinna kazał postawić przybraną w hiacynty i kwiat jabłoni lektykę,

w której spoczywała Antea. Następnie siadłszy przy niej położył dłoń na jej

bladych jak alabaster rękach i spytał:

– Dobrze ci tu, carissima?

– Dobrze – odpowiedziała zaledwie dosłyszalnym głosem.

I przymknęła oczy, jakby ją ogarniał sen. Nastało milczenie; tylko powiew

poruszał z szelestem gałązkami pistacji, a na ziemi wokół lektyki migotały

złote plamki od promieni, przedzierających się przez liście – szarańcze sykały

między kamieniami.

Chora otworzyła po chwili oczy.

– Kaju – rzekła – czy prawda, że w tej ziemi zjawił się filozof, który uzdrawia

chorych?

– Oni tu takich prorokami zowią – odpowiedział Cinna. – Słyszałem o nim

i chciałem go wezwać do ciebie, ale okazało się, iż to był fałszywy cudotwórca.

Bluźnił on przy tym przeciw tutejszej świątyni i zakonowi tej ziemi, przeto

prokurator wydał go na śmierć i dziś właśnie ma być ukrzyżowany.

Antea spuściła głowę.

– Ciebie wyleczy czas – rzekł Cinna widząc smutek, który odbił się na jej

twarzy.

– Czas jest w usługach śmierci, nie życia – odpowiedziała z wolna.

I znowu nastało milczenie, naokół migotały ciągle złote plamki; szarańcze

sykały jeszcze głośniej, a ze szpar skalnych powysuwały się na głazy małe

jaszczurki, szukające miejsc słonecznych.

Cinna spoglądał od czasu do czasu na Anteę i po raz tysiączny przelatywały

mu przez głowę rozpaczliwe myśli, że wszystkie środki ratunku wyczerpane,

że nie ma ani iskry nadziei i że wkrótce ta kochana postać stanie się

tylko cieniem znikomym i garstką prochu w kolumbarium.

Teraz już, leżąc z przymkniętymi oczyma w przybranej kwieciem lektyce,

wyglądała jak martwa.

– Pójdę i ja za tobą! – powtarzał sobie w duchu Cinna.

Wtem w oddali dały się słyszeć czyjeś kroki. Twarz Antei stała się natychmiast

biała jak kreda, wpółotwarte jej usta oddychały pośpiesznie, pierś poczęła

się podnosić szybkim ruchem. Nieszczęsna męczennica była pewna, że

to ów orszak niewidzialnych istot, poprzedzający zjawienie się trupa o szkla54

nych oczach, zbliża się już ku niej. Lecz Cinna, chwyciwszy jej ręce, począł ją

uspokajać:

– Anteo, nie lękaj się, te kroki słyszę i ja.

A po chwili dodał:

– To Pontius przychodzi do nas.

Rzeczywiście, na zakręcie ścieżki ukazał się prokurator w towarzystwie

dwóch niewolników. Był to niemłody człowiek, o twarzy okrągłej wygolonej

starannie, pełnej sztucznej powagi, a zarazem troski i zmęczenia.

– Pozdrowienie ci, szlachetny Cinno, i tobie, boska Anteo! – rzekł wchodząc

pod cień pistacji. –Otóż po zimnej nocy dzień uczynił się znojny: oby był

pomyślny dla was obojga i oby zdrowie Antei zakwitło, jako te hiacynty i te

gałązki jabłoni, które zdobią jej lektykę.

– Pokój z tobą i witaj! – odrzekł Cinna.

Prokurator, siadłszy na odłamie skały, popatrzał na Anteę, zmarszczył

nieznacznie brwi – i ozwał się:

– Samotność rodzi smutek i chorobę, a wśród tłumów nie ma miejsca na

przestrach, więc dam wam jedną radę. Na nieszczęście, tu nie Antiochia ani

Cezarea, nie ma tu igrzysk i wyścigów, a gdyby cyrk stanął, to by go ci zapaleńcy

zburzyli na drugi dzień. Tu słyszysz tylko słowo: „zakon” – a temu

„zakonowi” wszystko zawadza. Wolałbym być w Scytii niż tu...

– O czym chcesz mówić, Piłacie?

– Istotnie odszedłem od rzeczy. Ale to troski tego powodem. Mówiłem, że

wśród tłumów nie ma miejsca na strach. Otóż możecie dziś mieć widowisko.

W Jerozolimie trzeba się byle czym zadowalać, przede wszystkim zaś trzeba,

żeby w południe Antea była wśród tłumów. Dziś umrze na krzyżu trzech ludzi.

Lepsze to niż nic. Przy tym z powodu Paschy napłynęła do miasta zgraja

najdziwaczniejszych drapichrustów z całego tego kraju. Możecie się przypatrzyć

temu ludowi. Każę wam dać wyborne miejsce w pobliżu krzyżów. Mam

nadzieję, że skazani będą umierali odważnie. Jeden z nich dziwny człowiek;

powiada się być Synem Bożym, jest słodki jak gołąb i naprawdę nie popełnił

nic takiego, przez co by zasłużył na śmierć.

– I skazałeś go na krzyż?

– Chciałem się zbyć kłopotu, a zarazem nie poruszać tego gniazda os, które

brzęczą naokół świątyni. Oni i tak ślą na mnie skargi do Rzymu. Zresztą,

przecie nie o obywatela rzymskiego chodzi.

– Ów człowiek nie będzie dlatego mniej cierpiał.

Prokurator nie odpowiedział – i po chwili począł mówić jakby do siebie:

– Jedna jest rzecz, której nie znoszę, to przesada. Kto przy mnie wymówi

ten wyraz, odbiera mi wesołość na cały dzień. Złoty środek! oto czego, według

mnie, roztropność nakazuje się trzymać. A nie ma kąta na świecie, w

którym by tej zasady trzymano się mniej niż tu. Jak mnie to wszystko męczy!

jak mnie męczy! W niczym spokoju, w niczym równowagi... ani w ludziach,

ani w przyrodzie... Teraz na przykład wiosna, noce chłodne – a we

dnie taki żar, że po kamieniach stąpać trudno. Do południa jeszcze daleko, a

patrzcie – co się dzieje! Co zaś do ludzi, lepiej nie mówić! Jestem tu, bo muszę.

Mniejsza o to! Znowu bym odszedł od rzeczy. Idźcie zobaczyć ukrzyżowanie.

Jestem pewien, że ów Nazarejczyk będzie umierał odważnie. Kazałem

go chłostać, myśląc, że tym sposobem ochronię go od śmierci. Nie jestem

okrutnikiem. Gdy go bito, cierpliwy był jak jagnię i błogosławił ludziom. Gdy

spłynął krwią, wzniósł oczy do góry i modlił się. To najdziwniejszy człowiek

jakiego w życiu widziałem. Żona nie dała mi z jego powodu ni chwili spokoju.

„Nie dopuść do śmierci niewinnego!” – oto, co od świtu kładła mi w uszy.

Chciałem. Dwukrotnie wstępowałem na bimę i przemawiałem do tych zaciekłych

kapłanów i do tej parszywej tłuszczy. Odpowiadali mi jednym głosem,

przewracając w tył głowy i rozdzierając szczęki aż do uszu: „Ukrzyżuj!”

– Ty zaś ustąpiłeś? – rzekł Cinna.

– Bo w mieście byłyby rozruchy, a jam tu od tego, by utrzymać spokój.

Muszę spełniać mój obowiązek. Nie lubię przesady, i przy tym jestem zmęczony

śmiertelnie, ale gdy się raz czegoś podejmę, nie zawaham się poświęcić

dla ogólnego dobra życia jednego człowieka, zwłaszcza jeśli to jest człowiek

nieznany, o którego nikt się nie upomni. Tym gorzej dla niego, że nie jest

Rzymianinem.

– Słońce nie tylko nad Rzymem świeci – szepnęła Antea.

– Boska Anteo – odparł prokurator – mógłbym ci odpowiedzieć, że na całym

okręgu ziemi przyświeca ono rzymskiej władzy, zatem dla jej dobra

wszystko należy poświęcić, a rozruchy podkopują naszą powagę. Ale przede

wszystkim błagam cię: nie żądaj ode mnie, bym zmienił wyrok. Cinna także

ci powie, że to nie może być i że gdy wyrok raz wydany, chyba sam cezar

mógłby go zmienić. Ja, choćbym chciał – nie mogę. Nieprawda, Kaju?

– Tak jest.

Lecz Antei słowa te sprawiły widoczną przykrość, rzekła bowiem, myśląc

może o sobie:

– Tak więc można cierpieć i umrzeć bez winy.

– Nikt nie jest bez winy – odpowiedział Pontius. – Ów Nazarejczyk nie popełnił

żadnej zbrodni, więc też jako prokurator umyłem ręce. Ale jako człowiek

potępiam jego naukę. Rozmawiałem z nim umyślnie dość długo, chcąc

go wybadać, i przekonałem się, że głosi rzeczy niesłychane. To trudno! Świat

musi stać na rozsądku. Któż przeczy, że cnota jest potrzebną?... Pewnie nie

ja. Ale nawet stoicy uczą tylko, by przeciwności znosić z pogardą, nie wymagają

zaś, by się wyrzec wszystkiego, począwszy od majątku aż do obiadu.

Powiedz, Cinno – ty jesteś rozsądny człowiek – co byś o mnie pomyślał, gdybym

ten dom, w którym mieszkacie, oddał ni z tego, ni z owego tym oto obdartusom,

którzy tam wygrzewają się na słońcu, przy Jopejskiej bramie? A

on właśnie takich rzeczy wymaga. Głosi przy tym, że wszystkich należy równo

kochać; Żydów tak samo jak Rzymian, Rzymian jak Egipcjan, Egipcjan

jak Afrów i tak dalej. Przyznam się, że miałem tego dosyć. W chwili gdy idzie

o jego życie, zachowuje się jakby szło o kogo innego, naucza – i modli się. Nie

mam obowiązku ratować kogoś, co sam o to nie dba. Kto nie umie w niczym

miary zachować, nie jest człowiekiem roztropnym. Przy tym on zowie się Synem

Bożym i burzy zasady, na których świat się wspiera, a zatem szkodzi

ludziom. Niech sobie w duszy, co chce, myśli – byle nie burzył. Jako człowiek,

protestuję przeciw jego nauce. Jeśli ja nie wierzę, dajmy na to, w bogi,

to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religii i publicznie to głoszę, albowiem

sądzę, że dla ludzi religia jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone,

i dobrze zaprzężone. Zresztą takiemu Nazarejczykowi śmierć nie powinna

być straszna, twierdzi bowiem, że zmartwychwstanie.

Cinna i Antea spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.

– Że zmartwychwstanie?

– Ni mniej, ni więcej: po trzech dniach. Tak przynajmniej głoszą jego

uczniowie. Samego zapomniałem zapytać. Wreszcie to wszystko jedno, bo

śmierć uwalnia od obietnic. A gdyby i nie zmartwychwstał, nic na tym nie

straci, gdyż wedle jego nauki prawdziwe szczęście, wraz z życiem wiecznym,

zaczyna się dopiero po śmierci. Mówi o tym istotnie jak człowiek zupełnie

pewny. W jego Hadesie widniej niż w podsłonecznym świecie, a im kto więcej

tu cierpi, tym pewniej tam wejdzie; powinien tylko kochać, kochać i kochać.

– Dziwna nauka – rzekła Antea.

– A tamci wołali na cię: „Ukrzyżuj!”? – spytał Cinna.

– I nawet się nie dziwię. Duszą tego ludu jest nienawiść, któż zaś, jeśli nie

nienawiść, ma wołać o krzyż dla miłości.

Antea potarła czoło wychudłą ręką.

– I On jest pewnym, że można żyć i być szczęśliwym – po śmierci?

– Dlatego nie straszy go krzyż ni śmierć.

– Jakby to było dobrze, Cinno!...

Po chwili znów spytała:

– Skąd On wie o tym?

Prokurator machnął ręką:

– Powiada, że to wie od Ojca wszystkich ludzi, który dla Żydów jest tym,

czym dla nas Jowisz, z tą różnicą, że według Nazarejczyka jest On jeden, jedyny

i miłosierny.

– Jakby to było dobrze, Kaju! – powtórzyła chora.

Cinna otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale umilkł – rozmowa

ustała. Pontius rozmyślał widocznie w dalszym ciągu nad dziwaczną nauką

Nazarejczyka, albowiem kręcił głową i wzruszał co chwila ramionami.

Wreszcie wstał i począł się żegnać.

Nagle Antea rzekła:

– Kaju, pójdźmy zobaczyć tego Nazarejczyka.

– Śpieszcie się – rzekł odchodząc Piłat – pochód wkrótce wyruszy.

VII

Dzień, od rana znojny i pogodny, począł się około południa zachmurzać,

od północo-wschodu napływały obłoki ciemne lub miedziane, niezbyt rozległe,

ale zawalne, jakby brzemienne burzą. Między nimi widać było jeszcze

głęboki błękit, ale łatwo było przewidzieć, że wkrótce zbiegną się i przesłonią

cały niebieski widnokrąg. Tymczasem słońce obrzucało ich zręby ogniem i

złotem. Nad samym miastem i przyległymi wzgórzami rozciągał się jeszcze

szeroki szmat pogodnego nieba i na dole nie było żadnego wiatru.

Na wysokiej płaszczyźnie, zwanej Golgotą, stały już tu i ówdzie małe gromadki

ludzi, które uprzedziły pochód, mający wyruszyć z miasta. Słońce

rozświecało szerokie kamienne przestrzenie, puste, jałowe i smutne. Jednostajną

perłową ich barwę przerywała tylko czarna sieć rozpadlin i załamań,

tym czarniejsza, im bardziej sama płaszczyzna była zalana światłem. W dali

widać było wynioślejsze wzgórza, równie puste, przysłonione błękitną mgłą

oddalenia.

Niżej, między murami miasta a płaskowzgórzem Golgoty, leżała równina,

spiętrzona gdzieniegdzie skałami, mniej pusta. Tam ze szczelin, w których

zebrało się nieco urodzajnej ziemi, wyglądały figi, o liściu rzadkim i ubogim.

Tu i ówdzie wznosiły się budowle o płaskich dachach, poprzylepiane na

kształt gniazd jaskółczych do kamiennych ścian, lub, świecąc z dala w słońcu,

biało malowane groby. Obecnie, z powodu bliskich świąt i napływu

mieszkańców prowincji do miasta, powznoszono bliżej murów mnóstwo szałasów

i namiotów, które tworzyły całe obozowiska, pełne ludzi i wielbłądów.

Słońce wznosiło się coraz wyżej na nie pokrytej dotąd chmurami przestrzeni

nieba. Zbliżały się godziny, w których zazwyczaj panowało na tych

wyżynach głuche milczenie, bowiem żywe istoty szukały ochrony w murach

lub rozpadlinach. A nawet i obecnie, mimo niezwykłego ożywienia, tkwił jakiś

smutek w tej okolicy, w której olśniewający blask padał nie na zieleń, ale

na szare rozłogi kamienne. Gwar dalekich głosów, dochodzący od strony

murów, zmienił się jakby w szmer fali i zdawał się być pochłanianym przez

ciszę.

Pojedyncze gromadki ludzi, wyczekujące od rana na Golgocie, zwracały

głowy ku miastu, skąd pochód miał lada chwila wyruszyć. Lektyka z Anteą

nadeszła, poprzedzana przez kilku żołnierzy dodanych przez prokuratora,

którzy mieli torować drogę wśród, ścisku, a w danym razie powstrzymać

nienawidzące cudzoziemców i fanatyczne tłumy od zniewag. Obok lektyki

postępował Cinna w towarzystwie setnika Rufila.

Antea była jakby spokojniejsza i mniej przerażona tym, że zbliżało się południe,

a zarazem groźba strasznych widzeń, które wysysały z niej życie. To,

co prokurator mówił o młodym Nazarejczyku, porwało jej umysł i odwróciło

uwagę od własnej nędzy. Było bowiem dla niej w tym coś dziwnego, czego

prawie nie umiała zrozumieć. Świat ówczesny widział wielu ludzi, którzy

umierali tak spokojnie, jak gaśnie stos pogrzebowy, w którym drwa się wypalą.

Ale był to spokój, płynący z odwagi lub filozoficznej zgody na nieubłaganą

konieczność zamiany światła na ciemność, rzeczywistego życia na jakiś

byt mglisty, nikły i nieokreślony. Nikt nie błogosławił dotąd śmierci, nikt nie

umierał z niezachwianą pewnością, że dopiero poza stosem lub grobem zaczyna

się prawdziwe istnienie i szczęście tak potężne i tak nieskończone, jakie

tylko istota wszechmocna i nieskończona dać może.

Ów zaś, którego miano ukrzyżować, głosił to jako niewątpliwą prawdę.

Anteę nie tylko uderzyła ta nauka, ale wydała się jedynym źródłem otuchy i

nadziei. Wiedziała, że musi umrzeć – i zdejmował ją żal niezmierny. Czymże

bowiem była dla niej śmierć? Oto porzuceniem Cinny, porzuceniem ojca, porzuceniem

światła, kochania, pustką, zimnem, na wpół nicością, mrokiem.

Więc im lepiej mogło być jej w życiu, tym jej żal musiał być większy. Gdyby

śmierć mogła się na coś przydać albo gdyby można wziąć z sobą choć wspomnienie

z miłości, choć pamięć szczęścia – prędzej by zdobyła się na rezygnację.

Wtem, nie spodziewając się od śmierci niczego, usłyszała nagle, że ona

może jej dać wszystko. I kto to głosił? Jakiś dziwny człowiek, nauczyciel,

prorok, filozof, który nakazywał ludziom miłość jako najwyższą cnotę, który

błogosławił im w chwili chłosty i którego miano ukrzyżować. Więc Antea myślała:

„Dlaczego by tak nauczał, skoro krzyż mu jedyną zapłatą? Inni pragnęli

władzy – On jej nie chciał, inni mienia – On pozostał ubogim; inni pałaców,

uczt, zbytków, purpurowej odzieży, wykładanych perłowcem i kością

słoniową wozów – On żył jak pasterz. Przy tym zalecał miłość, litość, ubóstwo,

nie mógł więc być złym i łudzić umyślnie ludzi. Jeżeli zaś mówił praw58

dę – w takim razie niech będzie błogosławiona śmierć, jako koniec ziemskiej

nędzy, jako zmiana gorszego szczęścia na lepsze, jako światło dla gasnących

oczu i jako skrzydła, którymi się odlatuje w wieczystą radość!” Teraz Antea

zrozumiała, co znaczyła zapowiedź zmartwychwstania.

