Skocz do zawartości

Baśnie Bałtyckie


Gość Vampirella

Rekomendowane odpowiedzi

Gość Vampirella

O ptaku Bulbulisie i o bursztynowym pierścieniu [bajka łotewska]

 

Mało kto dziś pamięta, ile za tych bajkowych czasów było różnych królestw na świecie. Przypominam sobie jednak takie, które bardzo różniło się od pozostałych. Leżało daleko na północy, w kraju brzozowych lasów i gajów, w krainie, gdzie nad szerokimi błoniami pędził wiatr, a kiedy dziko się rozswawolił, to potrafił tam zagnać nawet lodowate morskie fale.

Było to królestwo pełne zwierzyny i ptactwa, poddani byli rybakami, pasterzami bądź pracowali na roli. Tak jak wszędzie, żyli tu biedni i bogaci, dobrzy i tacy, których z powodu ich złego charakteru nikt nie lubił

Był tam też i król, jak w innych krajach, więc zapytacie, czego w takim razie im do szczęścia brakowało?

Otóż brakowało im bajek, które można by opowiadać w chatach w zimowe wieczory, kiedy za oknami szaleje zamieć śnieżna, latem na pastwisku przy skwierczącym ogieńku, albo nawet na ucztach w zamku.

Podobno wszystkie bajki zabrał kiedyś czarodziejski ptak Bulbulis i od tego czasu wszelki słuch po nim zaginął Na próżno pytali o niego żeglarze na dalekich morskich wyprawach, niczego się o nim nie dowiedzieli kupcy, a król na darmo posyłał na poszukiwania dzielnych i odważnych rycerzy.

Aż któregoś dnia przykuśtykał do bramy zamkowej suchy jak wiórek staruszek i powiada, że natychmiast musi rozmawiać z władcą w sprawie, która jest najważniejsza ze wszystkich.

- Co może być ważniejsze niż ptak Bulbulis? - domyślił się strażnik i zaprowadził gościa do sali tronowej.

Król akurat siedział smutny na tronie, wokół niego dziewięciu pisarczyków zamkowych z piórami umaczanymi w atramencie, pochylonych nad długaśnymi pergaminami, a na pergaminach widniało jedno jedyne zdanie: „Był raz jeden król, który nie wiedział, gdzie jest ptak Bulbulis”.

Staruszek zerknął na każdy pergamin, pokiwał białą głową i stanął sobie skromnie w kącie, czekając, co król dalej podyktuje swoim pisarczykom.

Ale król niczego więcej nie podyktował Po godzinie milczenia uderzył berłem w stół i powiedział:

- Już zapomniałem, jak to szło dalej, albo też to nie jest ta bajka. Przyjdźcie jutro, może wymyślę coś lepszego...

Dopiero kiedy pisarczykowie sobie poszli, staruszek wysunął się z kąta i ruszył prosto ku tronowi:

- Mc nie wymyślisz - rzekł do króla - ponieważ Bulbulis zabrał ze sobą wszystkie bajki, i ty o tym dobrze wiesz.

Król spojrzał zdumiony i pomyślał „Skąd tu się wziął ten dziadek?” Po chwili jednak smętnie przytaknął:

- Wiem, ale co mam robić, skoro mi nikt nic nie umie poradzić?

- Ja ci poradzę, tylko dobrze słuchaj - uśmiechnął się staruszek. - Ptak Bulbulis chodzi spać do złotej klatki, która wisi na lipie o trzech koronach. Ta lipa rośnie w ogrodzie przy pałacu królewskim, a ten pałac leży za dziewięcioma polami, dziewięcioma górami i dziewięcioma rzekami. Pamiętaj jednak, że tylko ten, kto ma serce czyste i dobre, będzie wiedział, jak sobie dać radę z Bulbulisem.

- A więc kogo mam po niego posłać? - zapytał król, ale nie dostał żadnej odpowiedzi. Przed tronem, gdzie przed chwilą stał dziadek, nikogo teraz nie było!

- Albo mi się to wszystko tylko wydawało - mruknął król pod wąsem - albo... albo to był naprawdę dziadek z bajki! - ucieszył się.

Uszczęśliwiony poderwał się z tronu i dla pewności od razu powtórzył sobie, czego się dowiedział Nie, nie zapomniał niczego, pozostało tylko zadecydować, kogo pośle po ptaka.

I to nagle okazało się nie takie trudne: - Przecież mam trzech synów dorodnych niczym brzozy! - klasnął w dłonie, przypomniał sobie jednak, że ten najmłodszy jest niezbyt mądry i mógłby sobie nie poradzić w dalekim świecie.

Ale już szarpał za sznur od dzwonka. Raz, dwa razy, trzy razy, i książęta stali przed nim: młodzieńcy naprawdę dorodni jak brzozy.

- Wiem, gdzie jest ptak Bulbulis z naszymi bajkami - oznajmił im król uroczyście, a po chwili dodał: - Byłbym zadowolony, gdyby przynajmniej jeden z was wybrał się po niego. A komu uda się przywieźć ptaka, ten będzie na tronie moim następcą!

Nie jeden, ale wszyscy trzej natychmiast się zgłosili do tego zadania, a więc król postanowił, że według praw przysługujących pierworodnemu, za dziewięć pól, dziewięć gór i dziewięć rzek wyruszy najpierw ten najstarszy.

Wybrał więc sobie królewicz dobrego konia, przypiął ostry miecz i, kiedy obaj młodsi bracia żegnali się z nim przed bramą zamkową, zrobił tym mieczem w bramie nacięcie, mówiąc:

- Codziennie rano zaglądajcie tutaj. Jeśli na nacięciu pojawi się krew, to będziecie wiedzieli, że źle ze mną i że musicie mi przyjść z pomocą...

Potem ruszył w drogę. Szybko przejechał dziewięć pól, jego koń bez trudu pokonał dziewięć gór i przepłynął nawet dziewięć rzek. A skoro tylko dał radę także tej ostatniej, stanął przed pałacem królewskim otoczonym wielkim ogrodem.