Umysł i serce biednej chorej przylgnęły całą siłą do tej nauki. Przypomniała

sobie też słowa ojca, który niejednokrotnie powtarzał, że tylko jakaś

nowa prawda może wydobyć umęczoną duszę ludzką z pomroku i więzów. A

oto była nowa prawda! Zwyciężyła ona śmierć, więc niosła zbawienie. Antea

utonęła tak całą swą istotą w tych myślach, że od wielu i wielu dni Cinna po

raz pierwszy nie dostrzegł w jej twarzy trwogi przed nadchodzącą południową

godziną.

Pochód wreszcie ruszył z miasta ku Golgocie – i z wyżyny, na której stała

Antea, widać go było doskonale. Tłum był znaczny, ale jednak zdawał się –

ginąć na tych obszarach kamiennych. Z otwartej bramy miasta wysypywało

się coraz więcej ludzi, a po drodze przyłączali się do nich ci, którzy oczekiwali

za murami. Szli początkowo długim korowodem, który rozlewał się jak

wezbrana rzeka, w miarę jak postępowali naprzód. Po bokach uganiały się

roje dzieci. Pochód mienił się i pstrzył od białych opończy, od szkarłatnych i

błękitnych chust kobiecych. W środku połyskiwały zbroje i dzidy żołnierzy

rzymskich, na które blask słoneczny rzucał jakby latające promienie. Wrzawa

zmieszanych głosów dochodziła z daleka i stawała się coraz wyraźniejszą.

Na koniec zbliżyli się zupełnie – i pierwsze szeregi poczęły występować na

wzniesienie. Tłum śpieszył się, by zająć najbliższe miejsca i widzieć jak najdokładniej

mękę, skutkiem czego oddział kołnierzy prowadzący skazanych

pozostawał coraz bardziej z tyłu pochodu. Pierwsze przybyły dzieci, przeważnie

chłopcy, półnadzy, poprzewiązywani szmatami w biodrach, z wystrzyżonymi

głowami, prócz dwóch pęków włosów przy skroniach – smagli, o źrenicach

prawie błękitnych i wrzaskliwej mowie. Wśród dzikiej wrzawy poczęli

oni wydrapywać ze szczelin zwietrzałe okruchy skalne, którymi chcieli rzucać

na ukrzyżowanych. Tuż po nich wzniesienie zaroiło się od różnorakiej

tłuszczy. Twarze były po największej części rozpalone ruchem i nadzieją widowiska.

Na żadnej nie było śladu litości. Krzykliwość głosów, niezmierna

ilość słów wyrzucanych przez każde usta, nagłość ruchów dziwiła Anteę,

jakkolwiek przywykła w Aleksandrii do gadatliwej żywości greckiej. Ludzie

rozmawiali tu z sobą, jakby się chcieli na siebie rzucić; nawoływali się, jakby

szło o ich ratunek, spierali się, jakby ich odzierano ze skóry.

Centurion Rufilus, zbliżywszy się do lektyki, dawał wyjaśnienia głosem

spokojnym, służbowym, a tymczasem z miasta napływały coraz nowe fale.

Ścisk powiększał się z każdą chwilą. W tłumie widać było zamożnych mieszkańców

Jerozolimy przybranych w pasiaste opończe, trzymających się z dala

od nędznej hołoty z przedmieść. Napłynęli licznie i wieśniacy, których święta

sprowadziły wraz z rodzinami do miasta; rolnicy poprzepasywani workami i

pasterze o twarzach dobrotliwych i zdziwionych, przybrani w skóry kozie.

Tłumy kobiet ciągnęły razem z mężczyznami, lecz że możniejsze mieszczanki

nierade wychodziły z domu, były to przeważnie kobiety z ludu, wieśniaczki

lub przybrane jaskrawo ulicznice, o farbowanych włosach, brwiach i paznokciach,

pachnące z daleka nardem, z olbrzymimi zausznicami i w naszyjnikach

z monet.

Nadciągnął wreszcie i Sanhedryn – a wśród niego Hanaan, starzec z twarzą

sępa i z oczyma w krwawych obwódkach, oraz ociężały Kajafa, przybrany

w dwurożną czapkę, z pozłocistą tablicą na piersiach. Razem z nimi szli różni

faryzeusze, jak to: w l o k ą c y

n o g i , którzy umyślnie potrącali stopami o wszystkie przeszkody, faryzeusze

o k r w a w y c h c z o ł a c h, również umyślnie rozbijający je o mury,

i faryzeusze z g a r b i e n i , niby gotowi do przyjęcia ciężaru grzechów

całego miasta na swe ramiona. Posępna powaga i zimna zaciekłość różniła

ich od zgiełkliwej zgrai pospolitego ludu.

Cinna przyglądał się tej ciżbie ludzkiej z chłodną i pogardliwą twarzą

człowieka należącego do rasy panującej, Antea – ze zdziwieniem i obawą.

Wielu Żydów zamieszkiwało Aleksandrię, ale tam byli oni na wpół Hellenami,

tu zaś po raz pierwszy widziała ich takimi, jakimi przedstawiał ich prokurator

i jakimi byli w swym własnym gnieździe. Jej młoda twarz, na której

śmierć wycisnęła już swe piętno, jej do cienia podobna postać zwracały powszechną

uwagę. Przypatrywano jej się natrętnie, o ile pozwalali na to otaczający

lektykę żołnierze; tak wielką była jednak tu pogarda i nienawiść dla

obcych, że w żadnych oczach nie było widać współczucia, raczej połyskiwała

w nich radość, że ofiara nie ujdzie śmierci. Antea teraz dopiero zrozumiała

dokładnie, dlaczego ci ludzie wołali o krzyż dla proroka, który opowiadał

miłość.

I ów Nazarejczyk wydał się jej nagle kimś tak bliskim, że niemal drogim.

On musiał umrzeć – i ona również. Jego, po wydanym wyroku, już nic nie

mogło ocalić – i na nią wyrok zapadł – więc zdawało się Antei, że ich połączyło

braterstwo niedoli i śmierci. Tylko On szedł na krzyż z wiarą w pośmiertne

jutro, ona tej wiary dotąd nie miała i przyszła jej zaczerpnąć w Jego

widoku.

Tymczasem z dala rozległa się wrzawa, świst, wycie, po czym wszystko

ucichło. Dał się słyszeć chrzęst broni i ciężki krok legionistów. Tłumy zakołysały

się, rozstąpiły, i oddział prowadzący skazanych począł przesuwać się

koło lektyki. Z przodu, po bokach i z tyłu szli równym i powolnym krokiem

żołnierce, w środku widać było trzy przecznice krzyżów, które zdawały się

same postępować, nieśli je bowiem ludzie zgarbieni pod ciężarem. Łatwo było

odgadnąć, że między tymi trzema nie ma Nazarejczyka, dwaj bowiem mieli

bezczelne twarze opryszków, trzecim był niemłody prosty wieśniak, którego

widocznie żołnierze zmusili do zastępstwa. Nazarejczyk szedł za krzyżami,

mając blisko za sobą dwóch żołnierzy. Szedł w narzuconym na wierzch

odzienia purpurowym płaszczu i w cierniowej koronie; spod której kolców

wydobywały się krople krwi. Jedne ściekały mu z wolna po twarzy, inne

skrzepły tuż pod koroną, w kształt jagód dzikiej róży lub koralowych paciorków.

Blady był, posuwał się z wolna chwiejnym, osłabionym krokiem. Szedł

wśród urągowiska ciżby, jakby w zaświatowym zamyśleniu pogrążony, jakby

oderwany już od ziemi, jakby nie baczny na okrzyki nienawiści lub jakby

nad miarę ludzkich przebaczeń przebaczający i nad miarę ludzkiej litości litościwy,

bo już nieskończonością ogarnięty, już nad ludzkie zło wyniesiony,

cichy bardzo, słodki i tylko ogromem smutku całej ziemi smutny.

– Prawdą jesteś – wyszeptała drżącymi ustami Antea.

Orszak przesuwał się teraz tuż koło lektyki. Była nawet chwila; że się zatrzymał,

podczas gdy idący na przedzie żołnierze oczyszczali z ciżby drogę.

Antea widziała teraz Nazarejczyka o kilka kroków: widziała, jak powiew poruszał

zwoje jego włosów, widziała czerwonawy odblask, padający od płaszcza

Jego na wybladłą i przezroczystą twarz. Tłuszcza, rwąc się ku Niemu,

otoczyła teraz ciasnym półkolem żołnierzy tak, że musieli uczynić z włóczni

zaporę, by Go bronić przed jej wściekłością. Wszędy widać było wyciągnięte

ramiona z zaciśniętymi pięściami, oczy wychodzące z powiek, połyskujące

zęby, brody rozchwiane od wściekłych ruchów i usta w pianie, wyrzucające

chrapliwe okrzyki. On zaś, spojrzawszy naokół, jakby się chciał spytać:

„Com wam uczynił?” – podniósł następnie oczy ku niebu i modlił się – i

przebaczał.

– Anteo! Anteo! – zawołał w tej chwili Cinna.

Lecz Antea zdawała się nie słyszeć jego wołania. Z oczu płynęły jej wielkie

łzy, zapomniała o chorobie, zapomniała, że już od wielu dni nie podnosiła się

z lektyki i powstawszy nagle drżąca, na wpół przytomna z żalu, litości i z

oburzenia na ślepe okrzyki ciżby, poczęła chwytać hiacynty i kwiat jabłoni i

rzucać pod stopy Nazarejczyka.

Na chwilę uczyniło się cicho. Tłum ogarnęło podziwienie na widok tej dostojnej

Rzymianki, oddającej cześć skazanemu. On zwrócił oczy na jej biedną

chorą twarz i usta Jego poczęły się poruszać, jakby ją błogosławił. Antea,

opadłszy znów na poduszki lektyki, czuła, że spływa na nią morze światła,

dobroci, miłosierdzia, otuchy, nadziei, szczęścia, i wyszeptała znowu:

– Tyś jest Prawdą.

Potem nowa fala łez napłynęła jej do oczu.

Lecz Jego popchnięto naprzód, na odległe o kilkadziesiąt kroków od lektyki

miejsce, na którym stały już wbite w rozpadliny skał słupy krzyżów. Tłum

przesłonił Go znowu, lecz że miejsce owo było znacznie wyniesione, Antea

ujrzała znów niebawem Jego bladą twarz i cierniową koronę. Legioniści

zwrócili się raz jeszcze ku tłuszczy i odegnali ją kijami dość daleko, by nie

przeszkadzała egzekucji. Poczęto teraz przywiązywać dwóch opryszków do

bocznych krzyżów. Trzeci krzyż stał w pośrodku z białą kartą, przybitą ćwiekiem

na wierzchołku, którą podnosił i szarpał wzmagający się coraz wiatr.

Gdy żołnierze zbliżywszy się wreszcie do Nazarejczyka, jęli Go rozbierać z

odzieży, w tłumie zagrzmiały okrzyki: – Król, król! nie daj się, królu! gdzie

twoje zastępy? broń się!

Chwilami wybuchał śmiech, który porywał tłuszczę, tak że nagle cała kamienna

wyżyna rozbrzmiewała jednym chichotem. Jego tymczasem rozciągnięto

na wznak na ziemi, aby Mu ręce przybić do przecznicy krzyża, potem

zaś podciągnąć Go wraz z nią na słup główny.

Wtem jakiś człowiek, stojący niedaleko lektyki i przybrany w białą simarę,

rzucił się nagle na ziemię, zgarnął na głowę pył i okruchy kamienne i począł

krzyczeć okropnym, pełnym rozpaczy głosem: – Byłem trędowaty – uzdrowił

mnie – przecz Go krzyżują!?

Antei twarz zbielała jak chusta.

– On go uzdrowił... słyszysz, Kaju? – rzekła.

– Czy chcesz wrócić? – spytał Cinna.

– Nie! Tu zostanę!

A Cinnę ogarnęła, jak wicher, dzika i bezbrzeżna rozpacz, że nie wezwał

Nazarejczyka do swego domu, by mu uzdrowił Anteę.

Ale w tej chwili żołnierze, przyłożywszy ćwieki do Jego rąk, poczęli w nie

uderzać. Dał się słyszeć tępy szczęk żelaza o żelazo, który wnet zmienił się w

donioślej brzmiący rozgłos, gdy ostrza gwoździ, przeszedłszy przez ciało, zagłębiły

się w drzewo. Tłumy uciszyły się znów, prawdopodobnie dlatego, by

napawać się krzykami, jakie męczarnia mogła wydrzeć z ust Nazarejczyka.

Ale On pozostał cichy i na wyżynie rozległy się tylko złowrogie i straszne

uderzenia młotów.

Wreszcie skończono robotę i przecznicę wraz z ciałem podciągnięto ku j i

górze. Pilnujący roboty setnik wymawiał, a raczej śpiewał jednostajnym głosem

słowa komendy, wedle której jeden z żołnierzy począł następnie przygważdżać

nogi.

Tymczasem owe obłoki, które od rana wytaczały się na widnokrąg, przysłoniły

słońce. Odległe wzgórza i skały, świecące w blasku, zgasły. Świat

zmierzchł. Złowrogi, miedziany mrok ogarnął okolicę i, w miarę jak słońce

zasuwało się głębiej za zwały chmur, gęstniał coraz bardziej. Rzekłbyś, że

ktoś z góry przesiewał na ziemię czerwonawą ciemność, gorący wiatr uderzył

raz i drugi, potem ścichł. Powietrze stało się parne.

Nagle i owe resztki rudawych blasków sczerniały. Posępne jak noc chmury

poczęły się przewracać i posuwać na kształt olbrzymiego wału ku wyżynie i

miastu. Szła burza. Świat napełnił się niepokojem.

– Wracajmy! – rzekł znów Cinna.

– Jeszcze, jeszcze chcę Go widzieć! – odpowiedziała Antea.

Ponieważ mrok przesłonił wiszące ciała, Cinna kazał zanieść lektykę bliżej

do miejsca męki. Przysunęli się tak blisko, że zaledwie kilka kroków dzieliło

ich od krzyża. Na ciemnym drzewie widać było ciało Ukrzyżowanego, które w

tym powszechnym zaćmieniu wydawało się jakby ze srebrnych promieni

księżyca utkane. Pierś Jego podnosiła się szybkim oddechem. Głowę i oczy

trzymał jeszcze zwrócone ku górze.

Wtem w głębiach chmur ozwał się głuchy pomruk. Grzmot zbudził się,

wstał, przetoczył się ze straszliwym łoskotem od wschodu na zachód, a potem,

jakby zapadał w bezdenne przepaści, odzywał się niżej i niżej, to cichnąc,

to wzmagając się, w końcu huknął jak grom, aż ziemia zatrzęsła się w

posadach.

Jednocześnie olbrzymia sina błyskawica rozdarła chmury, rozświeciła

niebo, ziemię, krzyże, zbroje żołnierzy i zbitą jak stado owiec tłuszczę, niespokojną

i trwożną.

Po błyskawicy zapadła jeszcze grubsza ciemność. W pobliżu lektyki ozwały

się łkania jakichś kobiet, które również zbliżyły się do krzyża. Było coś przerażającego

w tym łkaniu wśród ciszy. Ci, którzy pogubili się w tłumie, poczęli

się teraz nawoływać. Tu i ówdzie ozwały się przerażone głosy;

– Ojah! oj lanu! zali nie Sprawiedliwego ukrzyżowano!?

– Który dawał świadectwo prawdzie! Ojah!

– Który wskrzeszał zmarłe. Ojah!

A inny głos zawołał:

– Biada ci, Jeruzalem!

Inny znów:

– Ziemia zadrżała!

Druga błyskawica odkryła głębie nieba i ukazała w nich jakby olbrzymie

ogniste postacie. Głosy ucichły, a raczej zginęły w poświstach wichru, który

zerwał się nagle z olbrzymią siłą, zdarł mnóstwo chust, opończy i począł rzucać

nimi po wyżynie.

Głosy poczęły znów wołać:

– Ziemia zadrżała!

Niektórzy jęli uciekać. Innych trwoga przykuła do miejsca – i ci stali w

osłupieniu, bez myśli, z tym mętnym wrażeniem tylko, że stało się coś

straszliwego.

Lecz mrok począł nagle rzednąć. Wicher przewracał chmury, skręcał je i

szarpał jak zetlałe szmaty. Jasność wzrastała stopniowo, na koniec ciemny

strop rozdarł się i przez szczelinę lunął potok słonecznego światła: wnet rozwidniła

się wyżyna, zalęknione twarze ludzkie i krzyże.

Głowa Nazarejczyka opadła nisko na piersi, blada, jakby woskowa; powieki

miał zamknięte i zsiniałe usta.

– Umarł – szepnęła Antea.

– Umarł – powtórzył Cinna.

W tej chwili centurion sięgnął włócznią do boku zmarłego. Dziwna rzecz:

powrót światła i widok tej śmierci zdawał się uspokajać tłumy. Przysuwały

się one teraz coraz bliżej, zwłaszcza że żołnierze nie bronili już przystępu.

Wśród czerni ozwały się głosy:

– Zejdź z krzyża! Zejdź z krzyża!

Antea raz jeszcze rzuciła oczyma na tę bladą, zwieszoną głowę, po czym

ozwała się cicho, jakby sama do siebie:

– Zali zmartwychpowstanie?...

Wobec śmierci, kładnącej błękitne piętna na Jego oczy i usta, wobec tych

wyciągniętych nad miarę ramion, wobec tego nieruchomego ciała, które już

osunęło się ku dołowi ciężarem rzeczy martwych, głos jej drgał rozpaczliwym

zwątpieniem.

Nie mniejsze zmartwienie targało i duszą Cinny. On również nie wierzył, że

Nazarejczyk zmartwychpowstanie, ale wierzył, że gdyby żył, On jeden mógłby

złą lub dobrą swą mocą uzdrowić Anteę.

A tymczasem coraz liczniejsze głosy wołały naokół:

– Zejdź z krzyża! zejdź z krzyża!

– Zejdź – powtórzył z rozpaczą w duchu Cinna – uzdrów mi ją, a zabierz

duszę moją!

Wypogadzało się coraz bardziej. Wzgórza były jeszcze we mgle, ale nad wyżyną

i miastem niebo oczyściło się zupełnie. „Turris Antonia” błyszczała w

słońcu, jaśniejąc sama na kształt słońca. Powietrze uczyniło się świeże i rojne

od jaskółek. Cinna dał rozkaz odwrotu.

Godzina była popołudniowa. W pobliżu domu Antea rzekła nagle:

– Hekate nie przyszła dziś.