Książę zsiadł z konia, przywiązał karego do złotego słupa i wszedł do pałacu. Chwilę błądził po wspaniałych komnatach, gdzie nie było żywej duszy, w końcujednak udało mu się dotrzeć do samego władcy dziewiątego kraju i bez ogródek zapytał:

- Przyszedłem po czarodziejskiego ptaka Bulbulisa, który z naszego królestwa zabrał wszystkie bajki. Czy coś o nim wiesz?

- Wiem, synu, jak bym mógł nie wiedzieć - potwierdził król dziewiątego kraju. - Ptak Bulbulis każdego wieczoru chodzi spać do złotej klatki, która wisi na lipie o trzech koronach w moim ogrodzie. Muszę cię jednak ostrzec - iluż to bohaterów tu było, i żadnemu nie udało się schwytać Bulbulisa. Wszyscy zniknęli, jakby się zapadli pod ziemię...

Tego Już książę nie słyszał Ponieważ nadchodził wieczór, ruszył biegiem do ogrodu, żeby znaleźć złotą klatkę i nie przepuścić okazji.

Ogród był naprawdę rozległy, ale zamiast zagonów rosły tu brzozy, Jedna obok drugiej tak blisko, że księciu było naprawdę trudno się między nimi przedzierać. Dopiero o szarej godzinie znalazł się na małej polanie i tam wreszcie ujrzał to, czego szukał lipę o trzech koronach, a na środkowej koronie złotą klatkę z otwartymi drzwiczkami.

Wtem z góry odezwał się ptasi śpiew tak niesłychanej piękności, że książę z zachwytu stanął jak skamieniały. Nagle cała polana zajaśniała złotym światłem i zanim młodzieniec zdołał ochłonąć, na gałęzi obok złotej klatki siedział ptak Bulbulis.

Wszystko ucichło, jakby porażone tą jasnością, a ptak odezwał się smutnym głosem:

- Wszyscy już śpią i nie ma nikogo, kto by mi powiedział, bym i ja poszedł spać...

- Idź spać, ptaku Bulbulisie, idź spać! - nie wytrzymał książę, na co ptak nagle uderzył go skrzydłem i zamienił w brzozę.

Następnego dnia rano, jak zwykle, obaj młodsi bracia poszli popatrzeć na nacięcie w bramie, i co widzą: ściekają zeń krople krwi!

- Muszę natychmiast ruszyć w drogę - powiedział średni brat, zrobił mieczem na bramie następne nacięcie i przykazał najmłodszemu:

- Każdego dnia tu zaglądaj, a jeśli zobaczysz krew, to ty będziesz musiał przyjść mi z pomocą.

Również i młodszy królewicz dotarł do dziewiątego kraju, w ogrodzie królewskim znalazł lipę o trzech koronach, a kiedy zapadł zmierzch, zjawił się złoty ptak Bulbulis. I tym razem ze smutkiem powiedział

- Wszyscy już śpią, a mnie nikt spać nie pośle!

Książę jednak ani pisnął A więc Bulbulis poskarżył się jeszcze żałośniej:

- Czy rzeczywiście nie znajdzie się nikt, kto by mi pomógł, skoro sam nie mogę usnąć?

Teraz już młodzieniec nie wytrzymał i posłał Bulbulisa spać. Tak więc i jego ptak zamienił w białą brzozę.

Nazajutrz najmłodszy książę Ilin zobaczył na bramie drugi krwawy znak. Natychmiast z tą złą wiadomością pobiegł do ojca. Teraz on musi iść w świat.

Król długo się wzdragał przed posłaniem Ilina. Wszak nie jest on zbyt rozumny, więc jak może przynieść ptaka Bulbulisa, skoro nie udało się to jego starszym braciom? Potem jednak przypomniał sobie słowa staruszka, że kto chce ptaka schwytać, musi mieć dobre i czułe serce. A ponieważ właśnie Ilin miał w sobie najwięcej dobroci, król w końcu pozwolił mu wyruszyć po Bulbulisa.

Pojechał więc najmłodszy książę na swoim siwku za dziewięć pól, dziewięć gór i dziewięć rzek do dziewiątego królestwa. Szczęśliwie wieczorem dotarł do wielkiego ogrodu i odnalazł złotą klatkę na środkowej koronie lipy. Po chwili przyleciał złoty ptak.

Usiadł na gałęzi obok klatki, rozejrzał się dookoła i zaczął jak zwykle:

- Wszyscy już śpią, tylko ja nie. Kto mi pomoże choć słowem? Ilin ani pisnął

- Czy rzeczywiście nie ma tu żywej duszy? - odezwał się znów Bulbulis. - Tak bym chciał się zdrzemnąć!

I tym razem Jednak książę milczał Jak głaz. Złoty ptak ciągle czekał, ciekaw odpowiedzi, ale potem zwinął skrzydła i zamruczał Jakby sam do siebie:

- Nikt nie chce mi pomóc, muszę zatem usnąć sam.

Nawet wtedy Ilin nie zdradził się ani słówkiem. Bulbulis wskoczył więc do klatki, wsunął głowę pod skrzydło i wkrótce zasnął.

Na to właśnie Ilin czekał Zbliżył się po cichu do lipy i bacznie obserwując ptaka, zauważył, że na jednym szponie ma on bursztynowy pierścień. Delikatnie mu go zdjął, po czym zamknął drzwiczki złotej klatki. Wtedy jednak Bulbulis się przebudził.

- Puść mnie, puść mnie, albo cię zmienię w brzozę! - zaczął krzyczeć. Ilin się tylko zaśmiał:

- Nigdy w życiu! Skoro mnie tym straszysz, to na pewno zaczarowałeś także mych braci. Szybko się przyznaj i powiedz, jak to można odwrócić, albo poznasz ostrze mego miecza! - I przyłożył Bulbulisowi miecz do złotego dzioba. Oczywiście, taka mowa wywarła wrażenie na ptaku.

- Te dwie brzozy, tuż za tobą, to są twoi bracia - odpowiedział pospiesznie. - Żeby ich ożywić, musisz nasypać garść gliny w korzenie.

Ilin to zrobił i w tej chwili obaj bracia radośnie go ściskali, cali i zdrowi, jak wtedy, kiedy się z nimi żegnał Okazało się, iż nie ich jednych złoty ptak pozbawił ludzkiego wyglądu. Wszystkie brzozy w ogrodzie królewskim - to była właśnie jego sprawka.A więc uwalniali jednego młodzieńca po drugim, aż zostało ostatnie drzewo, ale ono było już prawdziwe.

Ileż było radości i wesela! Nawet sam król dziewiątego królestwa przyszedł do ogrodu popatrzeć co się stało, a kiedy się dowiedział, wyprawił z tej okazji wielką ucztę.

Po niej wszyscy ruszyli do domów. Trzej bracia także. Nie spieszyło im się, zajechali aż nad morze, do którego wpadała dziewiąta rzeka.

IIin wiózł złotą klatkę z Bulbulisem i nie domyślał się, że bracia ciągle zerkają na niego z zawiścią. A tak właśnie było. Zamiast czuć wdzięczność, rozmyślali, jakby tu posiąść złotego ptaka. A że zawiść to najgorsza rzecz na świecie, postanowili zabić Ilina.

Kiedy wieczorem wszyscy trzej ułożyli się do snu nad brzegiem morza, starsi bracia tylko udawali, że śpią. Ledwie najmłodszy usnął, związali go i wrzucili do wody, najdalej jak mogli. Potem wzięli klatkę z Bulbulisem i ruszyli do domu, nie oglądnąwszy się nawet...

Ilin jednak nie utonął Niedaleko od miejsca, gdzie go bracia wrzucili, w bursztynowym zamku na dnie morza mieszkała morska królewna. Widziała, co się zdarzyło i szybko posłała swe służki, nimfy morskie, aby przyniosły księcia do zamku. Następnie tchnęła w niego życie.

Kiedy Ilin się ocknął, nie chciał wierzyć własnym oczom: ściany komnaty, w której się znajdował, były wyłożone muszlami o najróżniejszych kolorach i kształtach, na kandelabrach iskrzyły się ogromne perły, grube dywany utkano z mięciutkiej rzęsy wodnej, a przy łóżku siedziała morska królewna o twarzy tak niewysłowienie pięknej, że aż mu dech zaparło.

- Chyba już jestem na tamtym świecie? - zapytał książę ze zdziwieniem.

- Jesteś tylko w moim bursztynowym zamku, dokąd przyniosły cię nimfy - uśmiechnęła się morska królewna i po chwili dodała: - Wiem, że masz dobre serce, dlatego nie dopuściłam, byś utonął

- Bracia w dodatku zabrali mi ptaka Bulbulisa i nie usłyszę ani jednej z bajek, które wziął z naszego kraju - zasmucił się książę.

Królewna jednak pokręciła głową:

- Usłyszysz,. Te bajki są ukryte w pierścieniu, który zdjąłeś z nogi ptaka. Wystarczy, że pierścień ten włożysz na palec i dziewięć razy nim obrócisz. Bez niego nawet ptak Bulbulis nie zna bajek.

- Naprawdę? - zapytał Ilin z przejęciem, a kiedy królewna tylko milcząco skinęła głową, wyciągnął z kieszeni bursztynowy krążek, nałożył go sobie na serdeczny palec i powoli zaczął nim obracać. Po dziewiątym obrocie odezwał się z góry ptasi śpiew, taki sam jak w chwili, gdy Bulbullis przyleciał do ogrodu. A potem Ilin usłyszał cichy głos, który zaczął opowiadać ……

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

O drwalu, diable i królewnie [bajka łotewska]

 

Pewien młody drwal, który, jak pamiętam, nazywał się Steps, karczował kiedyś w głębokim lesie ogromny buk. Nagle co to? Tuż przed nim stanęła słupka piękna kuna o błyszczącym futerku, oczy ma jak paciorki i ciekawie mu się przygląda. Drwal rzucił w nią gałązką, ale ona tylko odskoczyła i już siedzi na pniu, jakby czekała, co ten człowiek zrobi. Steps, niby nigdy nic, podsunął się bliżej pnia, i nagle łaps! Ale kuna wystrzeliła jak błyskawica i znów zza brzózki łypią na niego okrągłe oczka, jakby sobie kpiła z niego: - No chodź, chodź, ty głuptasie! Złap mnie, jeśli potrafisz!

Drwal się rozochocił, skoczył za nią, ale gdzieżby dogonił tę zwinną bestyjkę! Teraz na niego bezczelnie zerka zza młodego krzaczka. I tak to się dalej potoczyło: kuna na skałę, drwal za nią; kuna przez potok, Steps hop!, i już jest na drugim brzegu; prawie ją złapał za ogonek, ale wywinęła się - i już jej nie ma!

Cały dzień młodzian uparcie podążał za kuną. Zaprowadziła go w głęboką puszczę i w końcu, kiedy już ciemność zapadła między drzewami, zniknęła zupełnie.

Drwal rozejrzał się niezadowolony: nie zna tych stron, jeszcze nigdy tu nie był. Noc za pasem, teraz byłoby już ciężko znaleźć drogę do domu. Na pewno by zabłądził.

- Prześpię się więc tu, a rano jakoś się stąd wydostanę - powiedział sobie Steps i wdrapał się na rozłożysty dąb. Rozparł się na szerokiej gałęzi, przywiązał się do niej, żeby we śnie nie spaść prosto w jakiś wilczy pysk, i zanim zdążył pomyśleć o czymkolwiek, zasnął jak kamień.

Długo jednak nie spał. Przed północą obudził go dziwny hałas, jakaś mieszanina głosów. Chwilę słuchał, potem rozejrzał się w ciemności i widzi, że na polance pod dębem kłócą się zwierzęta - jedno drugie przekrzykuje. W środku leży nieboszczyk leśniczy w odświętnym mundurze ze złotymi guzikami, a zwierzęta spierają się, kto mu zaśpiewa pieśń żałobną.

Chart skowyczy, że to on był najwierniejszym przyjacielem nieboszczyka: ileż to razy go prowadził po lesie, a zawsze przy nodze. A jak mu na polowaniach naganiał zwierzynę! Także nocą go nieraz z gospody do domu przywiódł.

Kotka przymilnym głosikiem przypomina swoją poufną przyjaźń, ba, niemal pokrewieństwo z panią leśniczyną. Ile nasprzątały się obie i namyły naczyń, żeby tylko drogi nieboszczyk miał w domu czyściutko.