Cinna także myślał o tym.

VIII

Widmo nie ukazało się i nazajutrz. Chora była ożywiona niezwykle, albowiem

przyjechał z Cezarei Tymon, który, niespokojny o życie córki i przerażony

listami Cinny, porzucił przed kilku dniami Aleksandrię, aby raz jeszcze

zobaczyć przed śmiercią jedyne dziecko. Do serca Cinny poczęła znów kołatać

nadzieja, jakby upominając się, by ją wpuścił. Lecz on nie śmiał ode63

mknąć drzwi temu gościowi, nie śmiał się spodziewać. W widzeniach, które

zabijały Anteę, bywały już przecie przerwy, wprawdzie nigdy dwudniowe, ale

jednodniowe zdarzały się i w Aleksandrii, i na pustyni. Folgę obecną przypisywał

Cinna przybyciu Tymona i wrażeniom spod krzyża, które tak napełniły

duszę chorej, że nawet z ojcem nie mogła o czym innym rozmawiać. Tymon

słuchał też w skupieniu, nie przeczył, rozważał – i tylko wypytywał starannie

o naukę Nazarejczyka, o której Antea wiedziała zresztą tylko to, co jej powtórzył

prokurator.

Czuła się jednak w ogóle zdrowsza i nieco silniejsza, a gdy południe przyszło

i minęło, w oczach jej zabłysła prawdziwa otucha. Kilkakrotnie nazywała

ów dzień pomyślnym i prosiła męża, by go zapisał.

Dzień zaś był naprawdę smutny i posępny. Deszcz padał od rana, z początki

bardzo obfity, potem drobny, siekący, z niskich, jednostajnie rozciągniętych

chmur. Dopiero wieczorem niebo przetarło się i wielka ognista kula

słoneczna wyjrzawszy z mgieł umalowała purpurą i złotem chmury, szare

opoki, biały marmur portyku willi i stoczyła się wśród niezmiernych blasków

w stronę Śródziemnego Morza.

Natomiast nazajutrz pogoda uczyniła się cudna. Dzień zapowiadał się

znojny, ale ranek był świeży, niebo bez plamki, a ziemia tak zanurzona w

błękitnej kąpieli, że wszystkie przedmioty wydawały się błękitne. Antea kazała

się wynieść pod ulubioną pistację, aby z wyniosłości, na której stało

drzewo, napawać się widokiem wesołej i modrej oddali. Cinna i Tymon nie

odstępowali ani krokiem od lektyki, badając pilnie twarz chorej. Był w niej

jakiś niepokój oczekiwania, ale nie było tego śmiertelnego przerażenia, jakie

ogarniało ją poprzednio przed nadejściem południa. Oczy jej rzucały blask

żywszy, a policzki zakwitły słabym rumieńcem. Cinna naprawdę myślał teraz

chwilami, że Antea może być uzdrowiona, i na tę myśl chciało mu się rzucić

na ziemię, szlochać z radości i błogosławić bogów – to znów ogarniała go

trwoga, że to jest może ostatni błysk gasnącej lampy. Chcąc zaczerpnąć

skądkolwiek nadziei, spoglądał kiedy niekiedy na Tymona, lecz i temu podobne

myśli musiały przechodzić przez głowę, gdyż unikał jego wzroku. Żadne

z trojga nie wspomniało słowem, że południe się zbliża. Natomiast Cinna,

rzucając co chwila oczyma na cienie, uważał z bijącym sercem, że stają się

one coraz krótsze.

I siedzieli jakby pogrążeni w zadumie. Może najmniej niespokojna była

sama Antea. Leżąc w otwartej lektyce, z głową wspartą na purpurowej poduszce,

oddychała z lubością czystym powietrzem, które powiew przynosił z

zachodu, od dalekiego morza. Ale przed południem i ów powiew ustał. Upał

stawał się większy; przygrzane słońcem cząbry skał i krzaki nardu poczęły

ronić woń mocną i upajającą. Nad kępkami anemonów kołysały się jasne

motyle. Ze szpar skalnych małe jaszczurki, które już przywykły do tej lektyki

i do tych ludzi, wysuwały się, jak zwykle, jedna za drugą, ufne i zarazem na

każdy ruch ostrożne. Świat cały koił się w świetlistej ciszy, w cieple, w pogodnej

słodyczy i w błękitnym uśpieniu.

Tymon i Cinna zdawali się również zatapiać w tym słonecznym spokoju.

Chora przymknęła oczy, jakby ją ogarniał lekki sen – i milczenia nie przerywało

nic prócz westchnień, które od czasu do czasu podnosiły jej pierś.

A tymczasem Cinna zauważył, że cień jego stracił wydłużony kształt i leży

mu tuż pod nogami.

Było południe.

Nagle Antea otworzyła oczy i ozwała się jakimś dziwnym głosem:

– Cinno, daj mi rękę.

On zerwał się i wszystka krew ścięła mu się lodem w sercu: oto przychodzi

godzina strasznych widzeń.

A jej oczy otwierały się coraz szerzej.

– Czy widzisz – mówiła – jak tam światło zbiera się i związuje w powietrzu,

jak drga, błyszczy i zbliża się ku mnie?

– Anteo! nie patrz tam! – krzyknął Cinna.

Lecz, o dziwo! na jej obliczu nie było przerażenia. Rozchyliły się usta, oczy

patrzały coraz szerzej – i jakaś niezmierna radość poczęła rozjaśniać jej

twarz.

– Słup światła zbliża się ku mnie – mówiła dalej. – Widzę! To On, to Nazarejczyk...

Uśmiecha się... O słodki!... o miłościwy!... Ręce przebite wyciąga,

jak matka, ku mnie. Cinno! On niesie mi zdrowie, zbawienie i wzywa mnie

do siebie.

A Cinna pobladł bardzo i rzekł:

– Gdziekolwiek nas wzywa – pójdźmy za Nim!

W chwilę później, z drugiej strony, na kamiennej ścieżce prowadzącej do

miasta, pojawił się Pontius Pilatus. Zanim się zbliżył, widać było z jego twarzy,

że niesie jakąś nowinę, którą jako rozsądny człowiek uważa za nowy,

dziwaczny wymysł łatwowiernych i ciemnych tłumów. Jakoż z daleka jeszcze

począł wołać ocierając pot z czoła:

– Wyobraźcie sobie, co ci znów rozpowiadają: że zmartwychwstał!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

NA OLIMPIE

 

LEGENDA

 

Noc wiosenna, cicha, srebrna, pachnąca jaśminem, rosista!

Nad Olimpem płynie księżyc w pełni. W blasku jego śnieżny szczyt świeci

smutnym, jasnozielonym światłem.

Poniżej, nad doliną Tempe, czernieją gąszcze świdwy, rozkołysane od pieśni

słowiczych, od próśb, jęków, wołań, zaklęć, westchnień, omdleń. Płyną

one jak głosy fujarek i fletni, przepełniają noc, padają i kapią na kształt

wielkich kropli gęstego dżdżu, leją się jak strumień.

Chwilami milkną i wówczas nastaje taka cisza, że słychać niemal śniegi

topniejące na wysokościach pod ciepłym tchnieniem maja.

Cudna noc! ambrozyjska! wiosenna!

W taką to noc przyszli Piotr i Paweł i zasiedli na upłazie, aby złożyć sąd

nad starymi bogami. Na głowach mieli świetliste obrączki, które rozświecały

ich siwe włosy, zmarszczone brwi i surowe oczy. Poniżej, w cieniu głębokim

buków, bielił się tłum bogów opuszczonych, zapomnianych, trwożnych i czekających

na wyrok zatraty.

Piotr skinął ręką. Na ów znak z tłumu wystąpił pierwszy Zeus Chmurozbiórca

i szedł ku Apostołom potężny jeszcze i ogromny, jakby z marmuru

przez Fidiasza wykuty, ale zgrzybiały już i posępny. Stary orzeł ze złamanym

skrzydłem wlókł się u jego nóg, a siny, miejscami zrudziały od rdzy i przygasły

grom wysuwał się z drętwej prawicy dawnego ojca bogów i ludzi.

Lecz gdy stanął przed Apostołami, poczucie prastarej wszechmocy napełniło

mu pierś olbrzymią.

I podniósłszy z dumą głowę utkwił w obliczu starego rybaka z Galilei swe

boskie, świecące oczy, pełne pychy, gniewne, podobne do błyskawic, straszne.

Zadrżał na to w posadach przywykły do strachu przed władcą Olimp.

Zakolebały się przerażone buki, ucichły pieśni słowików, a księżyc, płynący

nad śniegami, zbielał jak płótno Arachny. Po raz ostatni zakrakał krzywym

dziobem orzeł, a grom, jakby ożywion dawną siłą, rozbłysnął, począł się wić

groźnie u nóg pana i podniósł, sycząc i zgrzytając, trójkątny, płomienny łeb,

jak wąż, gotowy żgnąć żądłem jadowitym.

Lecz Piotr przycisnął stopą ogniste zygzaki i wgniótł je do ziemi, po czym

zwróciwszy się do Chmurozbiórcy rzekł:

– Przeklętyś jest i potępiony na wieki!

Zeus zaś przygasł w mgnieniu oka, pobladł i szepnąwszy poczerniałymi

wargami: „Ananke” – zapadł się w ziemię.

Drugi stanął przed Apostołami Czarnokędzierny Posejdon, z nocą w źrenicach

i poszczerbionym trójzębem w ręku.

Temu atoli rzekł Piotr:

– Nie ty będziesz wzburzał i uciszał odmęty i nie ty będziesz wiódł do cichych

ostoi zbłąkane na roztoczy łodzie, jeno Gwiazda Morza.

Co usłyszawszy ów krzyknął, jakby bólem nagłym przeszyty, i rozwiał się

we mgłę znikomą.

A potem wstał Srebrnołuki z drążoną formingą w dłoni i szedł ku Świętym

Mężom, a za nim szło z wolna dziewięć Muz, do dziewięciu białych kolumn

podobnych. Przelękłe Muzy stanęły przed sądem jak skamieniałe, bez tchu w

piersi i bez nadziei w sercach, lecz Promienisty zwrócił się do Pawła i począł

mówić głosem do cudnej muzyki podobnym:

– Nie zabijaj mnie, Panie, i obroń, albowiem wskrzesić byś mnie musiał:

Jam kwiat duszy ludzkiej, jam jej radość, jam światło i jam tęsknota ku Bogu.

Ty wiesz najlepiej, Panie, że nie doleci pieśń ziemi ku niebu, jeśli połamiecie

jej skrzydła – więc was zaklinam, o Święci, nie zabijajcie Pieśni!

I nastała chwila milczenia. Piotr wzniósł oczy ku gwiazdom, Paweł położył

dłonie na rękojeści miecza, wsparł na nich czoło i zadumał się głęboko.

Wreszcie podniósł się, spokojnie uczynił znak krzyża nad promienną głową

bożka i rzekł:

– Żyj, Pieśni!

Wówczas Apollo siadł z formingą u nóg Apostoła: noc uczyniła się jaśniejsza,

zapachniały mocniej jaśminy, zadzwoniły weselej źródła. Muzy skupiły

się na kształt stada białych łabędzi i drżącymi jeszcze z trwogi głosami

poczęły śpiewać z cicha dziwne, nie zasłyszane dotąd nigdy na wysokościach

Olimpu słowa:

„Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko... Naszymi

prośbami nie racz gardzić.:.

Ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze zachować... O pani nasza!...”

I tak śpiewały na wrzosach, podnosząc w górę oczy, jako białogłowe

mniszki pobożne.

Przeszli i inni bogowie. Przeleciał korowód Bakcha, dziki, wyuzdany, uwieńczon w

bluszcz i winograd, zbrojny w cytry i tyrsy. Przeleciał z okrzykami szału, rozpaczy – i

zapadł się w otchłań bezdenną.

Wtem przed Apostołami stanęło inne bóstwo: wyniosłe, harde, gorzkie – i

nie czekając ni pytań, ni wyroku, pierwsze przemówiło ze wzgardliwym na

ustach śmiechem:

– Jam jest Pallas-Atena. Nie proszę was o życie, gdyż jestem tylko złudzeniem.

Słuchał mnie i czcił Odys wówczas, gdy się postarzał; słuchał Telemak,

póki włos nie okrył mu brody. Nieśmiertelności nawet wy nie zdołacie

mi odjąć, ale natomiast mówię wam, że cieniem marnym byłam, cieniem jestem

i cieniem pozostanę na wieki.

Aż wreszcie kolej i na Nią – najpiękniejszą, najwięcej czczoną.

Zbliżyła się słodka, cudna, rozpłakana. Serce biło w niej pod śnieżną piersią

jak u ptaka, a usta drgały jak u dziecka, które lęka się kary okrutnej.

Więc przypadłszy im do nóg i wyciągnąwszy swe boskie ramiona poczęła

wołać z pokorą i bojaźnią:

– Jam grzeszna, jam winna! ale, o Panie! jam szczęście ludzkie! Zmiłuj się!

Przebacz, jam szczęście ludzkie jedyne!

Po czym lęk i łkanie odjęły jej głos. Lecz Piotr spojrzał na nią litośnie i położył

sędziwą dłoń na jej złotych włosach, a Paweł pochylił się ku kępie polnych

lilij, uszczknął jeden kielich i dotknąwszy jej nim – rzekł:

– Bądź odtąd jako i ten kwiat – ale żyj, Szczęście ludzkie!

A wtem rozedniało. Różowa jutrzenka wyjrzała zza przełęczy. Słowiki

umilkły, a natomiast szczygły, makolągwy, zięby i piegże jęły wydobywać

spod zroszonych skrzydeł senne główki, strzepywać z piór rosę i powtarzać

cichymi głosami: „Świt, świt!”

Ziemia budziła się uśmiechnięta i radosna, bo nie odjęto jej Pieśni i Szczęścia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

POLSKA DOLA I NIEDOLA

 

JAKO SIĘ PAN LUBOMIRSKI NAWRÓCIŁ I KOŚCIÓŁ W TARNAWIE ZBUDOWAŁ

 

WEDLE PODANIA LUDOWEGO

 

Kiedy się Pan Jezus w Betlejem narodził, pan Lubomirski z Tarnawy był

jeszcze lutrem. Ale że człek był mądry i przemyślny, a zasłyszał, że Dzieciątko

Jezus bardzo nierade widzi lutrów i rozmaitych innych heretyków, zaczął

więc w głowę zachodzić, jak by się przekonać, czy to prawda.

Stangret, Krakowiak, co go w cztery konie woził, mówił mu, że najprostsza

rzecz będzie do bryki założyć, pojechać do Betlejem i tam dokumentnie Najświętsze

Dzieciątko wypytać. Na nieszczęście pan Lubomirski długo przedtem

z Turkami wojował i tyle pieniędzy na wojsko wydał, że w końcu i Tarnawę

u Żydów zadłużył, z której to przyczyny nie miał na drogę nie tylko do

Betlejem, ale nawet i do Krakowa.

Myśli tedy i myśli, jak by tu sobie poradzić, aż jednego dnia przychodzi do

niego stary wędrowny dziad i powiada mu tak:

– Daleko stąd – powiada – na zachód słońca jest Babia Góra, taka wysoka,

że cień od niej na siedem mil pada. Na samym wierzchu tej góry mieszka

okrutnie bogata czarownica, która dla Jancychrysta koszulę szyje. Co rok

jeden tylko ścieg wolno jej zrobić, ale kiedy koszulę skończy, wtedy się Jancychryst

z niej narodzi i ze świętą wiarą wojować zacznie. Puścić – powiada –

to wiedźma każdego ku sobie puści i pieniędzy pozwoli mu zabrać, ile dźwignie,

jeno nigdy ludzie nie widzieli, żeby kto wrócił.

– Czemu tak? – pyta pan Lubomirski.

– Dlatego – mówi dziad – że jej straszne smoki i rozmaite gady strzegą,

więc jak kto wraca, to go gonią, a jak dogonią, nim z cienia wyjedzie, to na

drobne szmaty go rozedrą.

Począł się pan Lubomirski w głowę drapać, bo bardzo mu się te smoki i

gady nie spodobały, a pieniądze chciał mieć. Ale po odejściu dziada przyszło

mu do głowy, że skoro są tacy, którzy i samego diabła potrafią w pole wywieść,

to przecie na tę gadzinę z Babiej Góry musi być jakiś sposób. Głowił

się dzień, głowił drugi i trzeci, wreszcie powiedział sobie: „Albo starosta, albo

kapucyn” – i pojechał.

Wziął siedem koni dobrych, ścigłych, i pierwszego przywiązał do drzewa w

tym miejscu, w którym się cień od Babiej Góry kończy, drugiego o milę wyżej,

trzeciego znowu o milę – i tak aż do szóstego, dopiero na siódmego

wsiadł i ku czarownicy na nim pojechał.

Jedzie tedy i rozgląda się na prawo, rozgląda na lewo, aż tu leżą jak kłody,

między kosówką, to smoki paskudne o trzech głowach, to węże ogromne, tu

rozmaite żmije i padalce. Ten i ów podniesie czasem łeb, zasyczy, zębami

kłapnie, ale nie mówią mu nic.

– Hej! – myśli pan Lubomirski – żeby to były zwyczajne smoki i wężary,

można by im mieczem łby porozwalać, ale przeciw piekielnym mocom szabla

na nic – i trzeba chyba z babą coś wskórać, bo inaczej żywy nie wrócę.

Dojechał wreszcie do szczytu i patrzy: siedzi straszna jędza piekielnica,

koszulę szyje. Zsiadł pan Lubomirski z konia, pokłonił jej się po kawalersku

i tak grzecznie do niej powiada:

– Jak się masz – powiada – stary wiechciu od butów! Przyjechałem tu

twoje skarby, bom swoje na wojnę wydał, a teraz mi na drogę potrzeba. Dasz

dobrze, nie dasz – też dobrze, jeno nie marudź, bo mi okrutnie pilno.

Roześmiała się na to baba tak, że aż pan Lubomirski ostatni jej jedyny

trzonowy ząb zobaczył, i mówi:

– Oj-jej, dlaczego nie, oto widzisz tu w workach koło mnie złoto, perły i

diamenty, bierz, ile chcesz, ale pierwej napij się ze mną wina prze zdrowie.

l wzięła zaraz dwie szklenice, nalała z jednego gąsiora do jednej, z drugiego

do drugiej i powiada:

– Chaim!

Ale pan Lubomirski, któren, jako się rzekło, był człek mądry i przemyślny,

wnet pomiarkował, że skoro baba nie z tego samego gąsióra w obie szklenica

leje, to musi być w tym jakaś podrywka. Począł tedy głową kręcić i patrzeć

tak, jakby co za babą zobaczył.