Niedźwiedź ochryple mruknął, że on powie swoje krótko: jego, Misia, leśniczy traktował jak rodzonego brata i zawsze się go radził, kiedy trzeba było w lesie jakieś nowości wprowadzić. Zatem on, najsilniejszy zresztą ze wszystkich zwierząt, bez względu na jakiekolwiek pokrewieństwa, zaśpiewa zmarłemu żałobną pieśń nad grobem; wszyscy przecież znają jego głęboki bas!

Orzeł znów twierdził, że on jako król przestrzeni najlepiej by tę pieśń zaśpiewał w przestworzach. W końcu na nikogo pan leśniczy nie patrzył z takim upodobaniem jak na niego, kiedy na skrzydłach szybował pod chmurami.

Mrówka, ta sześcionoga okruszynka, piszczała, aż głosik jej się łamał: zmarły lubił najbardziej właśnie ją, bo ona z natury jest pracowita i sprząta w lesie: całe igliwie składa na jedną kupkę.

Wróbel z wrodzoną bezczelnością przerwał mrówce, twierdząc, że jego też leśniczy bardzo lubił, nigdy go z podwórka nie wyganiał, choć on, wróbel nieraz sobie pozwolił wziąć od kur jedno czy dwa ziarenka.

- Słyszę, że tu mowa o podwórku - wtrącił się nadęty kogut. - Tam przecież od niepamiętnych czasów ja jestem zwierzchnikiem i panem! Nikt nie ma tak pięknego i przenikliwego głosu jak ja. Popatrzcie na moje wspaniałe modre, czerwone i fioletowe pióra, czy nos naszego drogiego zmarłego nie mieni się takimi samymi kolorami? Widzicie to podobieństwo? Ja jestem jego najbliższym krewnym. Mnie się więc należy zaśpiewanie mu uroczystej pieśni żałobnej.

Teraz dopiero powstał rwetes między zwierzętami. Jedno przekrzykiwało drugie i zrobiła się karczemna awantura. Mało brakowało, a zaczęłaby się bójka.

W ten rozgorączkowany tłumek w odpowiednim momencie wskoczył drwal, zsunąwszy się z gałęzi. Poprosił o głos i powiedział:

- Każdy z was właściwie ma swoją rację, tylko że jeden ma głos słaby, drugi znów silny, trzeci bardzo wysoki, czwarty zaś strasznie niski. A gdybyście śpiewali wszyscy razem, wierzcie mi, nie można by tego słuchać. Jeśli pozwolicie, zaśpiewam zmarłemu pieśń pogrzebową za was wszystkich. Śpiewam w chórze w kościele i znam kilka pięknych żałobnych pieśni.

Zwierzęta zgodziły się. Były nawet zadowolone, że drwal tak mądrze rozstrzygnął ich spór.

Ich drogi pan leśniczy miał zatem uroczysty pogrzeb, a nad grobem Steps miękkim, przyjemnym głosem zaśpiewał ogromnie smutną pieśń pogrzebową siedmiu zwrotkach.

Zwierzęta były bardzo przejęte, a po pogrzebie podziękowały śpiewakowi, że tak wzruszająco śpiewał. Kiedy się z nim żegnały, obiecały, że one także przyjdą mu z pomocą, gdyby jej kiedyś potrzebował. Niech tylko sobie o nich przypomni, będąc w biedzie. Może się wtedy przemienić w którekolwiek z nich, a otrzyma wówczas nie tylko wygląd, ale i wszystkie cechy tego zwierzęcia. Steps podziękował miłym zwierzątkom i ruszył przez las w drogę do domu.

Nie wiem, dlaczego miałbym się zmieniać w niedźwiedzia lub w mrówkę, śmiał się w duchu, kiedy przypomniał sobie, co zwierzęta proponowały, ale miło mu było, że są wdzięczne.

Długo szedł gęstym lasem, już myślał, że znowu zabłądził, a tu nagle spotkał bardzo zasmuconego młodzieńca. Steps odezwał się do niego, a chłopak uderzył w płacz i opowiedział drwalowi o swym nieszczęściu: Kiedyś, przed laty, w okolicznych lasach było polowanie i pewien król zabłądził. Błądził dzień, błądził drugi i dopiero trzeciego dnia spotkał dziwnego kosmatego mężczyznę, który utykał, bo na lewej nodze miał końskie kopyto. Ten Lucyfer zaproponował królowi, że go wyprowadzi z lasu, ale nie za darmo. Każdego dnia za to będzie mu wolno wybrać sobie jednego wieprzka z królewskiego stada, a kiedy zabierze już ostatniego, król mu musi dać swoją córkę, królewnę Stokrotkę.

Król się opierał, wahał, ale potem przypomniał sobie, że w jego chlewach jest takie zatrzęsienie wieprzy, że chyba by ich nikt nie zliczył. Diabeł musiałby wiele lat chodzić po świnki, zanim by zabrał ostatnią. A do tego czasu królewna wyrośnie na niewiastę i wyda się ją za mąż do jakiegoś dalekiego kraju. Król zatem z lekkim sercem dał diabłu słowo, a on go wyprowadził z puszczy prosto pod bramę zamku.

Władca, trapiony różnymi kłopotami, szybko zapomniał o spotkaniu w lesie. Diabeł jednak pamiętał. Każdego wieczoru odwiedzał królewskie stado, wybierał sobie najtłustszego wieprza i gonił go do piekła.

Minęło kilka lat i stado królewskie zmarniało, zmniejszyło się do kilku słabych chudych świnek. Wtedy król przypomniał sobie umowę z wysłannikiem piekła i zmartwił się. Wygnał starego pasterza wieprzów i przyjął tego młodego. Dobrze mu płacił, żeby strzegł resztek stada, ale na nic to się nie zdało. Każdego dnia ginęła jedna świnka. Teraz z całego stada zostały tylko trzy prosiątka. Król chciał za to wsadzić pastuszka do więzienia, ale on uciekł, jest tutaj i nie wie, co robić. Jeszcze trzy dni i będzie po stadzie. Potem diabeł przyjdzie po królewnę. Król podobno rozpaczliwie szuka odważnego mężczyzny i obiecuje mu połowę królestwa, jeśli uratuje jego córkę.