– Czego się rozglądasz? – pyta baba.

– Bo się mgły rozstąpiły i krzyże na kościołach w jakowymś mieście widać.

Zlękła się wiedźma.

– Gdzie? – pyta.

– A za twoimi plecami.

Baba obróciła się całkiem i przykryła oczy ręką, a pan Lubomirski prędko

przemienił szklenice.

– Ej, co też gadasz? Mgła jak żur gęsta – mówi jędza, a on na to:

– Tak mi się uwidziało.

Wzięła jędza znów szklenicę.

– Chaim!

– Siulim!

Wypili.

Ledwo wypili – bęc baba na plecy i usnęła twardym snem.

A pan Lubomirski łap za złoto, cap za perły i diamenty, na koń i w nogi.

Leci, leci, dopada do tego konia, co był o milę uwiązany – hop na siodło – i w

cwał dalej.

A tymczasem rozbudziła się piekielnica, bo dla niej trzeba było mocniejszej

jeszcze przyprawy – i nuż się drzeć:

– Huź, smoki, huź, węże, huź, żmijce i padalce! Gońcie i rwijcie tego rycerza,

co ze skarbami mego przyszłego syna Jancychrysta ucieka!

Dopiero kiedy nie zakłębi się w górach, kiedy nie ruszą się potwory, aż się

bór począł jak od wiatru kołysać. Dopadają pierwszego konia, rwą go na

drobne szmaty, że tylko kości w zębach im chruszczą – zjadły.

Pędzą dalej, bo baba krzyczy na mitręgę – aż oto drugi koń. Rozerwały go

też, jako mogły, najprędzej i zżarły razem z siodłem. Widzą potem trzeciego –

zżarły, widzą czwartego – zżarły. Ale że zamarudziły coś niecoś przy każdym,

więc gdy zżarły szóstego, już pan Lubomirski wyskoczył na siódmym z cienia,

który Babia Góra na siedem mil od południa ku północy rzuca.

Obrócił się tedy ku nim i nuż drwić:

– Całujcież teraz psa w nos!

A one wspinają się, kłębią, szczerzą zęby, charczą, ale im za cień nie wolno.

Jedna tylko żaba hycnęła z takim rozpędem, że już się nie mogła

wstrzymać i skoczyła panu Lubomirskiemu na ramię. Ale on się jej bynajmniej

nie przestraszył, naprzód dlatego, że się wcale żab nie bał, a po wtóre, że

gdy słońce na nią padło, poczęła na poczekaniu dębieć.

– Tuś, ropucho! – powiedział do niej pan Lubomirski.

A ona jęła go prosić pokornie:

– Wrzuć mnie – prawi – do cienia, bo inaczej skamienieję ze szczętem, a ja

ci za to powiem prawdę na każde pytanie, które mi zadasz.

Zamyślił się więc rycerz przez chwilę, a potem rzekł do niej:

– Z piekłaś jest?

– Z piekła.

– Powiedz mi tedy, jakiej wiary najbardziej się w piekle boicie?

– Taką rzecz do ucha ci tylko mogę powiedzieć, bo gdyby to gadziny usłyszały,

to choćbyś mnie potem w cień wrzucił, zaraz by mnie zagryzły.

I poczęła mu szeptać do ucha, a pan Lubomirski słuchał, słuchał, po

czym wziąwszy żabę rzucił ją na powrót do cienia i tak rzekł do swojej własnej

duszy:

– To już teraz nie potrzebowałbym do Betlejem jechać, Dzieciątka o prawdziwą

wiarę pytać, ale pojadę, by Mu się czołem do świętych nóżek pokłonić.

Po drodze obaczył, że trzej królowie na piechotę tam idą, więc im się do

kolaski przysiąść pozwolił, za co podziękowali pięknie i obiecywali syna, co

mu się miał narodzić, do chrztu trzymać.

A w Tarnawie, za skarby Babie-Jędzy zabrane, stanął wilki kościół, w którym

dotychczas nabożeństwo na chwałę Bożą się odprawia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

TOAST

 

Było ich około pięćdziesięciu. Mieli jechać na nocny podjazd, ale tymczasem

siedzieli przy ognisku i spożywszy kilka baranów, których smakowity

zapach czuć było w powietrzu, popijali gorzałką. A zdarzyło się tak dziwnie,

że choć była ich garść nieznaczna, zebrali się ludzie z różnych stron Rzeczypospolitej,

jako to: wolentarze spod pana Muraszki i spod pana Zboińskiego

z Mazowsza, i spod pana Prokszy, któren kresowym ochotnikom przewodził.

Komenderowano po kilkunastu z chorągwi dlatego, że każdy pułkownik

chciał mieć w podjeździe swoich ludzi.

Rej przy ognisku wodził, jak zwykle, pan Zagłoba, ale nie był w dobrym

humorze, albowiem lubił się wywczasować, a tu tymczasem trzeba było czekać

komendy, a potem siadać na koń i ciągnąć pod nieprzyjaciela. Pieczony

udziec barani i dwie lub trzy kwaterki gorzałki pokrzepiły wprawdzie nieco

ducha w starym wojowniku, jednakże nie przestał ludziom dogryzać, co omal

nie stało się przyczyną ciężkiej niezgody i wielce ostrych pojedynków.

Bo gdy tak siedzieli popijając, trafiło się, że nad przygasłym ogniskiem zerwała

się na nocnym niebie gwiazda i ciągnąc za sobą świetlistą strugę zgasła

gdzieś w ciemnościach blisko ziemi.

Co widząc pan Pluta, Mazur, stary żołnierz spod Zboińskiego, przeżegnał

się rzekł:

– Może to gwiazda którego z nas.

Lecz Zagłoba dmuchnął przed siebie po wypiciu nowej kwaterki, odsapnął

i rzekł: –

Nie waścina.

–A czemu to?

– Bo Mazurowie ciemną gwiazdę mają, a ta była jasna.

– Niejednemu już, co tej gwieździe przymawiał, świeczki stanęły w oczach.

– Świeczki tym potrzeba, którzy się ślepo rodzą.

– Nie daj, panie Pluta, przymawiać Mazurom – zawołał pan Skulski, który

lubo łęczyczanin służył z nimi od dawnych lat.

Więc pan Pluta – cięta szabla, ale jeszcze Giętszy język, wraz odparł:

– Mazur ślepo się rodzi, ale za to jak przewidzi, to kpa i przez deskę rozezna.

Myśleli tedy wszyscy, że pan Zagłoba raz przecie nie znajdzie odpowiedzi,

ale on począł tylko przytakiwać głową i rzekł:

– Słusznie! Słusznie! Ma się rozumieć! Swój swego i przez deskę rozezna.

Na to śmiech wielki powstał koło ogniska, a najgłośniej śmiał się pan Sipajło

spod Oszmiany.

– Boże ty mój – mówił. – Ot, zapomniał języka w gębie. A ja by się nie dał

tak skonfundować nawet i panu Zagłobie. Nie wiedzieć co! Niechby tylko!...

Tu pan Zagłoba, czując się poniekąd wyzwanym, spojrzał na niego niezbyt

życzliwie, a pan Pluta, rad, że może na kogoś złość wywrzeć, huknął:

– Milczałbyś, boćwino! Nie tobie, któryś prochu nie wąchał, zabierać głos

między starymi żołnierzami.

– Nie wąchał albo i wąchał – odpowiedział z flegmą Sipajło. –Lepiej ja się

może i częściej od waszmości potykał.

– Prawdę mówi! –zawołał Zagłoba. – Przecież to oszmiański szlachcic, co w

jednym bucie, a w jednym łapciu chodzi. W takowym stroju, zwłaszcza w zimie

na grudzie, musiał się często nie tylko potykać, ale i zgoła przewracać.

Tu znów roześmieli się wszyscy, a pan Sipajło, więcej wrażliwy niż wymowny,

trzasnął z cicha szablą i rzekł:

– Kto mnie poprosi, temu nie odmówię.

Lecz witebszczanin, pan Portanty, począł go mitygować:

– Nie gniewaj się waść i nie ujmuj za głupią modą.

– Lepiej konserwować taką modę niż mieć czarne podniebienie jako witebszczanie

– odpowiedział Sipajło.

– Lepsze czarne podniebienie niż głupia głowa!

– Co, u dytka! – zawołał pan Tretiak spod Humania – dość mi tych swarów

przed wyprawą!

– Czego się waść wtrącasz? – zapytał pan Skulski, łęczyczanin.

– Bo mi się podoba!

– A mnie się nie podoba. Patrzcie go! Humańczuk... Potrafią i waści przymówić.

– To przymów.

– A dobrze! Bre! Bre! Humański dureń, co z cudzego woza bere, na swój

kłade.

– Stulże gębę, piskorku! Siedem razy kaczka cię połknęła i siedemeś razy

się wyśliznął.

– Ty się zaś nie wyśliźniesz... Parol!

– Dobrze! Parol! Jutro!

– To i ja kogo poproszę! – rzekł Pluta.

– Lepiej moich wnuków – odparł pan Zagłoba.

– A jaż to ostatni? – zapytał pan Sipajło.

– Kogo waść prosisz?

– At! co wybierać... wszystkich, i kwita!

– Baczność! – zawołał Zagłoba.

Jakoż do ognia zbliżył się oficer spod chorągwi pana Radrożewskiego, a

jednocześnie ozwało się ciche trąbienie przez musztuk.

– Na koń! – skomenderował oficer.

Po czym do pana Zagłoby:

– Siła na tym podjeździe zależy, więc staraj się waść dostać koniecznie języka,

choćbyś też sam miał polec z połową ludzi.

– Dobrze – odpowiedział stary rycerz – lubo muszę waści rzec, że takie polecenie

łatwiej komuś dać, niż samemu spełnić!

Oficer ruszył ramionami i zawrócił, a oni pojechali. Noc była gwiaździsta,

ale bez księżyca. Za majdanem pół mili borku, dalej niezmierne łąki, na

nich, jako zwykle latem; biały, nisko leżący tuman, niby morze bez końca.

Wąska, pachnąca torfem droga biegła przez owe łęgi, aż hen ku dalszym borom,

między którymi stał nieprzyjaciel.

Gdy wjechali w tuman, ledwie człek człeka mógł dojrzeć, a o kilka kroków

nie było widać nic.

– Choć w pysk daj! – mruknął Zagłoba.

Ujechali milę i drugą. W tumanie i mroku nie było słychać nic prócz parskania

koni.

Aż tu naraz trzej ludzie, którzy jechali w przedniej straży, wrócili w cwał,

krzycząc:

–Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel!

Tuż za nimi słychać było tętent nadbiegającej jazdy. Pan Zagłoba zdarł

bachmata i krzyknął:

– Bij!

I po chwili zwarli się tak, iż mogli się rękami za piersi chwytać. We mgle

rozległ się szczęk szabel, a czasem huk samopału, czasem kwik koński i

okrzyki walczących. Pan Zagłoba rykiem żubrowym przerażał ludzi w ciemnościach,

ale i miotał się okrutnie, gdyż straszny to był żołnierz, gdy go zanadto

do muru przyparto.

Pan Skulski ciął jadowicie, po łęczycku, tuż koło pana Tretiaka. Pana

Portantego chlaśnięto przez policzek i byłby zginął, gdyby nie pan Sipajło,

który odbiwszy drugi cios, sztychem nieprzyjaciela w gardło ugodził. Pan

Pluta, stary i cięty żołnierz, wił się wśród skrzętu jak wąż w mrowisku – i bił

w całe kupy, jak jastrząb w stado dzikich kaczek.

I wzajem jeden ratował życie drugiemu, a wtem wstał powiew. Tuman

zrzedł trochę. Mogli się lepiej widzieć.

Więc przyrosło im serca i poczęli pokrzykiwać, aby tym lepiej każdy mógł

rozpoznać, co się z towarzyszem dzieje i kogo ma przy sobie. Pierwszy pan

Sipajło, który Plucie żywot zawdzięczał, krzyknął z głębi serca w tumanie:

– Górą Mazury!

– Żywie Oszmiana! – odgłosił Pluta.

A inni, nie chcąc się dać wyprzedzić, nuż wołać:

– Sława Łęczycy!

– Chwała witebszczanom!

– Górą Humań!

– Wiwat Rzeczpospolita!

Ale tymczasem natarto na nich z boków – ba – i z tyłu, tak że wpadli jako

wilkowi w gardziel. Że jednak byli z różnych stron, przeto wstydzili się siebie

wzajem, więc żaden nie prosił pardonu, i bili się do upadłego – bez nadziei,

ale na śmierć.

Byliby też wszyscy polegli, gdyby nie to, że pan Zboiński wiedząc, iż w

małej liczbie i w nocy nietrudno o przygodę, pociągnął za nimi w trzysta Mazurów,

chłopów dobrych. Ów odegnał nieprzyjaciela, złamał, rozbił, część

wyścinał, część zagarnął i uwolnił podjazd sprzed przemocy.

Lecz nie mógł powstrzymać zdziwienia widząc ich robotę – gdyż istotnie,

po desperacku się bijąc, naszatkowali ludzi jak kapusty.

– Już chyba i aniołowie nie potykaliby się grzeczniej – rzekł.

Za czym wrócili radośnie do obozu.

Ale choć świt uczynił się, nim dojechali, nie poszli spać, a to od wielkiej

uciechy i dlatego, że poczęto ich zaraz częstować. Oni zaś jedli i pili wysławiając

jeden drugiego i słuchając pana Zagłoby, który coś skromnie o Termopilach

wspominał.

Aż gdy już dobrze podpili, pan Portanty przyłożył nagle palec do ust i

rzekł:

– Ba, a nasz parol? Jakoż z nim będzie?

– Parol? Zjadł go nieprzyjaciel.

– I trochę mu niezdrowo – dodał Zagłoba.

A wtem pan Pluta, który się pokrzepił lepiej od innych, począł uderzać się

dłońmi po piersiach, aż rozległo się w izbie – i wołać żałosnym głosem:

– Ja na stare lata miałbym Kainem zostać i rozlewać niewinną krew Abla?

na stare lata? ja? Pluta?

I zawył wielkim płaczem, co usłyszawszy inni, kiedy bo nie rykną – aż ludzie

spod innych chorągwi zaczęli ich otaczać, ciekawi, co im się mogło wydarzyć.

Tymczasem powstał pan Zagłoba i podniósłszy z niezmierną powagą garniec

miodu rzekł:

– Komilitoni moi, dzieci eiusdem matris! Dwa jeno słowa powiem, ale kiep,

kto mi nie przywtórzy: – K o c h a j m y s i ę!

– Kochajmy się! – powtórzyły wszystkie usta.

A w tejże chwili na rogach majdanu poczęto trąbić – nie przez musztuk,

ale rozgłośnie, jak czyniono zwykle przed wielką bitwą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Z KURZEM KRWI BRATNIEJ...

 

Ksiądz Kamiński, za młodych lat żołnierz i kawaler wielkiej fantazji, siedział

pod starość w Uszycy i parafię restaurował. Ale że kościół był w zgliszczach;

a parafian brakło, zajeżdżał ów proboszcz bez owieczek do Chreptiowa

i po całych tygodniach tam przesiadując rycerstwo pobożnymi naukami budował.

Wysłuchawszy więc z uwagą opowieści pana Muszalskiego, w kilka wieczorów

później tak ozwał się do zgromadzonych:

– Lubiłem ja zawsze słuchać takowych opowiadań, w których żałosne

przygody szczęśliwy swój koniec mają, gdyż widoczna z nich, że kogo boża

ręka piastuje, tego z łowczych obieży wyzuć każdego czasu potrafi i choćby z

Krymu pod spokojny dach zaprowadzi.

Dlatego niech każdy z waściów raz na zawsze to sobie zakonotuje, iż dla

Pana Boga nie masz nic niepodobnego, i niechże w najcięższych nawet terminach

ufności w Jego miłosierdzie nie traci.

Ot, co jest!

Chwali się to panu Muszalskiemu, że prostego człeka braterską miłością

pokochał. Przykład tego dał nam sam Zbawiciel, który, z królewskiej krwi

pochodząc, przecie prostaków kochał, wielu z nich apostołami mianował i do

promocji im dopomógł, tak że owi teraz w senacie niebieskim zasiadają.

Lecz co inszego jest miłość prywatna, a co inszego generalna jednej nacji

ku drugiej, którą to generalną Pan nasz Zbawiciel nie mniej pilnie obserwować

nakazał. A gdzie ona? Kiedy, człeku, rozglądniesz się po świecie, to taka

wszędy zawziętość w sercach, jakoby ludzie diabelskich, nie boskich przykazań

słuchali.

– Mój jegomość – odrzekł pan Zagłoba – trudno nas przekonasz, abyśmy

Turczyna, Tatara lub innych barbarów miłować mieli, którymi i sam Pan Bog

zgoła brzydzić się musi.

– Do tego ja waści nie namawiam, jeno to utrzymuję, że dzieci eiusdem

matris kochać się powinny, a owóż zamiast tego od chmielnicczyzny, czyli od

trzydziestu lat, wszystkie te kraje z krwi nie osychają.

– A z czyjej winy?

– Kto się pierwszy do niej przyzna, temu pierwszemu Bóg ją odpuści.

– Jegomość dziś szatki duchowne nosisz, a za młodu bijałeś rebelizantów,

jakośmy słyszeli, wcale niezgorzej...

– Bijałem, bom był powinien, jako żołnierz, i nie to mój grzech, ale to, żem

ich przy tym jako zarazy nienawidził. Miałem swoje prywatne racje, o których

nie będę wspominał, bo to dawne czasy i rany owe zaschły. W tym się

kajam, żem nad powinność czynił. Miałem pod swoją komendą sto ludzi z

chorągwi pana Niewodowskiego i często luzem chodząc z nimim palił, ścinał,

wieszał... Waszmościowie wiecie, jakie to były czasy. Palili i ścinali Tatarzy,

przez Chmiela na pomoc wezwani, paliliśmy i ścinali my. Kozactwo też wodę

a zicmię tylko wszędy zostawiało, gorszych jeszcze dopuszczając się od nas i

od Tatarów okrucieństw. Nie masz nic straszniejszego nad wojnę domową...

Co to były za czasy, tego nikt nie wypowie, dość że my i oni byliśmy do psów

wściekłych niż do ludzi podobniejsi... Raz dano znać do naszej komendy, że

hultajstwo pana Rusieckiego w jego fortalicji oblega. Posłano mnie z moimi

ludźmi na ratunek. Przyszedłem za późno. Fortalicja była już z ziemią zrównana.