- Natychmiast mnie prowadź do króla! - rzekł drwal - spróbuję zwyciężyć tego drania z piekła rodem.

Na próżno młodzian mu perswadował, żeby tego nie robił. Ruszyli w drogę i pod wieczór dotarli na zamek królewski. Steps zaproponował królowi, że zostanie pasterzem.

- Ze wszystkich moich stad zostały mi tylko trzy ostatnie świnki, ale od nich zależy życie mojej ukochanej córki - powiedział ze smutkiem król. - Jeśli ci się uda je upilnować, oddam ci połowę królestwa. Jeśli nie, wrzucę cię do lochu i tam umrzesz z głodu.

Drwal chwilę się zastanawiał, ale wtem weszła królewna Stokrotka, żeby obejrzeć tego odważnego młodego mężczyznę. Kiedy Steps zobaczył, jaka jest piękna, w mig podjął decyzję. Pokłonił się królewnie, potem jej ojcu i powiedział:

- Nie chcę w nagrodę połowy królestwa, królu. Jeśli jednak zwyciężę tego Lucyfera, dasz mi królewnę za żonę!

Króla rozgniewała ta śmiałość i oświadczył, że drwalowi królewny nie da. Steps na to, że innej nagrody nie chce. To bardzo się spodobało królewnie i skrycie się uśmiechnęła do młodzieńca. Co król miał robić? Albo wyda córkę za mąż za dzielnego drwala, albo za trzy dni diabeł ją zabierze. Król zatem zgodził się, a nowy świniopas poszedł do zagrody strzec ostatnich prosiąt.

Zostały tam naprawdę tylko trzy wątłe biedactwa. Jedno już nawet nie mogło utrzymać się na nóżkach i nie dożyło do wieczora. Kiedy Steps je grzebał pod jabłonią, zafurczało mu coś nad głową i zanim się zorientował, diabeł złapał jednego wieprza i został po nim tylko zapach siarki.

- Ojejej! - zawołał zaskoczony młodzieniec. - Teraz naprawdę muszę okropnie uważać; przecież zostało mi ostatnie prosię!

Przez cały następny dzień Steps nie spuszczał oczu z ostatniego wieprzka. Po południu jednak pochylił się nad źródełkiem, nabierając do dzbanka wody, a tu przyfrunął czart, złapał prosię i znów tylko zakurzyło się za nim.

Drwal tym razem wystraszył się nie na żarty. Jak to, więc jutro ten diabeł przyjdzie po Stokrotkę, a jego wrzucą do lochu? W tym momencie przypomniał sobie o zwierzętach i o ich obietnicy. Natychmiast zamienił się w charta i popędził za diabłem, tropiąc ślad siarki. Szybko go dogonił i mówi:

- Chyba codziennie w piekle macie wieprzowinę? Nie przejadła ci się?

- Pewnie, że się przejadła - przyznał diabeł. - Już na to świńskie mięso patrzeć nie mogę.

- Słyszałem o czymś lepszym - zaproponował mu chart. Za ósmą górą wieszają właśnie pewnego strasznego rozbójnika. Pośpiesz się, to jest coś w sam raz dla ciebie.

Diabeł wypuścił prosiątko i popędził za ósmą górę. Szuka tam szubienicy, pyta o rozbójnika, a tu nic.

- Nabrał mnie! No, poczekaj do jutra! - pogroził czart.

Tymczasem chart zmienił się znowu w Stepsa, przyprowadził ostatniego wieprzka do zagrody, nakarmił go, wyszczotkował i poszedł z nim spać.

Następnego dnia pasterz nie ruszył się na krok od prosięcia, pilnował go jak oka w głowie. Kiedy jednak pod wieczór pochylił się, żeby mu zerwać parę pokrzyw do karmy, zafurczało mu coś nad głową, a potem już tylko zobaczył, jak czart niesie prosię. Szybko się przemienił w orła, po chwili dogonił czarta i drwiąco do niego woła:

- Myślałem, diable, że niesiesz jakieś spore prosię, jak zawsze, ale widzę, że tym razem wybrałeś zdechlaka.

- Masz rację, orle, to ostatni niedobitek z królewskiego stada. Nie miałem już w czym wybierać - przyznał smętnie diabeł.

- Słyszałem o czymś lepszym - zaproponował orzeł - na drugim świecie, nad jeziorem, macocha bije sierotkę i chce ją utopić. Skocz po tę złą babę, to byłoby coś w sam raz dla ciebie.

Diabeł podziękował, wypuścił prosiątko i ruszył na drugi świat. Szukał tam, szukał, ale nigdzie nie znalazł ani macochy, ani sieroty, ani nawet jeziora.

- Znowu mnie oszukał ten nowy pastuch - wściekał się diabeł. - Ale poczekaj, jutro ci pokażę, kto będzie górą!

Tymczasem orzeł zaniósł wieprzka z powrotem do zagrody, tam się znów zmienił w pastuszka, napoił prosię, nakarmił, wyszczotkował i obaj położyli się spać.

Trzeciego dnia drwal na próżno czekał na diabła. Już zapadł wieczór, a czart dotąd się nie pokazał. Dopiero tuż przed północą diabeł zjawił się w zagrodzie. Szukał ostatniego prosięcia, ale ono było schowane w słomie. Steps zamienił się w koguta i trzy razy zapiał. Diabeł myślał, że dnieje, wyskoczył na ogrodzenie, przeleciał przez wały otaczające królewski zamek, ale zauważył przy tym, że królewna ma w sypialni otwarte okno.

Ucieszył się, wleciał do środka, złapał śpiącą Stokrotkę i już ją niesie do piekła. Wiedział dobrze, że i dziś mądry pastuch by go nabrał, że tego ostatniego prosięcia by nie dostał.

Drwal spostrzegł, co się dzieje, i goni za diabłem, ile sił. Chciał wiedzieć, którędy wiedzie droga do piekła.

Czart doleciał do wielkiej skały i razem z królewną zniknął nagle w malutkiej, wąskiej szczelinie. Steps pociągnął nosem, - tak, ze szczeliny wydobywał się zapach siarki.

- A więc tędy prowadzi droga do piekła! - ucieszył się i zmienił w mrówkę. Mrówka wlazła przez szczelinę, schodziła ciągle głębiej i głębiej w ciemności.