Napadłem jednak na chłopstwo pijane i znacznie wyciąłem, część się

tylko w zbożu zataiła; tych kazałem żywcem brać, by ich dla przykładu obwiesić.

Ale gdzie? Łatwiej było zamierzyć, niż dokonać: w całej wsi nie zostało

ani jednego budynku, ani jednego drzewa, nawet hryćkowe grusze na miedzach

samotnie stające były pościnane. Nie miałem czasu szubienicy stawiać;

lasu też, jako to w kraju stepowym, nigdzie w pobliżu. Co robić? Biorę

ja moich jeńców i idę. Już też przecie znajdę gdzie jaki dębczak rosochaty.

Idę milę, idę dwie – step i step, choć kulą potoczyć. Trafiamy wreszcie na

ślady jakiejś wioski, było to pod wieczór; patrzę, oglądam się: tu i owdzie

kupa węgli, a zresztą siwy popiół; znowu nic! Na wzgórku maluchnym krzyż

przecie został, duży, dębowy, niedawno widać uczyniony, bo drzewo nic jeszcze

nie sczerniało i świeciło się przy zorzy, jakoby z ognia. Chrystus był na

nim z blachy wydęty i tak właśnie pomalowany, żc dopiero z boku zaszedłszy

i cienkość blachy widząc poznałeś, iż nie prawdziwe ciało wisi; ale z przodu

twarz miał jakoby żywą, od boleści jeno nieco przybladłą, i cierniową koronę,

i oczy do góry podniesione z okrutnym smutkiem i żałością. Gdym tedy ujrzał

ów krzyż, mignęła mi przez głowę myśl: „Ot drzewo, inszego nie masz” –

alem się zaraz zląkł. W imię Ojca i Syna! Na krzyżu ich nie będę wieszał! Ale

rozumiałem, że ucieszę oczy Chrystusowe, gdy w jego obliczności każę tych,

którzy tyle krwi niewinnej przelali, pościnać, i mówię tak:

– Panie miły, niechże Ci się zdaje, że to owi Żydowinowie, którzy Ciebie na

krzyż przybili, bo ci od nich nie lepsi.

Wtem kazałem ich po jednemu porywać, na mogiłkę pod krzyż podprowadzać

i ścinać. Byli między nimi starzy, siwi chłopi i pacholęta. Pierwszy tedy,

którego przyprowadzono, mówi:

– Przez mękę Pańską, przez tego Chrystusa, pomiłuj, panie!

A ja na to:

– Po szyi go!

Dragon ciął i ściął...

Przyprowadzono drugiego, ten to samo:

– Przez tego Chrystusa miłosiernego, pomiłuj!

A ja znów:

– Po szyi go!

To samo z trzecim, czwartym, piątym; było ich czternastu; a każdy mnie

przez Chrystusa zaklinał... Już i zorze zgasły, gdyśmy skończyli. Kazałem ich

położyć kręgiem koło stóp krzyża... Głupi! Myślałem, że tym widokiem Syna

Jedynego udelektuję, oni zaś ruchali co jakiś czas to rękami, to nogami, czasem

rzucił się który jako ryba z wody wyjęta ale krótko tego było; niebawem

wigor opuścił ich ciała i leżeli wianuszkiem cicho.

Że to już ciemność uczyniła się zupełnie, postanowiłem zostać na nocleg,

chociaż ognisk nie było z czego rozpalić. Noc Bóg dał ciepłą, więc moi ludzie

radzi pokładli się na derach, ja zaś poszedłem sobie jeszcze pod krzyż, u nóżek

Chrystusowych zwyczajne pacierze odmówić i miłosierdziu Jego się polecić.

A myślałem, że modlitwa moja tym wdzięczniej zostanie przyjęta, że mi

dzień zeszedł w pracy i w takich uczynkach, które za zasługę sobie poczytywałem.

Często się utrudzonemu żołnierzowi przytrafia, że, począwszy wieczorne

pacierze, uśnie. Trafiło się to i mnie. Dragoni widząc, jakom klęczał z głową

opartą o krzyż, rozumieli, żem się w pobożnych rozmyślaniach zatopił, i żaden

mi ich przerywać nie chciał; moje oczy zaś zaraz się przymknęły i sen

dziwny zeszedł na mnie od tego krzyża. Nie powiem, że miałem widzenie,

bom go i był, i jestem niegodzien, ale śpiąc twardo, widziałem jakoby na jawie

całą mękę Pańską... Na widok tedy opresji Baranka niewinnego skruszało

we mnie serce, śluzy puściły mi się z oczu i żałość zdjęła mnie niezmierna.

– Panie – mówię – mam oto garść dobrych pachołków: chceszli wiedzieć,

co nasza jazda, skiń jeno głową, a ja tych takich synów, twoich katów, w mig

na szablach rozniosę.

Ledwiem to rzekł, znikło mi wszystko z oczu, został tylko sam krzyż, a na

nim Chrystus krwawymi łzami płaczący... Obejmuję ja więc podnóżek drzewa

świętego i też ślocham. Jak to długo trwało, nie wiem, ale po pewnym

czasie, uspokoiwszy się nieco, znów rzeknę:

– Panie, Panie! przecz żeś wśród zatwardziałych Żydowinów naukę Twoją

świętą opowiadał? Żebyś był z Palestyny do naszej Rzeczypospolitej przyszedł,

pewnie nie bylibyśmy Cię na krzyż przybijali, ale wdzięcznie przyjęli,

wszelakim dobrem obdarzyli i indygenat Ci dali dla tym większego Twojej

boskiej chwały pomnożenia. Czemuś tak nie uczynił, o Panie?

Rzekłszy podniosłem oczy ku górze (we śnie to zawsze było, pamiętajcie,

acaństwo) i cóż widzę? Oto Pan nasz spogląda na mnie surowie, brwi marszczy

i nagle wielkim głosem tak odrzecze:

– Tanie teraz wasze szlachectwo, bo je czasów wojny szwedzkiej każdy łyk

mógł kupić; ale mniejsza z tym! Warciście siebie wzajem i wy, i hultajstwo, a

jedni i drudzy gorsiście od Żydowinów, bo wy mnie tu co dzień na krzyż

przybijacie... Zalim to nie nakazał miłości nawet dla nieprzyjaciół i przebaczania

win, a wy jakoby wściekłe zwierza, wnętrzności targacie sobie wzajem.

Na co ja patrząc mękę nieznośną cierpię. Ty zaś sam, któryś mnie

chciał odbijać, a potem do Rzeczypospolitej zapraszał, cóżeś uczynił? Oto

trupy tu naokół krzyża mego leżą i krew obryzgała mu podnóże, a przecie

byli między nimi niewinni, pacholęta młode albo ludzie zaślepieni; którzy

rozgarnięcia nijakiego nie mając za innymi jako głupie owce poszli. Miałżeś

nad nimi miłosierdzie, sądziłżeś ich przed śmiercią? Nie! Kazałeś ich wszystkich

pościnać i jeszcześ myślał, że mnie tym ucieszysz. Zaprawdę, co inszego

jest karcić i karać, tak jako ojciec syna krze, tak jako starszy brat młodszego

karci, a co inszego mścić się, sądu nie dawać, miary w karaniu i okrucieństwie

nie znać. Do tego już doszło, że na tej ziemi wilcy miłosierniejsi od ludzi,

że tu trawy krwawą rosą się pocą, wichry nie wieją, ale wyją, rzeki łzami

płyną i ludzie do śmierci ręce wyciągają mówiąc: „Ucieczko nasza.!...”

– Panie! – zawołałem – zali oni lepsi od nas? Kto największe okrucieństwa

czynił? Kto pogan sprowadzał?...

– Miłujcie ich nawet karząc – odrzekł Pan – a wówczas bielmo spadnie z

ich oczu, zatwardziałość ustąpi z serc i miłosierdzie moje będzie nad wami.

Inaczej przyjdzie nawała tatarska i łyka nałoży wam i im – i nieprzyjacielowi

będziecie musieli służyć w umartwieniu, w pogardzie, we łzach, aż do

dnia, w którym pokochacie się wspólnie. Jeśli zaś miarę w zawziętości przebierzecie,

tedy nie będzie ani dla jednych, ani dla drugich zmiłowania i poganin

posiędzie tę ziemię na wieki wieków!

Struchlałem słuchając takowych zapowiedzi i długi czas słowa nie mogłem

przemówić, dopiero rzuciwszy się na twarz pytałem:

– Panie, co ja mam czynić, aby grzechy moje zmazać?

Na to Pan rzekł:

– Idź, powtarzaj słowa moje, głoś miłość!

Po tej odpowiedzi sny moje znikły. Że to noc latem krótka, obudziłem się

już o brzasku i cały rosą okryty. Spojrzę: głowy wiankiem około krzyża leżą,

jeno już posiniałe. Dziwna rzecz, wczoraj radował mnie ten widok, dziś zgroza

mnie chwyciła, zwłaszcza na widok głowy jednego pacholęcia lat może

siedemnastu, które nad miarę było piękne. Kazałem żołnierzom pogrześć

przystojnie ciała pod tym samym krzyżem i odtąd – byłem już nie ten.

Z początku, bywało, myślałem sobie: sen mara! Ale przecie tkwił on mi w

pamięci i jakoby jestestwo całe coraz bardziej ogarniał. Nie śmiałem suponować,

żeby sam Pan ze mną gadał, bo – jakom już rzekł – nie czułem się

godnym, ale mogło być to, że sumienie, które się było czasu wojny przytaiło

w duszy jako Tatar w trawach, teraz ozwało się nagle wolę mi boską oznajmując.

Poszedłem do spowiedzi: ksiądz potwierdził to mniemanie. „Jawna

(powiada) wola i przestroga Boża, słuchaj ich, bo będzie z tobą źle”.

Odtąd począłem głosić miłość.

Ale towarzystwo i oficyjerowie śmieli mi się w oczy. „A coś to (prawią)

ksiądz, żebyś nam nauki dawał? Małoż to owi psubratowie dyzgustów Bogu

naczynili, mało napalili kościołów, mało nahańbili krzyżów? Mamy się za to

w nich kochać?” Słowem, nikt mnie nie słuchał.

Więc po beresteckiej wdziałem te oto szatki duchowne, aby z większą powagą

słowo i wolę bożą ogłaszać.

Od dwudziestu przeszło lat czynię to bez spoczynku. Już mi włosy pobielały...

Bóg miłościw nie ukarze mnie za to, że głos mój był dotychczas głosem

wołającego na puszczy.

Mości panowie, miłujcie nieprzyjaciół waszych, karzcie ich, jako ojciec karze,

karćcie, jako brat starszy karci, inaczej gorze im, ale gorze i wam, gorze

całej Rzeczypospolitej!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

LEGENDA ŻEGLARSKA

 

Był okręt, który zwał się „Purpura”, tak wielki i silny, że się nie bał wichrów

ani bałwanów, choćby najstraszniejszych.

I płynął ciągle z rozpiętymi żaglami, wspinał się na spiętrzone wały, kruszył

potężną piersią podwodne haki, na których rozbijały się inne statki – i

płynął w dal, z żaglami w słońcu, tak szybko, że aż piana warczała mu po

bokach, a za nim ciągnęła się szeroka i długa droga świetlista.

– To pyszny statek! – mówili żeglarze z innych okrętów. – Rzekłbyś: lewiatan

fale porze!

A czasem pytali załogę „Purpury”:

– Hej, ludzie! dokąd jedziecie?

– Dokąd wiatr żenie! – odpowiadali majtkowie.

– Ostrożnie! tam wiry i skały!

W odpowiedzi na przestrogę wiatr tylko odnosił słowa pieśni, tak szumnej

jak burza sama:

Wesoło płyńmy, wesoło!

Szczęśliwe było życie załogi na tym statku. Majtkowie, zaufani w jego

wielkość i dzielność, drwili z niebezpieczeństw. Sroga panowała karność na

innych okrętach, ale na „Purpurze” każdy robił, co chciał.

Życie tam było ustawicznym świętem. Szczęśliwie przebyte burze i pokruszone

skały zwiększyły jeszcze zaufanie. – Nie ma – mówiono – takich raf ni

takich burz, które by „Purpurę" rozbić mogły. Niech huragan przewraca morze

– „Purpura” popłynie dalej.

I „Purpura” płynęła istotnie, dumna, wspaniała. Przechodziły lata całe – a

ona nie tylko sama zdawała się być niezłomną, ale ratowała jeszcze inne

statki i przygarniała rozbitków na swój pokład.

Ślepa wiara w jej siłę zwiększała się z dniem każdym w sercach załogi. Żeglarze

zleniwieli w szczęściu i zapomnieli sztuki żeglarskiej.

– „Purpura" sama popłynie – mówili.

– Po co pracować, po co baczyć na statek, pilnować steru, masztów, żagli,

lin? Po co żyć w trudzie i pocie czoła, gdy statek, jak bóstwo – nieśmiertelny?

Wesoło płyńmy, wesoło!

I płynęli jeszcze długie lata. Aż wreszcie z upływem czasu załoga zniewieściała

zupełnie, zaniedbała obowiązków i nikt nie wiedział, że statek począł

się psować. Słona woda przeżarła belki, potężne wiązania rozluźniły się, fale

poobdzierały burty, maszty popróchniały, a żagle zetliły się na powietrzu.

Wszelako głosy rozsądku poczęły się podnosić.

– Strzeżcie się! – mówili niektórzy majtkowie.

– Nic to! płyniemy z falą! – odpowiadała większość marynarzy.

Tymczasem pewnego razu wybuchła taka burza, jakiej dotychczas nie bywało

na morzu. Wichry zmieszały ocean z chmurami w jeden piekielny zamęt.

Wstały słupy wodne, i leciały z hukiem na „Purpurę”, straszne, spienione,

wrzące. Dopadłszy statku wbiły go aż na dno morza, potem rzuciły ku

chmurom, potem zwaliły znów na dno. Pękły zwątlałe wiązania statku i nagle

krzyk straszny rozległ się na pokładzie:

– „Purpura” tonie!

I „Purpura” tonęła naprawdę, a załoga, odwykła od trudów i żeglugi, nie

wiedziała, jak ją ratować!

Lecz po pierwszej chwili przerażenia wściekłość zawrzała w sercach, bo

kochali jednak swój statek ci marynarze.

Więc zerwali się wszyscy i poczęli bić z dział do wichrów i fal spienionych,

a potem chwyciwszy, co kto miał pod ręką, poczęli chłostać morze, które

chciało zatopić „Purpurę”.

Wspaniała była walka tej rozpaczy ludzkiej z tym żywiołem. Lecz fale były

silniejsze od żeglarzy. Działa zalane umilkły. Olbrzymie wiry porwały wielu

walczących i uniosły w odmęt wodny. Załoga zmniejszała się z każdą chwilą

– ale walczyła jeszcze. Zalani, na wpół oślepli, pokryci górą pian, żeglarze

walczyli do upadłego.

Chwilami sił im brakło, ale po krótkim spoczynku znów zrywali się do

walki.

Na koniec ręce im opadły. Poczuli, że śmierć nadchodzi.

I nastała chwila głuchej rozpaczy. I poglądali na się ci żeglarze jak obłąkani.

Wtem te same głosy, które poprzednio ostrzegały już o niebezpieczeństwie,

podniosły się znowu, silniejsze, tak silne, że ryk fal nie mógł ich zagłuszyć.

Głosy te mówiły:

– O, zaślepieni! Nie z dział wam bić do burzy, nie fale chłostać, ale statek

naprawiać! Zstąpcie na dno. Tam pracujcie. „Purpura” jeszcze nie zginęła!

Na owe słowa drgnęli ci na wpół umarli i rzucili się wszyscy na spód i rozpoczęli

pracę od spodu.

I pracowali od rana do nocy, w trudzie i pocie czoła, chcąc dawną bezczynność

i zaślepienie wynagrodzić...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

H.K.T.

 

BAJKA

 

Leci sobie drapieżny sęp, leci, leci, wreszcie siada wśród skał przy sokolim

gnieździe i poczyna krakać na sokoła:

– W imieniu moich praw, słuchaj mnie!

– Czego chcesz? – pyta sokół.

– Chcę cię zabić i pożreć – powiada sęp.

– A cóż ci po mojej zgubie?

– Co za głupie pytanie i co za brak wykształcenia! Ciasno mi jest w rodzinnym

gnieździe, więc chcę zabrać twoje, abym miał gdzie umieścić moich

młodszych synów; po wtóre, mam swoją sępią politykę, której twoje istnienie

zawadza; a po trzecie, kraczesz innym głosem niż ja i, nie kochasz mnie.

– Co do mego głosu, odzywam się takim, jaki mi Bóg dał, a co do mych

uczuć, za cóż ja mam cię kochać?

– Mniejsza o to. Wiem tylko, że mam prawo zabić i pożreć każdego, kto

mnie nie kocha.

– Więc gdybym cię kochał, nie zabijałbyś mnie?

– Ach! – rzecze sęp – gdybyś mnie kochał, oddałbyś mi dobrowolnie swoje

gniazdo, a również dobrowolnie dałbyś mi się pożreć, aby moja osoba mogła

nieco zaokrąglić się i utyć.

– W każdym razie nie uniknąłbym zguby?

– Rozumie się: jednakże śmierć z poświęcenia przyniosłaby ci większy zaszczyt.

Chwila milczenia.

– Co ma być, to będzie... – mówi wreszcie sokół. – Ale powiedz mi też, mój

kochany, kto cię nauczył tak rozumować?

Usłyszawszy to sęp podnosi głowę i rzecze z wielką dumą:

– Prostaku, to chyba nie wiesz, że ja przez dwa lata byłem na edukacji w

ogrodzie zoologicznym w Berlinie!

– Tak?... – mówi sokół. – Ha! to w takim razie nadzieja moja tylko w Bogu

– i trochę także w... dziobie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

PŁOMYK

 

Gdy po wykopaniu ziemniaków wypłacono w końcu strudzonym najmitom

należność za cały czas robót polnych, pobrali wszyscy na plecy przygotowane

już poprzednio węzełki i ruszyli pod wieczór do najbliższej stacji. kolejowej.

Przyzostał tylko Wojciech Lipiecki, chłop spod Kościana, który przypadkiem

przyłączył się wraz z kilku innymi do obieżysasów z Królestwa i razem z nimi

pracował. Przyzostał on dlatego, że się w dzień podźwigał worem ziemniaków

i czuł się jakiś słaby, a po wtóre i z tej jeszcze przyczyny że chciał wstąpić do

baraku, w którym ludzie przez cały czas koczowali, zabrać stamtąd obrazek

Matki Boskiej Częstochowskiej i ołowianą lampkę Sam je był zawiesił, jako

chłop pobożny, w kącie nad swoim tapczanem i oczywiście szkoda mu było

świętych rzeczy, a to tym bardziej że Niemcy-lutrzy nie umieliby ich uszanować.