Nagle szczelina się skończyła, a mrówka spadła gdzieś w dół, aż się ocknęła na srebrnej łące, gdzie zamiast słońca świecił księżyc. Daleko na końcu łąki stał wspaniały kryształowy pałac. A więc tam diabeł zaniósł księżniczkę! Jak się jednak do pałacu dostać? Zanim mrówka przejdzie z jednego końca łąki na drugi, królewnę może spotkać jakieś nieszczęście.

Drwal więc szybko zmienił się w wróbla i poleciał ponad łąką, a potem przez otwarte okno prosto do komnaty, gdzie w złotym fotelu siedziała Stokrotka i płakała.

Wróbel znów się zmienił w drwala, a jak królewna zobaczyła przy sobie uśmiechniętego młodziana, ogromnie się ucieszyła. Zanim jednak zdążyli rzec choćby słowo, już był tu diabeł i rzucił się na Stepsa. Ale drwal natychmiast zmienił się w niedźwiedzia, schwycił czarta w kudłate objęcia i tak go ścisnął, że kości mu chrupnęły i wyzionął swego piekielnego ducha.

Kiedy Steps z niedźwiedzia znów się zmienił w młodziana, królewna rzuciła mu się na szyję i dziękowała serdecznie, że ją obronił przed diabłem.

- Jeszcze nie wygraliśmy, wielmożna królewno - powiedział drwal. – Teraz musimy się wydostać z powrotem na ziemię. Tą szczeliną, którą tu wszedłem jako mrówka, nie przeciśniemy się ani ty, ani ja.

Księżniczka posmutniała, ale Steps nie zasypiał gruszek w popiele. Przeszedł cały kryształowy zamek, szukając jakiegoś ukrytego przejścia na ziemię. W najgłębszej piwnicy znalazł skrzynię dębową, a w niej leżała wielka czarodziejska księga. Steps ją odkurzył i zaczął uważnie przeglądać. Po chwili znalazł, czego szukał. Na przedostatniej pergaminowej stronicy było napisane:

- Jeśli chcesz wydostać się z tego podziemia z powrotem na świat, musisz zdobyć diamentowe jajo, które leży w gawronim gnieździe na samym wierzchołku prastarej sosny. Sosna rośnie nad jeziorkiem w ogrodzie zamkowym. Jak tylko ci się uda z diamentowym jajem przejść przez kryształową bramę, znowu znajdziesz się na ziemi. Jeśli rozbijesz jajo o diabelską skałę, to i ten wspaniały zamek przeniesie się za tobą w świat. Ale uwaga! Kryształowej bramy jak wściekły pies strzeże zły dozorca, który nie lubi nikogo, zwłaszcza nienawidzi kotów.

- To nam bardzo odpowiada! - ucieszył się Steps i w mig zamienił się w kota. Kotek wyszukał w parku jeziorko i prastarą sosnę, wspiął się aż na jej koronę, a tam w gawronim gnieździe naprawdę leżało diamentowe jajo. Ostrożnie je wziął w pyszczek, przytrzymał szorstkim języczkiem, potem zeskoczył z drzewa i skierował się prosto do kryształowej bramy. Cichutko wkradł się do stróżówki, gdzie zły dozorca spokojnie chrapał w fotelu.

Kotek przez chwilę ocierał się o nogi dozorcy, potem wskoczył mu na kolana, zaczął się przymilać, mrucząc przy tym z zadowoleniem. Dozorca nagle się zbudził, na kolanach widzi kotka, krew w nim zawrzała - naprawdę jakby weń piorun strzelił. Złapał to miłe zwierzątko za ogon, wściekle zakręcił nim nad głową i oknem je wyrzucił wysoko, nad obłoki.

Kot przeleciał nad kryształową bramą i miękko wylądował na ziemi, tuż przy tej skale, którędy diabeł chadzał do piekła. Zaraz zmienił się znowu w drwala, a ten cisnął diamentowym jajkiem o skałę, aż się roztrzaskało na tysiące odłamków.

W tym momencie stanął tu kryształowy pałac, a rozradowana królewna Stokrotka wybiegła Stepsowi naprzeciw.

Naturalnie, potem było huczne wesele, a Steps zaprosił na nie wszystkie zwierzęta, które przyczyniły się do jego szczęścia. A zwierzęta, jedno za drugim, a potem wszystkie razem zaśpiewały państwu młodym radosną pieśń weselną.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Król Mglistej Góry [bajka estońska]

 

Nie wiem, jak to bywa u was, ale w kraju Jarven od niepamiętnych czasów każdego wieczoru po pracy wygania się konie na nocny popas.

Tego wieczoru, jak zwykle, dzieci pasły koniki z całej wsi na łące pod lasem u podnóża Mglistej Góry. Roznieciły sobie ognisko, aby upiec w popiele jabłuszka, a poza tym by im było raźniej, kiedy nadejdzie noc. Najpierw skakały wokół ognia, a kiedy się zmęczyły, siadły w krąg i opowiadały straszne historyjki o diabłach i wilkołakach, najwięcej jednak o Mglistej Górze owładniętej przez tajemnicze czary. Na górę ową nikt się jeszcze nie odważył wspiąć, a nieprzenikniona mgła nieustannie okrywała jej szczyt.

Słowa biegły jak nić odwijana z wrzeciona, słodka woń jabłek rozchodziła się wokół, ogienek jednak ledwie pełgał i trzeba go było podtrzymać, dorzucając suchego chrustu. Nikt jednak nie chciał iść po drzewo do ciemnego lasu. W końcu los padł na Tiu. Polecono jej, żeby przyniosła kilka suchych gałęzi. Tiu była z nich najmłodsza i trochę bała się leśnej ciemności. Ponieważ jednak nie miała ojca ani matki, i wszyscy jej rozkazywali, przyzwyczaiła się ich słuchać. Poszła więc do lasu, ale po ciemku chrustu znaleźć nie mogła. Potykała się, idąc od drzewa do drzewa, a kiedy po chwili rozejrzała się, nie zobaczyła już ogniska, nie słyszała też głosów swoich kolegów.