Więc w tym zamiarze, po otrzymani zapłaty w kancelarii, powlókł się do

baraku, wzniesionego na skraju przestronnego pola pod lasem, układając

sobie w myśli po drodze, że się prześpi, wypocznie, a jutro skończy pakowanie

i pociągnie za innymi.

Ale szło mu się jakoś dziwnie niesporo – i czuł, że ma nogi jak słomiane,

że krzyże go bolą i że w piersiach ma jakby gwoździe, które kłują go przy

każdy poruszeniu. Robiło mu się to gorąco, to zimno. Przed samym barakiem

rozebrało już chłopa do szczętu. Tyle tylko że wszedł, ledwo-ledwo zapalił

lampkę przed obrazem i zaraz gruchnął się jak długi na tapczan. Maszże

teraz! Dopieroż zląkł się, bo zrozumiał, że przyszła na niego ciężka choroba.

I to tak nagle, i z taką siłą, jak latem przychodzi burza.

Od razu stracił moc w kościach. Chciał się przeżegnać i z trudem wielkim

podniósł rękę do czoła, następnie zawlókł ją na piersi, ale do lewego ramienia

ani rusz! I leżał tak czas jakiś, bezwładny jak pień. Jednakże, ponieważ

przytomność nie opuściła go jeszcze, więc naprzód zdjęła go ogromna tęsknota

i żal, że ludzie już odeszli i że został tak sam jak Łazarz na obczyźnie.

Bo oto Bóg raczy wiedzieć, kiedy tu kto zajrzy teraz do tego baraku, a przez

ten czas nikt mu i dzbanka z wodą nie poda. Co tu zaś przecie bywało zawsze

gwaru pod wieczór – i ludzkich głosów, i rozmów, i narzekań, i sporów, i

śmiechu, i śpiewania! A teraz cicho. Myszy jeno, które jesienią chronią się z

pól przed chłodami do zabudowań, chrobocą wszędy i gryzą zawzięcie drzewo,

a blisko wygasłego ogniska, w kupie grochowin, świerkają świerszcze

polne. Spojrzy Lipiecki po tapczanach stojących pod ścianami jakby w nadziei,

że może kto zaspał i został; spojrzy na drzwi, że może kto czego zapomniał

i wróci, ale nie widać i nie słychać nic. Barak tylko wydaje mu się tak

ogromny jak nigdy i w głębi całkiem zapełniony mrokiem, bo tylko ta jedna

lampka przed obrazem go oświeca. Chłopu robi się jakoś dziwnie nieswojo i

po prostu straszno. Żeby choć jedna ludzka dusza przy nim – żeby choć jed83

no polskie słowo ozwało się za ścianą – żeby choć jedno! Nic i nic! A niechże

to Bóg broni chorować w takiej pustce – zaś jeszcze bardziej umierać bez

księdza, spowiedzi i sakramentów! Przyszło mu na myśl, że gdyby tak umarł,

to Prusaki pogrzebałyby go na luterskim cmentarzu, a może nawet zakopałyby

go gdzie w polu pod borem jak zdechłe bydlę albo psa.

Broń-że od tego, Matko jedyna, i ty, święta Barbaro, patronko dobrej

śmierci! Lipieckiemu z niemocy, żałości i utrapienia wezbrały łzy w oczach.

Podniósł wzrok ku płomykowi, który świecił pod obrazkiem, i jął mówić: „Pod

Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko” – a modlił się ogromnie

gorliwie, bo to jedno dobrze rozumiał, że jeżeli Ona go nie wspomoże, to będzie

z nim źle. Ale już podczas modlitwy poczęło mu się tak mieszać w głowie,

że nie mógł jej dokończyć. Pierwej brały go ciągoty i dreszcze, a teraz

chwyciła go gorątwa taka, jakby mu kto rozpalonych węgli do głowy i do

piersi nasypał. I widać; że coraz z nim było gorzej i coraz więcej tracił rozeznanie,

gdyż nagle wydało mu się, że tapczany zaczęły chodzić jeden za drugim

po izbie jak gęsi – i że z krokwi baraku zwiesiły się jakieś długie, do ziemi

sięgające powrósła, oblepione rojami czarnych wielkich much. Przymknął

oczy, żeby tego nie widzieć; gdyż było w tym coś tak wstrętnego, że aż skóra

na nim ścierpła. Tyle zachował jednak jeszcze przytomności, że powiedział

sobie, iż mu się to tylko tak przewiduje i że tego naprawdę nie ma. Jakoż gdy

otworzył znów oczy, tapczany stały po dawnemu pod ścianami, żadne czarne

powrósła nie zwieszały się z pułapu i płomyk lampki palił się nad nim spokojnie.

Czuł się natomiast okrutnie chory i aż mu dziwno było, że to idzie tak

prędko. Dość długo leżał bez ruchu, tylko wargi mu się trzęsły, bo od czasu

do czasu brały go dreszcze. Potem jednak oblała go nowa fala żaru i powtórnie

pomieszały mu się myśli. A że to w gorączce, tak jak w jasełkach; widzi

się coraz to inne rzeczy, czasem straszne, a czasem miłe, więc przyszło na

niego teraz widzenie błogie.

Takie zaś było wrażenie, że już nie starczyło Lipieckiemu rozeznania, żeby

sobie powiedzieć, że to jest złuda, ale był pewien, że Matka Boska naprawdę

cud uczyniła i kazała go przenieść aniołom w mig do Kościana. Idzie oto szerokim

lipowym gościńcem od miasta ku swej sadybie... Jest jesień i pogoda

cudna. Liście, jedne czerwone jak płomień, drugie żółte, spływają cicho z

drzew na ziemię, bo nie ma żadnego wiatru. Na dachach domów złoci się

słońce. Lipieckiemu czyni się jakoś rzewliwie na duszy i radość zalewa mu

serce. Pamięta, że był chory, ale teraz czuje się zdrów i wraca do dom. Widać

już jego chałupinę za wiśniowym sadkiem na prawo ode drogi. Tymczasem

przechodzi wedle stawu, po którym mimo jesiennego chłodu bobrują z sieciami

chłopaki, a na brzegu stoi starowina proboszcz i pilnuje połowu. Przychodzi

do niego chłop, całuje go w rękę, a ksiądz, spojrzawszy mu na twarz,

mówi: – Bójcie się Boga, Lipiecki, a wyście się gdzie tak wymizerowali?

– Dobrodzieju – odpowiada – choróbsko opadło mnie na Saksach, alem z

pomocą bożą wyzdrowiał.

A na to ksiądz:

– Oj! – powiada – podziękujcie Matce Boskiej, bo śmierć na obczyźnie to

zatrata nie tylko dla ciała, ale często i dla duszy.

– Prawda, prawda, prawda!

Tu wśród widzeń zasnął na dobre. Ale w godzinę albo i w dwie później

drgnął nagle i zbudził się. Wydało mu się teraz, że przytomność całkiem mu

wróciła. Tylko czoło miał zlane zimnym potem i poczęły mu ziębnąć ręce, nogi

i nos. Ogarnęło go niewypowiedziane osłabienie. Usłyszał jakby dalekie

dzwony, choć nawet myszy przestały chrobotać i była cisza zupełna. Pomyślał

wtedy, że zaczyna konać.

Jeszcze raz chciał się przeżegnać – i nie mógł. Dalekie dzwony jęczały żałośniej

i żałośniej. Lipiecki patrzył, leżąc na wznak, osłupiałymi oczyma w

mrok, który w głębi izby gęstniał, czynił się coraz ciemniejszy i zdawał się toczyć

jak chmura ode drzwi ku środkowi izby.

Jednak po chwili nieruchome już prawie źrenice chłopa rozszerzyły się z

trwogi i twarz pobladła mu jak płótno, albowiem w baraku poczęło się dziać

coś nadzwyczajnego i złowrogiego zarazem.

Oto ów mrok począł zaczyniać się w sobie, skupiać i tworzyć jakowąś postać:

zaokrąglił się z wierzchu niby w potworny łeb, rozszerzył się niżej w

ogromny tułów, a od tego tułowia wyciągnęły się dwie długie, ciemne smugi

jak ręce.

Lipieckiemu włosy stanęły dębem na głowie, a zęby poczęły szczękać, albowiem

obaczył teraz wyraźnie, że z całego tego mroku, który zalegał głąb

baraku, zrobił się czarny, straszny wielkolud – i że wielkolud ten idzie ku

niemu.

Jakieś niepojęte, martwe przerażenie napełniło powietrze. Powiało mrozem

jak od kupy lodu.

A potwór zbliżał się, ale posuwał się tak wolno, jak posuwają się ślepi. Jakoż

istotnie w jego ohydnym łbie nie było wcale oczu – i tylko ręce wyciągał

coraz dalej przed siebie, macając jednostajnym, okropnym ruchem po tapczanach,

jakby szukał, gdzie jest ta żywa ludzka dusza, po którą przyszedł.

– Jezusie, Maryjo!... – krzyknął Lpiecki. – Śmierć! śmierć!

I w tej chwili jeszcze jedna, jasna jak błyskawica, myśl rozświeciła mu

krzepnący mózg, że to nie polska śmierć przy jasnym ognisku domowym,

przy spłakanych twarzach, przy gromnicy i litanii, ale obca, czarna i lodowata

pruska śmierć, która dławi człowieka tak niemiłosiernie jak kat i która

jest zgubą bez nadziei i nocą bez światła, otchłanią bez Boga.

Więc w ostatniej toni i rozpaczy zwrócił jeszcze spojrzenie ku obrazowi i

począł wołać gasnącym już i przerywanym przez śmiertelną czkawkę głosem:

– Panienko Najświętsza!!...

– Ratuj!...

– O rety!...

– Ratuj!...

Czarne, straszne ręce szukały już na najbliższym tapczanie.

Ale wówczas stało się coś takiego, czego żadne ludzkie słowa dobrze nie

wypowiedzą.

Płomyk od lampki przed obrazkiem oderwał się nagle i począł płynąć jak

złota pszczoła przez powietrze ku potworowi.

Lecz rósł z każdą chwilą; w jednym mgnieniu oka z płomyka stał się płomieniem,

rozpalił się, rozżarzył, zbielał. Z boków strzeliły mu skrzydła, nad

skrzydłami podniosła się głowa jakby w koronie i zmieniony w Białopiórego

Ptaka rzucił się błyskawicą na strasznego Czarnoboga. I ujrzał Lipiecki

ogromną bitwę światła z ciemnością.

Zmora skręciła się niby wąż, w którym utkwiło żeleźce. W mrocznym cielsku

zasyczało coś jak rozpalona stal w wodzie, rozległo się chrapanie i charczenie.

Już Ciemność wije się, rozdziera, a Orzeł razi ją, zatraca, niszczy,

wypala. Zwalił się wreszcie czarny kadłub, runął łeb, rozkruszyły się plugawe

ramiona, po czym opadło wszystko i rozwiało się prochem marnym.

Cały barak zalało światło tak jasne, jak słoneczne.

A gdy Srebrzysty Ptak zmienił się na powrót w płomyk i przyleciał znów

złotą pszczółką przed obraz, Lipiecki spał już głębokim snem i w ciszy, jaka

zalegała barak, słychać było tylko jego spokojny, równy oddech.

W kilka dni później wrócił chłop w dobrym zdrowiu do rodzinnej wioski

przez całą potem zimę – i w mieście, i po chałupach – rozpowiadał, co mu się

owej nocy przygodziło. Więc niektórzy dziwili się wielkim dziwem, inni zaś

myśleli, że to wszystko widział w gorączce albo we śnie. Jednakże proboszcz

starowina wierzył głęboko, że to był cud prawdziwy. Pewnej niedzieli powiedział

nawet ludziom w kościele z ambony, że płomyk sprzed oblicza Bogarodzicielki

potrafi się na Jej rozkaz w orła przemienić i że może nieraz jeszcze

obroni chłopa polskiego przed niejednym Czarnobogiem i niejedną zmorą

śmiertelną.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

WE MGLE

 

Podczas burzliwego roku w Warszawie naprzód przyszedł do Zawady list,

tak ogromnie smutny i stroskany, jak smutne i pełne troski jest ubogie,

wdowie życie. Brzmiał on, jak następuje:

„Kochany Marianie! Piszę do Mariana z wielką i nieśmiałą prośbą, czyby

nie był tak dobry, zamiast tych stu pięćdziesięciu rubli, które mi Marian wypłaca

od kapitału, wziąć moich chłopców na jakiś czas do Zawady. Bóg widzi,

że robiłam, co mogłam, ale już mi ręce opadają. Strajk ciągle trwa w

szkołach rządowych, a o prywatnych, które są drogie, nie mogę myśleć dla

jednego nawet, a cóż dopiero dla obu. Marian wie, z jakim ja wysiłkiem wiązałam

od śmierci męża koniec z końcem, ale wszystko ma swoją granicę.

Gdybym nie potrzebowała myśleć o chłopakach chociaż do lata, to za te czterysta

rubli emerytury, które mi po mężu wypłaca prokuratoria, jeszcze bym

jakoś z Julką wyżyła, ale we czworo – ani sposób! Tu co chwila robią się

rozmaite nowe strajki, a z tego drożyzna, jakiej jeszcze nigdy nie bywało. Po

wyjeździe chłopców najęłabym w tym samym domu jeden pokoik z kuchenką,

to by zaraz pół kosztu na mieszkanie odpadło. Mówią niektórzy, że od

lata i szkoły rządowe będą polskie, a i ja myślę, że może Bóg zmiłuje się nad

nami. Gabriel jest bardzo zdolny, a Felicjan miał już tylko rok do skończenia.

Obaj zarabiali trochę lekcjami, ale teraz to się stanowczo urwało. Wiem,

co Marian pomyśli: że chłopcy rozpróżniaczą się na wsi. Ale oni wezmą ze

sobą książki – a zresztą czyż nie gorzej rozpróżniaczą się w Warszawie? Jeśli

szkoły rządowe będą od lata polskie, to łatwiej będzie o uwolnienie od wpisów

i o stypendia, bo przecież swój swego prędzej zrozumie i wspomoże. Adwokat

Krasucki, którego Marian zna, mówił parę dni temu, że wkrótce

wszystko się zmieni. Dajże to, Boże miłosierny, gdyż naprawdę już oddychać

trudno. Chłopcy tymczasem mogliby w Zawadzie pomagać czy to w rachunkach,

czy przy dozorze ludzi. Może i w okolicy znalazłoby się dla nich jakie

zajęcie, a jeśli nie, to w każdym razie będzie im w Zawadzie zdrowiej niż tu –

i bezpieczniej. Młodym potrzebne jest powietrze; obfity posiłek i sen, i spokój

– zwłaszcza Gabrielowi, który jest bardzo delikatny i nerwowy, a w mieście

tego wszystkiego mu brak, gdyż na lepszą kuchnię mnie nie stać, a co do

spokoju i spoczynku, to jeszcze gorzej. Oni obaj ciągle chodzą na jakieś narady

z kolegami, z których często wracają ogromnie późno. W Zawadzie będą

się mogli przynajmniej dobrze wysypiać, bo co do tego, co mi ktoś mówił, że

w domu u Mariana zaczęło straszyć, to chłopcy z tego się śmieją; Feliś także

nie bardzo jest silny, ale szczególniej na Gabriela trzeba uważać. Przepraszam

kochanego Mariana, że nie wiedząc jeszcze, czy moja prośba na co się

przyda, już z góry tak wszystko wypisuję, ale ośmiela mnie do tego ufność w

poczciwe serce Mariana i jego dla nas życzliwość. Co do procentu, to sta87

nowczo nie trzeba mi go przysyłać, bo ja przecie rozumiem, że w Zawadzie

złota się nie kopie. Niech tylko Marian chłopców teraz przygarnie, a będę mu

wdzięczna do śmierci.

Wreszcie powiem już szczerze, że choćbyśmy mieli za co żyć, to i tak wolałabym,

żeby chłopcy wyjechali teraz z Warszawy. Tu jakieś dziwne wiatry

wieją – Bóg wie, czego nawiewają, zwłaszcza do młodych głów. Wahałam się,

czy wszystko otwarcie napisać, żeby Mariana nie zrazić, ale trzeba powiedzieć

prawdę. Chłopcy są poczciwi i mają złote serca, ale z wielkim bólem

wyznaję, że oni jakoś inaczej już myślą, a pozornie to nawet inaczej czują niż

my. Ja się na nich nie skarżę, niech mnie Bóg broni, tylko powiadam, jak

jest i jakie jest to dzisiejsze pokolenie, które musiało chodzić do rządowych

szkół. Oni opierają się wpływom szkoły z całej duszy, a jednak coś w nich

wsiąkło jakby obcego – a jak potem przyszły jeszcze te wypadki i te wszystkie

pojęcia i przekonania, naniesione Bóg wie skąd i przez kogo, to się dzieciom

całkiem głowiny pozawracały. Wiem, że inteligentniejsi otrząsną się z tego

prędzej-później, zwłaszcza tak zdolne chłopcy jak moje, ale tymczasem niech

się Marian nie gniewa, jeżeli mu się czasem wyda, że im nie chodzi już tak

oto, o co nam chodziło i z a co w y l a ł o s i ę t y l e k r w i i ł e z.

Jak przyjdzie między nami do takiej rozmowy, to i ja przekonywam, ile potrafię,

a potem w nocy modlę się za nich i popłaczę trochę do poduszki. Ale

Marian – to co innego. Marian był w Czechach na praktyce, widział świat i

ludzi, więc potrafi w niejednym ich przekonać i w niejednym im zaimponować

– byle cierpliwie, byle łagodnie, bo to dzieci. Oj, co za okropne czasy

przyszły, mój Marianie, co za bieda! I przedtem było źle, ale dawniej, jeśli się

nieszczęście z dziećmi zdarzyło, to p r z y n a j m n i e j d l a O j c z y z n

y, a teraz można je stracić dla byle czego – i wtedy żadnej już nie ma pociechy.

Więc ja takie i z tej przyczyny proszę, żeby Marian Felisia i Gabriela na

ten najgorszy czas przygarnął – i po ojcowsku ich w tym co potrzeba oświecił.