Zlękła się, że zabłądziła, wołała, z rozpaczy zaczęła płakać, a potem znów wołała, ale odpowiadał jej tylko szum drzew, których bujne korony kołysały się na wietrze. Gdzieniegdzie zaskrzeczał ptak, wytrącony z nocnego snu wołaniem dziewczynki. Tiu przerażały te dźwięki; przecież była jeszcze małą dziewczynką z warkoczykami koloru lnu! Nagle zauważyła gdzieś w oddali światełko. Ucieszyła się, że jednak znalazła, powrotną drogę do swoich towarzyszy. Wytarła łezki, schyliła się po suchą gałąź, o którą akurat zawadziła nogą, i raźnie ruszyła w kierunku światła. Po chwili doszła do niewysokiej góry, gdzie u podnóża palił się ogień. Ostrożnie podeszła i zobaczyła siedzącego tam starca o dostojnym wyglądzie, z długą srebrnoszarą brodą, ubranego w drogie szaty, przetykane złotem.

Starzec przyjaźnie popatrzył na dziewczynkę, potem skinął na nią i życzliwie powiedział:

- No chodź, chodź, Tiu! Czekam tu na ciebie. Słyszałem, jak wołałaś w lesie, chyba zabłądziłaś, co? To ładnie z twojej strony, że niesiesz dla mnie drzewo do ogniska. Dorzuć je tam do ognia i przysiądź się do mnie. Jesteś zziębnięta, a pewnie i głodna. Przygotowałem tu coś do zjedzenia. - I starzec podał dziecku srebrną miskę poziomek z miodem leśnych pszczół.

Dziewczynka podziękowała i od razu zaczęła jeść ze smakiem, zerkając na dostojnego gospodarza. „To by mógł być sam król Mglistej Góry” pomyślała, i nie myliła się. To naprawdę był ten czarodziejski król: łaskawy i dobry dla wszystkich ludzi będących w potrzebie.

Starzec, jakby czytał w myślach Tiu, trzy razy lekko uderzył żelazną laską w zbocze góry za sobą. Góra się odrobinę rozstąpiła i wybiegły z niej dwie dziewczynki. Wesoło szczebiocząc, chwyciły Tiu za ręce i zaczęły z nią tańczyć wokół ognia. Po chwili dzieci już były zaprzyjaźnione i bawiły się, jakby się znały od dawna. Nawet nie zauważyły, jak szybko minęła noc.

Kiedy niebo poróżowiało od porannych zórz, dziewczynki pobiegły z powrotem do Mglistej Góry, by po chwili wrócić z koszykiem pachnącego pieczywa i wielkim dzbanem ciepłego mleka. Król Mglistej Góry zasiadł z dziewczętami przy kamiennym stole i wszyscy z apetytem zjedli śniadanie. Potem zwrócił się do Tiu:

- To miło, że przyszłaś z wizytą do moich dzieci na Mglistą Górę. Już dawno się tak ładnie nie bawiły. Musisz jednak dziś tu przenocować. Za chwilę będzie jasno, wtedy my kładziemy się spać. Ale jutro przed świtem, jeśli zechcesz, dziewczęta pokażą ci drogę powrotną do wioski.

Tak więc Tiu i jej nowe przyjaciółki cały dzień spały we wspaniałej komnacie we wnętrzu Mglistej Góry. Skoro tylko wzeszła na horyzoncie pierwsza gwiazda - gwiazda wieczorna, wszystkie trzy dziewczynki znów ruszyły do gier i radosnych zabaw u podnóża góry. Jak dobrze czuła się wtedy Tiu! W jej rodzinnej wsi nikt nie był dla niej taki życzliwy i uprzejmy. Mimo to, pod koniec nocy zatęskniła za swoimi.

- Muszę wracać do domu - powiedziała przyjaciółkom - będą się o mnie bać i pewnie już mnie szukają.

O brzasku dziewczynki znowu przyniosły kosz smakołyków i dzban mleka. Po śniadaniu nadeszła smutna chwila pożegnania: dziewczęta omal się nie rozpłakały. Starzec pocieszał je jak umiał, wreszcie pogładził Tiu po lnianych włosach, przypiął jej do sukienki małą srebrną spinkę, a na szyi zawiesił złoty kluczyk i odezwał się przyjaźnie:

- Spędziłaś tu z nami, miła Tiu, jeden dzień i dwie noce. Upłynęły wam na zabawie szybko jak woda, prawda? Ale tam na dole, we wsi, minęło tymczasem siedem długich lat. Kiedy teraz wrócisz do domu, nikt cię nie pozna. Wszyscy już dawno o tobie zapomnieli. Nie martw się jednak, ja o tobie pomyślałem. Na samym końcu wsi jest sad owocowy, a w nim stoi mała chatka. Jest twoja. Na szyi masz kluczyk do drzwi. Sad urodzi ci dużo pięknych owoców, sprzedasz je i będzie ci się dobrze wiodło. Tylko owocu granatu ze złotą szypułką nikomu nie dawaj! Schowaj je dla tego, kto przyjdzie cię prosić o rękę. Gdyby ci było tęskno za nami, trzy razy chuchnij na tę srebrną spinkę, a znów będziesz tutaj. Wiesz, że zawsze chętnie cię powitamy. Nie wolno ci jednak nikomu mówić o Mglistej Górze. Gdybyś zdradziła tę tajemnicę, zniknęłyby wszystkie czary: ty już nigdy nie mogłabyś do nas wrócić, a ja już nigdy nie pomógłbym ludziom w potrzebie. Moje córki pokażą ci teraz drogę do domu. Życzę ci dużo szczęścia Tiu!

Ze łzami w oczach Tiu pożegnała się z dobrym królem, podziękowała mu za cenne dary i w towarzystwie obu córek władcy Mglistej Góry ruszyła w drogę do domu. Po chwili dziewczynki były już na skraju lasu i stąd Tiu zobaczyła rodzinną wioskę. Ucałowała więc przyjaciółki i obiecała im, że je niedługo znowu odwiedzi. Potem poszła polną dróżką do wioski.

Tutaj naprawdę wszystko było nie do poznania. Przez siedem lat zmieniła się i wioska, i ludzie. Sama Tiu stała się teraz dziewczyną zgrabną jak brzózka, że aż przyjemnie popatrzeć! Nikt jej nie poznał, a i ona nie spotkała nikogo znajomego. Z jej dawnych towarzyszy dziecięcych zabaw wyrośli teraz przystojni młodzieńcy i dorodne panny.