Dobrocią można ich do wszystkiego doprowadzić, a ja się będę modliła,

aby Bóg dał Marianowi jak najlepsze zdrowie. Mała Julka ręce stryjaszka

całuje, a ja proszę jeszcze, w razie gdyby były mrozy, o przysłanie jakich ciepłych

rzeczy, bo chłopcy mają tylko szynele. Dziękuję Marianowi z góry za

wszystko i pozostaję z wdzięcznością.

Przywiązana

Zofia Nowicka.

PS. Niech Gabriel przeczyta w Zawadzie Marianowi swoje wiersze. Ja, jako

matka, nie mogę o nich wydawać sądu, ale Krasucki także powiada, że chłopiec

ma ogromny talent”.

Marian Nowicki, właściciel Zawady, był to starzejący się kawaler, zasiedziały

na wsi, zapracowany na małym i mało intratnym kawałku, trochę

egoista, a zresztą człowiek niezły i niegłupi. Dla bratowej, o której mawiał:

„Zacna, ale egzaltowana kobieta” – żywił w głębi duszy nadzwyczajny, lubo

trochę bezwiedny szacunek, a o jej ciężkim życiu i o niej samej myślał zawsze

z pewnym rozczuleniem. Byłby się może z nią po śmierci brata nawet

ożenił, gdyby nie to, że już był zbyt ociężały i bał się ciężaru nad siły, zmiany

życia, a nawet i tych zabiegów, które są konieczne przed małżeństwem.

Rzadko też bywał w Warszawie, trochę z powodu kosztów, a trochę z obawy,

aby mu postać bratowej, mająca jeszcze mimo siwiejących włosów jakiś panieński

urok, nie napędzała „niepraktycznych” myśli do głowy. Kochał jednakże

szczerze małą Julkę. Dla chłopców, których zwał basałykami, był dość

obojętny.

Po przeczytaniu listu naprzód skrzywił się, potem zatroskał, a w końcu

wzruszył – i począł chodzić po pokoju namyślając się, czy przystać na przyjazd

chłopaków, czy też – po wyszukaniu przyzwoitych pozorów – odmówić.

Nie odpowiedział jednak tego samego dnia, gdyż odwołano go do furmanek,

którymi wyprawiał drzewo do pobliskiej fabryki giętych mebli. Następny

dzień zeszedł mu także na rozważaniu sprawy i namyśle – i dopiero trzeciego

odpisał, co następuje:

„Kochana Bratowo! Niech Feliś i Gabriel przyjeżdżają. W przyszły czwartek

konie będą na stacji. Co do procentu, o którym Bratowa pisze, to przecie ja

tu za mieszkanie nie płacę, więc i wynajmować go nie mogę – a za wikt

chłopców także nie wezmę, bo Zawada to nie restauracja. W domu jest dość

miejsca, a co sam jadam, tym się z nimi podzielę. Nie miałbym też sumienia,

gdybym się w taki sposób z Kochaną Bratową liczył. Prawda, że o gotówkę

trudno, ale w najgorszym razie to się z wiktuałów coś niecoś przy okazji podeśle.

Miło mi będzie chłopców na najcięższe czasy przygarnąć, a jeszcze

milej Kochanej Bratowej wygodzić.

W zimie przy gospodarstwie roboty nie ma prawie żadnej, a w okolicy

przepytam, ale też wątpię, bo teraz już i tu pokazują się jakieś zakazane figury,

które ludzi bałamucą i o strajkach im gadają. Wieczory obecnie długie,

więc niech chłopcy wezmą książki i sami się uczą, ażeby jak przyjdzie co do

czego, mogli pozdawać egzaminy. Pomyślę i o tym, żeby im oczy na różne

rzeczy otworzyć, ale to sobie wymawiam, żeby ani mnie, ani ludziom głowy

nie zawracali, bo na wsi mamy co innego do roboty. Niech Kochana Bratowa

będzie spokojna, że znajdą tu opiekę i serce, a co do zdrowia, to dom jest suchy

i ciepły. O strachach też nieprawda, bo straszy nie w domu, ale jakoby w

lesie, a i to tak tylko ludzie bają. Zresztą takie liberały w strachy nie powinny

wierzyć. Śniegi u nas duże i sanna dobra, ale że spadły na nie zamarzniętą

ziemię, jest obawa, aby oziminy nie wyprzały. Daj Boże wczesną wiosnę,

to i Bratową z Juleczką zaproszę do Zawady, tymczasem całuję ręce Kochanej

Bratowej, a moją małą gospodynię ściskam serdecznie.

Przywiązany

Marian Nowicki.”

Następnego dnia po tej odpowiedzi Felicjan i Gabriel znaleźli się na kolei,

którą jechało się do Zawady. Godzina była późna, gdyż pociąg wychodził

niewiele przed północą. Na sali panował jednak duży natłok, a wagon trzeciej

klasy, do którego dostali się chłopcy, zapchany był podróżnymi, po największej

części Żydami. Obaj Nowiccy wybierali się w drogę z największą niechęcią,

która odbijała się wyraźnie w ich zmęczonych twarzach. Woleliby byli sto

razy pozostać w Warszawie, aby w dalszym ciągu naradzać się i działać. Ale

zrozumieli, że była to konieczność, którą stwierdzał w okrutny sposób widok

wychudzonej i stroskanej twarzy matki. Przy tym, gdy od kilku dni jakieś

dziwne i plugawe figury jęły chodzić za nimi po mieście i przechadzać się pod

ich mieszkaniem, matka poczęła tak rozpaczliwie nalegać na ten wyjazd, że

nie było możności zwlekać dłużej.

Ale właśnie ten zbieg biedy domowej z niebezpieczeństwem z zewnątrz i

ten przymus, któremu trzeba się było biernie poddać, były dla ich hardych

dusz czymś jakby upokarzającym. Towarzystwo, w którym jechali, nie raziło

ich w teorii bynajmniej, czuli jednakże, że między ich własną wewnętrzną egzaltacją

a tym napełniającym wagon ohydnym szwargotem, którego treścią

mogły być tylko zyski pieniężne, leży przepaść. Odrapane i brudne wnętrze

wagonu, mdłe światło okopconych olejnych lamp i duszna atmosfera napełniały

ich na wpół świadomym, ale gnębiącym poczuciem lichoty życia. Z tych

wszystkich powodów noc zapowiadała im się męcząca i nieznośna. W tłoku,

hałasie i zaduchu nie mogło być mowy o śnie. Poczęli więc rozmawiać o tym,

co będą przez pół roku robili w Zawadzie, a w rozmowie tej gorycz splatała

się z ironią. Stryj oto wymówił sobie, aby nie zawracali głowy ani jemu, ani

ludziom, a jednak sam nie omieszka na pewno rozwieszać przed nimi rozmaitych

spłowiałych chorągwi i jałowych ideałów. Na tę myśl rodził się w

nich bunt niepohamowany i tym dokuczliwszy, że zarazem podobny jakby do

wyrzutów sumienia, albowiem pamiętali, że takie same chorągwie rozwieszała

ze łzami w oczach przed nimi ich matka. Że zaś kochali ją ogromnie,

więc zdawało im się, że buntując się słusznie, buntują się jednakże przeciw

tym łzom. I to była nowa, niewypowiedziana gorycz. A oprócz tego tylko ich

mózgi pod wichrem nowych doktryn odjęły się dawnym ideałom, ale gdzieś

tam w głębi i na dnie serca była ukryta, jak owad w kokonie, mimowolna dla

tych ideałów cześć i jakaś wobec nich utajona trwoga, podobna do trwogi,

jakiej ludzie doznają wobec zaświatowych duchów albo świętokradcy nocą w

kościele. I od tego nie mogli się uwolnić. Nie czuli się też wcale szczęśliwi.

Zdawało im się, że w głowach ich pali się światło jasne i jedynie prawdziwe,

ale że nie promieniuje, nie rozświeca im życia i że chodzą jakby w zmierzchu.

Widywali wszakże kolegów z takimi samymi latarkami w głowach, ale były to

po części tępaki – prawdziwe gramofony, w które nagadano radykalnych frazesów

– a po części charaktery niezmiernie liche. Wprawdzie i w nich obu te

stany duszy były tak zamącone i niewyraźne, że nie umieli się nawet wzajem

o nich rozmówić – odczuwali wszelako coś jakby wielki niepokój, który nie

opuszczał ich ani na chwilę, a obecnie towarzyszył im w drodze do Zawady.

Noc wlokła się: godzina płynęła za godziną, przynosząc coraz większe

utrudzenia. Pogrążone w półmroku, w półświetle postacie ludzkie zaczęły się

kiwać. Wrzaskliwy z początku szwargot cichł i ustawał. Zrywał się tylko

znów na chwilę wówczas, gdy przez zapocone okna błysnęły latarnie stacyjne

i gdy jedni podróżni wychodzili z wagonów, drudzy, poprzedzani falą zimnego

powietrza, wchodzili i zajmowali miejsca. Te fale trzeźwiły chłopców, którzy

nie mogli wprawdzie spać, ale których zmysły pod wpływem znużenia i jednostajnego

odgłosu maszyny poczęły dębieć. W ten sposób przebyli sporą

ilość stacyj, większych, pełnych gwaru, i mniejszych, tak cichych, że prócz

nawoływań urzędników kolejowych, chodzących po peronie, i świstawki

konduktora – nic nie przerywało milczenia. Nareszcie jednak okna z czarnych

poczęły się robić sine, a potem blade. Na świecie wstawał ociężale zimowy,

niewyraźny, posępny dzień. W wagonie wychylały się z cienia mroczne

kąty i siedzący w nich z pochylonymi głowami ludzie. Zakopcone lampy pogasły.

– Gabriel, widno już! – ozwał się Felicjan.

– I niedaleko – odpowiedział młodszy.

– Bardzoś zmęczony?

– Dosyć. A ty?

– Ciasno było i niewygodnie.

Poczęli przecierać powieki, a następnie spoglądać to na się wzajem, to na

swoje tobołki, umieszczone w siatkach nad głowami. Obaj mieli twarze

zmięte, podkrążone oczy i nieco gorączki, jak zwykle bywa po bezsennie spędzonej

nocy. Jednakże gdy minęli przedostatnią stację, wagon opustoszał

prawie zupełnie. Tylko na przeciwległej ławce siedział jakiś stary człowiek z

twarzą suchotnika, który kaszlał okrutnie przez całą noc, a obecnie otrząsnął

się z odrętwienia i począł z nimi rozmawiać. Po zwykłych początkowych

pytaniach i odpowiedziach rozmowa rychło przeszła na ostatnie wypadki

warszawskie i krajowe. Stary człowiek potępiał niektóre objawy bardzo surowo,

chłopcy,zaś poczęli ich bronić, skutkiem czego odsłonił się ich sposób

myślenia. Ale nie zaniepokoili się tym, albowiem z zapadniętych, mistycznych

oczu suchotnika patrzyła nie zdrada, lecz jakby głęboka melancholia

człowieka, który jest u brzegu życia i który w dalszą, nieznaną drogę wybiera

się w trosce i niepokoju. Jednakże sam on po pewnym czasie zmienił przedmiot

rozmowy – a następnie dowiedziawszy się, dokąd chłopcy jadą, oświadczył

im, że pana Nowickiego i Zawadę zna od dawna, a jeszcze lepiej zawadzki

las, gdzie w sześćdziesiątym trzecim roku odbyła się bitwa, a raczej zagłada

powstańców, otoczonych przez siły dziesięćkroć większe.

Chłopcy w czasach wakacyjnych słyszeli nieraz o tej bitwie, ale niedobrze,

gdyż stryj ich nie był wówczas w domu, tylko wraz z rodzicami na emigracji

w Czechach, gdzie oddano go na praktykę gospodarską. Teraz dopiero usłyszeli

o niej dokładnie i z tego powodu szczegóły, które opowiadał podróżny,

wydały im się czymś ogromnie żywym. Czuć w nich było jakby zapach prochu

i krwi. Mówił, że wskutek wilgotnego dnia strzały karabinowe i armatnie

wówczas zadymiły cały borek, iż stało się w nim ciemno. Powstańcy potracili

się z oczu i, błądząc pojedynczo lub niewielkimi kupkami po omacku, z

krzyków tylko poznawali, gdzie kogo mordowano. W końcu wybito też prawie

wszystkich. Na chłopców dziwne wrażenie robiło to, że podróżny, który widocznie

brał udział w bitwie, choć o tym wyraźnie nie wspominał, opowiadał

o całej tej tragedii spokojnie, głosem zupełnie beznamiętnym, bez skargi na

dowódcę, który pozwolił się otoczyć – i bez żalu, a nawet jakby z tęsknotą za

rzeczami, które przeszły i zasunęły się w cień przeszłości. Zdziwienie ich

wzrosło jeszcze bardziej, gdy w końcu oświadczył, że były to jednak czasy od

dzisiejszych lepsze, a zwłaszcza szlachetniejsze.

– Dlaczego? – zapytał Felicjan.

– Naprzód dlatego – odpowiedział wolno i z naciskiem podróżny – że drzewo

nie próchniało od środka, po wtóre dlatego, żeś wiedział, kto swój, kto

cudzy, a wreszcie, że ludzie wiedzieli, dla jakiej sprawy i z czyich rąk giną.

Chłopcy chcieli rozpocząć spór, ale on wśród nowego napadu kaszlu

machnął tylko ręką na znak, że z góry wie, co chcą powiedzieć, a potem

odetchnął głęboko, popatrzył na nich jakimś szczególnym wzrokiem i zniżywszy

głos zapytał:

– Powiedzcie mi, czy wy się nigdy nie boicie?

– Czego?

– A choćby tych, co leżą po wszystkich polach, lasach i ot tu także, w Zawadzie,

pod chojarami?

Nastało milczenie. Felicjan i Gabriel spojrzeli po sobie ze zdumieniem, a

następnie oczy ich zwróciły się na towarzysza podróży, ale on widocznie wyczerpał

się kaszlem i rozmową, albowiem oparł głowę na worku stojącym w

kącie ławki – i przymknął powieki. Wychudzona i zmięta jego twarz podobna

była do twarzy nieboszczyka. Przykre i dziwne wrażenie, jakie uczyniły na

chłopcach ostatnie jego słowa rozproszył dopiero świst lokomotywy.

Chory towarzysz widocznie jechał dalej, bo nie poruszył się i nie otworzył

oczu, wysiedli więc bez pożegnania. Na stacji czekały już konie z Zawady. Ale

pokazało się, że stary furman pana Mariana przyjechał z całym rejestrem

sprawunków, a przy tym musiał pilnować furmanek, które przywiozły drzewo

do fabryki giętych mebli. Z tego powodu oznajmił paniczom, żeby poczekali

„z godzinkę, ze dwie” albo żeby, jak to już nieraz robili, sami powieźli się

do Zawady, on zaś po załatwieniu sprawunków wróci z furami po drzewie.

Paniczom wcale nie śpieszyło się do Zawady, ale po całonocnym kołataniu

się w wagonie jeszcze mniej chciało im się czekać bez końca w nędznym

miasteczku, oznajmili więc, że wolą jechać sami. Jakoż w kwadrans później,

napiwszy się herbaty, ruszyli w drogę.

Koło stacji i fabryki było trochę ruchu, ale samo miasteczko, leżące o

wiorstę od stacji, nie rozbudziło się jeszcze całkiem, gdyż godzina była wczesna.

Na rynku przejechali koło kilku fur chłopskich, zaprzężonych w chude

konie z torbami uwiązanymi u głów; pod ścianami domostw przesuwały się

tu i ówdzie pojedyncze postacie, gdzieniegdzie otwierano dopiero skrzypiące

drzwi domów i okiennice sklepów. W senną szarość dnia i wilgotne powietrze

wpadał głos sygnaturki – uporczywy, ale jakby zmartwiony nędzą lichych

domów i marnością tego życia, do którego budził ociężałą mieścinę.

W ulicy, na którą wjechali z rynku młodzi Nowiccy, pustka była jeszcze

większa – i psy poszczekiwały jak na wsi. Minęli ją wkrótce i znaleźli się na

gościńcu wiodącym do Zawady. Śnieg leżał duży na polach i na drodze, ponieważ

jednak była odwilż, więc zmiękł i płozy sań sunęły się bez szelestu.

Dzień uczynił się już zupełny, ale mglisty. Z bliska można było widzieć dobrze

drzewa przydrożne, natomiast dal majaczyła jakby przesłonięta muślinem.

Miejscami gęstsze tumany wstawały na rozległych, białych polach i

wlokły się ku drodze, długie, leniwe, popychane nie wiedzieć jaką siłą, gdyż

nie było żadnego wiatru. Chwilami zakrywały całkiem okolicę, to znów rzedły

odsłaniając bliższe zadmy śnieżne, zasnute krzaki i polne grusze, śpiące na

dalekich miedzach pod okiścią. Kiedy niekiedy rozlegało się w górze stłumione,

smutne krakanie wron lecących stadami od lasu ku miasteczku.

Smutek był jednak nie tylko w tych głosach, ale wszędy – w posępnym

świetle dnia, w śnieżnych, milczących rozłogach, we mgle i w duszach chłopców.

Wydało im się, że z wrzącego życiem, walką i upojonego nadzieją zwycięstwa

otoczenia wysłano ich w jakąś bezkresną krainę odrętwienia i śmierci,

która zniemrawi ich, ubezwładni, zmorzy i uśpi. Ale właśnie dlatego ów

przenikliwy smutek zmienił się w taki sam gorzki wewnętrzny protest, z jakim

wyjeżdżali z Warszawy, a następnie w taki sam ostry bunt przeciw tym

warunkom, w jakich musieli żyć – i przeciw tej konieczności, która ciągnęła

ich jak na powrozie tam, dokąd nie chcieli iść. Opanowała ich silniej niż kiedykolwiek

myśl, która stale tkwiła w ich głowach, że jeśli to wszystko, co się

nazywa dzisiejszym życiem ludzkości i jego światłem przewodnim, nie da się

przewrócić i zdeptać, to lepiej niech przepadnie samo życie. Poza tym zadaniem

istniały w ich pojęciu tylko rzeczy marne lub zmurszałe, równoznaczne

z pleśnią i zgnilizną. Po bezsennie spędzonej nocy wpadli ze zmęczenia jakby

w gorączkę, która potęgowała tę wewnętrzną rozterkę. Próbowali o tym rozmawiać,

ale im nie szło. Felicjan bowiem powoził z kozła i musiał uważać na

drogę. Nie przeszkadzało mu to jednak szarpać się wewnętrznie i protestować

przeciw wszelkim wiązadłom, które tak unieruchamiają duszę ludzką u

pewnych brzegów, jak łańcuch kotwicy unieruchomia lotną łódź w przystani.

Było zaś to targanie się tym cięższe, że od tych pól zimowych, od tej mglistej

przestrzeni, od tej białej pustki, od grusz śpiących na miedzach i od tego

okolnego smutku coś szło i wołało na obu chłopców jakby po imieniu, coś

ogarniało ich jak swoich, coś wchłaniało ich w siebie. Gabriel, który był

wrażliwszy od Felicjana, odczuwał to mistyczne jakieś prawo przynależności

silniej, a nie zdając sobie z niego jasno sprawy walczył z nim jednak uparcie

i męczył się tym więcej oporem. Wreszcie wyczerpał się. Myśli i wrażenia poczęły

mu bezładnie napływać do głowy, drgać, zbiegać i rozbiegać się, mieszać

i przeskakiwać się nawzajem. W uszach huczał mu turkot kół wagonu,

oddech lokomotywy, szwargot podróżnych Żydów, a w te głosy wplatała się

rozmowa ze starym suchotnikiem. Słyszał teraz wyraźnie jego kaszel i jego

opowiadanie. Oto wjeżdżają właśnie w ów zawadzki borek, niegdyś zadymiony

od wystrzałów, pełen nawoływań się, krzyków i jęku. A teraz jak tu cicho i

mglisto! Zdawałoby się, że tu nikt nigdy nie krzyczał, prócz wron i pastuchów

– i nikt by się nie domyślił, że tu leżą powstańcy.

A jednak ten dziwny suchotnik mówił, że to były szlachetniejsze czasy, że

ludzie wiedzieli, za co giną. A dziś co? – czy to niby nie wiedzą, czy dusza

ludzka nie rozokoliła się dziesięć razy szerzej? Tamto była przecie wojna o

jakąś jedną dość ciasną sprawę, a teraz chodzi o cały świat i o wolność tak

rozlewną i bezbrzeżną jak morze. Ej! stare dzieje niech śpią, a stare idee

niech się nie włóczą jak zmory po świecie. „Trzeba z żywymi naprzód iść, po

życie sięgać nowe...” Dziwny wszelako ten zakaszlany pan ze swymi pytaniami:

„Czy wy się nie boicie tych, co tam leżą pod chojarami?” Jakie głupstwo!

Są czasem wrażenia niewytłumaczone i męczące. Od niczego się łatwo

nie odchodzi, a gdy się coś przyrośniętego odcina, to zawsze boli, zwłaszcza

gdy i ktoś drugi na tym cierpi. Każdy miewa też chwili jakiegoś niepokoju –

i... dobrze, że się ten borek już kończy, bo takie wspomnienia, jakie się z nim

łączą, to także swego rodzaju zmora.

Tu nagle ocknął się, albowiem sanki stanęły.

– Feliś, czemuś stanął? – zapytał.

Ale głos jego zabrzmiał we mgle jakoś dziwnie, jakby mówił ktoś obcy i z

daleka.

A brat zwrócił ku niemu twarz i odrzekł równie nieswoim, zająkliwym głosem:

– Nie wiem... konie sta... nęły...

Nastała chwila ciszy, tylko konie zaczęły przysiadać na zadach i chrapać

głośno.

Byli już u samego wylotu zawadzkiego borku i w pierwszej chwili nie ujrzeli

nic, co by dać mogło powód do niepokoju, a tym bardziej do strachu, ą

jednak w mgnieniu oka włosy zjeżyły się im pod czapkami, zęby poczęły

szczękać, a źrenice rozszerzyły się z trwogi.

Jakieś niepojęte przerażenie napełniło las, powietrze i mgłę, której białawy,

wydłużony obłok przesuwał się w poprzek drogi, wzdłuż sosen.

Nastała chwila zakrzepłej, trupiej ciszy.

A wtem z owej mglistej otoczy wychylił się oddział kosynierów.

Szli chłopi w sukmanach, z drągami osadzonych sztorcem kos na ramionach.

Przechodzili polem, tuż na skraju lasu i niedaleko od sanek. Ale kroki

ich, lubo strudzone i ciężkie, nie wydawały najmniejszego szelestu. Nie było

słychać ni brzęku kos, ni gwaru rozmowy. W pierwszym szeregu szedł ksiądz

w kapturze na głowie i z krzyżem w ręku. I on, i ci, których wiódł, mieli głowy

pochylone na piersi i przeciągali nie jak żołnierze w pochodzie, ale raczej

tak, jak ludzie idą na procesji lub za pogrzebem. Zdawało się, że wcale nie

widzą sanek i nie słyszą chrapiących koni, albowiem żaden nie odwrócił ku

nim twarzy. I w tej obojętności, w tych pochylonych postaciach, w tym zaświatowym

milczeniu było coś tak martwego, że patrzącym na nich chłopcom

ani na chwilę nie powstała w zlodowaciałych mózgach myśl, że to mogą

być ludzie żywi, nie zaś widma zmarłych, którym jakaś tajemnicza siła kazała

wrócić na świat i iść przez śniegi – w pośmiertnym zamyśleniu.

A jednak zjawa miała przeraźliwe pozory rzeczywistości. Tuż po kosynierach

przejechał martwich na koniu, widocznie dowódca. Chłopcy widzieli, że

biegł przy nim pies, który zdawał się wietrzyć po śniegu. Po czym począł

przeciągać oddział strzelców z bagnetami na lufach karabinów i z chorągwią,

w której zwisłych fałdach zaginał się orzeł biały. Ci szli również powolnie,

zatopieni w ciszy i śmiertelnym smutku. Szereg za szeregiem przekraczał

drogę leśną, a z nimi razem przetaczała się cicha, przezrocza mgła, ledwie

przesłaniająca kształty widziadeł. Doszedłszy do krańca borku naprzód kosynierzy,

a potem strzelcy zawrócili na rozległe pola i poczęli się oddalać, a

zarazem stopniowo zacierać. Tuman, gęstszy przy ziemi, jął pokrywać od

dołu ich postacie, tak że wkrótce tylko ramiona i głowy widoczne były nad

białawą topielą; potem ostrza bagnetów i kos zamajaczyły jak ciemniejsze

kreski w odległym oparze, a wreszcie wzięła ich w siebie dal milcząca – i

śnieżna przestrzeń, i pustka polna.

Pęd powietrza rozbudził chłopców jak ze snu. Nie było wcale wiatru, ale

konie poniosły i pędziły w szalonym, dzikim biegu do Zawady. Felicjan dlatego

tylko nie wypuścił lejców, że mu się dłonie zacisnęły konwulsyjnie. Nie

zdołał jednak powstrzymać pędu i pochylony na koźle, na wpół przytomny, z

oczyma w słup słuchał słów Gabriela, który targając go za ramiona powtarzał

zdyszanym, łkającym głosem:

– Feliś!... widziałeś?...

– Feliś! to krew woła!...

I nagle wybuchnął ogromnym płaczem.

Dopiero przed samą Zawadą potrafił Felicjan pohamować rozhukane konie.

Chłopcy przyjechali bladzi, milczący, z gorączką i tajemnicą w oczach.

Ale na próżno pan Marian wypytywał się, co im jest i dlaczego konie przyszły

w pianie. Usłyszał tylko odpowiedź, że przestraszyły się czegoś w lesie i poniosły.

Bracia nie mówili przez kilka dni o zjawisku nawet ze sobą. Felicjan,

który miał umysł trzeźwiejszy i bardziej badawczy, chodził czas jakiś głęboko

zamyślony i wreszcie doszedł do przekonania, że to były zapewne ich własne

wrażenia i uczucia, które jakąś tajemniczą i nie zbadaną jeszcze przez naukę

drogą wyszły z nich i zmieniły się w widzialne zjawisko zewnętrzne. Ale myślał

zarazem, że krew przelana, budząc takie uczucia i złudy, może istotnie

woła, że nie wolno o niej zapominać.

Lecz widzenie zapadło jeszcze głębiej we wrażliwą duszę Gabriela; więc gdy

go nieco ukoiła zimowa cisza Zawady, począł pisać wiersz: „Do Matki Bolesnej”,

pod nagłówkiem zaś umieścił jako motto następujące słowa Dawida:

„O Jeruzalem! Jeruzalem! jeśli cię kiedy zapomnę, niech będzie zapomniana

prawica moja...”

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Z KRAINY BAŚNI

 

BAJKA

 

Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej

księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królową na czele.

I gdy otoczywszy księżniczkę patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny,

królowa ich rzekła:

– Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem, wedle swej możności

i chęci!

Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące

słowa:

– Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją,

pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.

– Ja – rzekła druga – dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.

– Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy – ozwała się trzecia.

– A ja – mówiła czwarta – dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi

ukryty.

Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek,

tak zaczęła mówić:

– Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a

i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla

wysmukłe postacie. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi

ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe

są wasze dary.

– Cóż jest trwałego w człowieku i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza?

– pytały wróżki.

A na to królowa:

– Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało

ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło

słońca: ona daje życie... Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni

albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza

nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa.

Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy.

Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego

im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej ci jej napłynie. Więc dobroć – to jedyny

skarb niewyczerpany.

To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy

rękami jej serca rzekła:

– Bądź dobrą!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

SABAŁOWA BAJKA

 

Siedliśmy wokół ogniska wsłuchani w tę ciszę tatrzańską, która aż w

uszach dzwoni. Zbliżała się już i godzina spoczynku, gdy nagle Sabała podniósł

swą pomarszczoną twarz, podobną zarazem do głowy starego sępa i do

twarzy Miltona. Chwilę popatrzył szklanymi oczami w ogień – tak zaczął

opowiadać:

„Prosem piknie wasych miłości, raz seł chłop ze świdrem i rąbanicą do

Nowego Targu na siacie. Jakoś za Poroninem stowarzysyła się z nim stara

baba. Chłop, ze był mądry gazda, poznał Śmierć i zara myśli, jako się jej pozbyć.

Wzion wreście wiercić dziurę do wirby, wiercił, póki nie wywiercił, a

potem w nią zagląda.

– Czego patrzys? – pyta Śmierć.

– Chcesz uznać, to sama zaźrzyj.

Zaźrzała Śmierć do dziury, nie widzi nic – a bez ten cas ociosał se chłop

rąbanicą bukowy kołek.

– Nie widzę nic – powiada Śmierć.

– Wleź całkiem, to obacys.

Ledwie Śmierć wlazła całkiem, zatkał ci ją chłop – prosem piknie – bukowym

kołkiem, przybił kołek obuchem i poseł.

Az tu rok po roku idzie, chłop zyje i zyje; ludziska przestali umierać; zajaziło

się od nich w Zakopanem, w Białym Dunajcu, w Chochołowie, wsędy, ze

cłek koło cłeka stał, jako smereki stojom w borze. Chłopisko się zestarzało,

bieda pocena go gnieść, robić już nie mogło. Naprzykrzyło mu się w ostatku

zyć, poseł i odetkał Śmierć z wirby.

Jak Śmierć – prosem piknie – skoczy, jak weźmie kosić – w Zakopanem, w

Białym Dunajcu, w Kościeliskach, w Chochołowie, to tyla się luda wykopyrtło,

ze i chować gdzie nie było. Przychodzi wreszcie Śmierć do jednej gaździny

wdowy – siedmioro sierot u niej – i biere ją. A tu dzieci kiej nie zacnom

lamentować:

– Nie bier matki, nie bier matki!

Zlutowała się Śmierć nad dziećmi, idzie do Pana Boga i powieda:

– Panie Boze, jakoze mnie matkę brać, kiej dzieci tak prosom, tak lamentujom,

aze mi się luto stało.

A Pan Bóg powieda tak:

– Ja w tych rzecach nie gazda, jeno Pan Jezus gazda. Idźze do Pana Jezusa,

niech ci ta powie, jako ma być.

Przychodzi Śmierć do Pana Jezusa i powieda:

– Panie Jezu, jakoze mnie gaździnę brać? – siedmioro sierot w chałupie,

tak prosom, tak lamentujom, aze mi się luto stało.

A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.

– Chybaj do morza, przynieś skałkę!

Skoczyła Śmierć do morza, na samiusieńkie dno, przyniosła skałkę kwardom,

okrągluchnom jako bochenek chleba, a Pan Jezus do niej:

– Gryź!

Gryzie Śmierć, gryzie – zębiska ją bolom; zgryzła wreście calusieńkom

skałkę – i patrzy: az w środku chrobocek maluśki siedzi.

A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.

– Widzis – powieda – to ja i o tym maluśkim chrobocku na dnie morza

wiem i pamiętam; a ty myślis, ze ja o sierotach nie będę pamiętał? – Chybaj,

bier matkę!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

U BRAMY RAJU

 

Puk, puk!

– Otwórz, święty Pietrze!

– Kto tam?

– Ja, Miłość.

– Jaka miłość?

– Chrześcijańska.

Święty Piotr uchylił nieco podwoi, ale całkiem ich nie otworzył, gdyż doświadczenie

nauczyło go wielkiej ostrożności. Więc przez szparkę tylko zapytał:

– A ty tu czego chcesz?

– Schronienia.

– Jak to, schronienia?

– Bo nie mam się gdzie podziać.

– A przecie kazano ci mieszkać na ziemi.

– Ale ludzie mnie wypędzili.

– Bójże się Boga! Więc dla kilku złych ludzi wyrzekłaś się swojej świętej

służby i swego posłannictwa?

– Mnie nie kilku ludzi wypędziło, ale wszystkie narody ziemskie.

Święty Piotr roztworzył całkiem drzwi, wyszedł na zewnątrz Raju i siadł

przed bramą na kamieniu.

– Cóż się stało? – zapytał z niepokojem. – O! ale widzę, że nie przyszłaś tu

sama. Kogoż to z sobą prowadzisz?

– To moje córki: Sprawiedliwość, Litość i Prawda.

– Wypędzono je także?

– Tak. Nie ma już dla nas miejsca między narodami ziemi.

– Ciągle mówisz o narodach ziemi, ale się przecie zastanów. Ludzie zawsze

grzeszyli przeciw tobie, narody zawsze wiodły z sobą wojny okrutne, a jednak

nie uciekłaś od nich.

– Ludzie grzeszyli i narody wiodły wojny okrutne, ale w głębi serc miały

wiarę i przekonanie, że to ja powinnam być podstawą życia. Teraz ta wiara

wypaliła się do cna. Nie zostało z niej ani śladu, święty Pietrze, i dlatego naprawdę

ja już nie mam nic do roboty na ziemi.

– Skądże to poszło? – zapytał święty Piotr.

Miłość Chrześcijańska wyciągnęła ramię ku dołowi, kędy w otchłaniach

przestrzeni widać było wirującą kulę ziemską, i, ukazawszy na niej palcem

ciemną plamę, odrzekła:

– Stamtąd.

Święty Piotr utkwił oczy w ową ciemną plamę, patrzył długo, i wreszcie

rzekł:

– Widzę... Miasto, a w nim i naokół mnóstwo pomników...

– Pomników tego, któremu na imię było: Nienawiść.

– Tak... Poznaję... To on... i rozumiem.

– Więc puść mnie, Święty Kluczniku.

– Zaraz. Tylko powiedz mi jeszcze, czy nie próbowałaś pójść gdzie indziej?

– Poszłam na Zachód, ale tam cały kraj w stronnictwach i nawet bracia

braci tak nienawidzą, że zupełnie nie było dla mnie miejsca.

– Mogłaś pójść jeszcze dalej – za morza.

– Nie miałam pieniędzy.

– No, a w drugą stronę od Miasta Nienawiści?

– Nie miałam... paszportu.

– Nigdzie nie mogłaś?

– Nigdzie.

– Więc gdyby nasz Pan Ukrzyżowany chciał znowu zstąpić na ziemię?...

– Och, święty Pietrze, nie puszczono by Go lub wyszydzono.

Nastała chwila milczenia, po czym Apostoł podniósł głowę, spojrzał ze

smutnym zdziwieniem na Miłość Chrześcijańską i zapytał:

– Ale powiedz mi wreszcie, co im zastąpi Jego naukę i ciebie?

A ona odrzekła:

– Powiadają, że rynki zbytu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

CZY CI NAJMILSZY?

 

...W dali było widać ciemną wstęgę boru, przed borem łąkę, a wśród łanów

zboża stała chata, pokryta słomianą strzechą i mchami. Brzozy zwieszały

nad nią zielone warkocze, na świerku w gnieździe stał bocian, a w sadzie wiśniowym

czerniały ule.

Przez otwarte wrota na dziedziniec wszedł wędrowiec i rzekł do niewiasty

stojącej u progu:

– Pokój tej cichej chacie, tym drzewom, zbożom i okolicy całej, i tobie,

matko!

Ona, powitawszy go gościnnie, rzekła:

– Chleba i mleka przyniosę ci, wędrowcze, a tymczasem siądź i odpocznij,

bo widać, że z dalekiej wracasz podróży.

– Jako ów bocian i jako jaskółka wędrowałem; wracam z daleka i od dzieci

ci twoich wieść przynoszę.

Więc onej matce dusza cała zbiegła do oczu i zaraz spytała wędrowca:

– Czy wiesz co o synu moim, Jaśku?

– Czy ci on najmilszy, że o niego pytasz najpierwej? Oto jeden twój syn w

puszczach z siekierą pracuje i w jeziora sieć zapuszcza; drugi konie na stepie

pasie, pieśni tęskne zawodzi i w gwiazdy patrzy; trzeci po górach się wspina,

na turniach i halach z owcami noc spędza, w orłów krakania się wsłu****e.

Do kolan się wszyscy twoich chylą i pozdrowienia ci przesyłają...

– A Jaśko? – pytała z troską na twarzy.

– Wieść smutną chowam na ostatek. Źle się Jaśkowi wiedzie: rola plonu

mu nie daje, bieda i głód dokucza, w niedoli płyną mu dnie i miesiące.

Wśród obcych i nędzy, mowy twej nawet zapomina, więc i ty o nim, bo już

nie twój... zapomnij!...

Gdy to rzekł, kobieta, wziąwszy go za rękę wwiodła, do spiżarni w chacie i

zdjąwszy bochenek chleba z półki rzekła:

– Wędrowcze, daj to Jaśkowi.

Na koniec z chustki rozwiązała pieniądz srebrny, błyszczący, i drżącym

głosem rzecze:

– Nie bogatam ja sama, ale i to dla Jaśka.

– Niewiasto! – rzekł ze zdziwieniem wielkim wędrowiec – synów masz wielu,

a jednemu wszystko oddajesz. Czy go kochasz najwięcej? czy ci on najmilszy?

Ona zaś, podniósłszy wielkie, smutne oczy, łzami zalane, tak rzecze:

– Błogosławieństwo, moje wszystkim, ale datki temu jednemu, bom ja

matka, a on najbiedniejszy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...