Na końcu wioski w środku rozległego sadu owocowego czekała na Tiu nowa, przytulna chatka. Otworzyła ją złotym kluczem, przekroczyła próg - i tak zaczęło się dla niej nowe życie.

Dobrze jej się teraz wiodło. Hodowała swoje drzewa owocowe, a gruszki, jabłka i śliwki okazały się nadzwyczaj smaczne i kupcy bardzo się nimi interesowali. Z bliska i z daleka przybywali po te nadzwyczajne owoce i dobrze za nie płacili.

Pewnego dnia wraz z jednym z kupców przyjechał jego syn i tak się zapatrzył na śliczną Tiu, że w końcu poprosił ją o rękę. Dziewczynie również przypadł do gustu przystojny młodzieniec, podarowała mu więc najpiękniejszy owoc granatu ze złotą szypułką, który miała schowany dla swego narzeczonego. Wkrótce odbyło się huczne wesele.

Młodzi małżonkowie żyli sobie spokojnie i szczęśliwie. A kiedy po jakimś czasie Tiu urodziła córeczkę, wydawało się, że do pełni szczęścia niczego im już nie brakuje. Tak upłynęło siedem lat.

Jednak Tiu nie mogła zapomnieć o Mglistej Górze ani o swych przyjaciołach, którzy tam mieszkali. Nieraz przypominała sobie o nich przy pracy, a wtedy na jej twarzy pojawiał się uśmiech pełen rozmarzenia. Mąż często ją obserwował i pytał wtedy:

- O czym myślisz, Tiu? Dlaczego tak się uśmiechasz? Ty na pewno coś przede mną ukrywasz. Powiedz mi to!

Młodą żonę ogarniał lęk, kiedy była zaskakiwana na tych rozmyślaniach. Pamiętała jednak, że nie wolno jej nikomu zdradzić tajemnicy. Dlatego zazwyczaj naprędce coś wymyślała, żeby tylko zaspokoić ciekawość męża.

Pewnej nocy Tiu ogarnęła taka tęsknota za Mglistą Górą, że już nie mogła tego znieść. Wstała cichutko, aby nie budzić męża i córeczki, szybko się ubrała, chuchnęła trzy razy na srebrną spinkę - i czar zadziałał: powiał lekki wietrzyk i Tiu natychmiast znalazła, się w komnatach Mglistej Góry między swymi miłymi przyjaciółmi.

Ileż było radości i uścisków i pytań! Przecież już siedem lat się nie widzieli! Tiu opowiadała im o swej milutkiej córeczce, a dziewczęta poprosiły, by następnym razem przyprowadziła ją ze sobą.

- Nie, nie, tak nie można! - ostrzegał je stary król. - Córeczki tu nie przyprowadzaj! Musiałaby tu potem zostać, żeby nie zdradzić ludziom tajemnicy Mglistej Góry. I ty, Tiu, bądź ostrożna, przecież wiesz, że mąż coś podejrzewa!

Tiu o brzasku wróciła do domu i cicho, jakby nigdy nic, z powrotem położyła się do łóżka, błogo śniąc aż do rana o swoich sekretnych przyjaciołach. Ale tej nocy przypadkiem zbudził się także jej mąż i zauważył, że łóżko żony jest puste. Na próżno szukał jej po całym domu, wyszedł do sadu i wołał, ale żonę jakby pochłonęła ziemia. Całą noc biedak już nie zmrużył oka i widział, jak nad ranem Tiu nagle skądś po cichu wróciła.

Rano przy śniadaniu był milczący, a kiedy na twarzy żony zobaczył znów ten szczęśliwy, zagadkowy uśmiech, to już o nic nie pytał, tylko był tym wielce zatroskany.

Po jakimś czasie Tiu znowu zatęskniła za przyjaciółmi i pewnej nocy znów się przeniosła na Mglistą Górę. I tym razem mąż to zauważył, ale rano milczał, ponieważ wiedział, że Tiu i tak mu nie zdradzi, gdzie w nocy znika. Kiedy powtórzyło się to po raz trzeci, postanowił coś zrobić, ale nie bardzo wiedział co. Zaraz po śniadaniu poszedł do sołtysa i wszystko mu opowiedział. Sołtys nie był złym człowiekiem, tylko trochę niezdecydowanym, wolał z tą wiadomością zajść do księdza. Ksiądz to sobie od razu wyjaśnił: w tym na pewno tkwią jakieś czary. Poszedł więc poradzić się sędziego. W końcu wezwali nieszczęsną Tiu do sądu i wypytywali ją, gdzież to ona, zamężna niewiasta i matka małego dziecka, spędza całe noce?

Tiu milczała. Nie wiedziała, co by mogła odpowiedzieć na to pytanie. Nie mogła przecież zdradzić tajemnicy Mglistej Góry! Wtedy już nigdy dobrotliwy król nie mógłby pomóc w potrzebie żadnemu człowiekowi!

Ponieważ młoda kobieta nie chciała mówić, uznano ją za czarownicę, a dla takich „piekielnic” istniała tylko jedna kara: spalenie na stosie.

- Ta kobieta pójdzie na stos - zadecydował sędzia, a ksiądz zgodził się z nim. Wezwali kata z pobliskiego miasta, a ten razem ze swymi pomocnikami na placyku przed kapliczką wzniósł wysoki stos. Pośrodku, do grubego pala przywiązali niewinną Tiu. Już nawet nie płakała, tylko nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że własny mąż nie stanął w jej obronie.

Na to straszne widowisko z bliska i z daleka ściągnęły całe gromady ciekawskich.

Kiedy sędzia dał znak, kat z trzech stron podpalił stos, aż płomienie buchnęły w górę. W tym momencie całe miejsce kaźni zakryła nieprzenikniona mgła, a kiedy wiatr ją rozwiał, wszyscy otworzyli usta ze zdziwienia: ogień był ugaszony, stos stał nietknięty, a przy palu nikogo już nie było - Tiu po prostu zniknęła. Stary król zabrał ją na Mglistą Górę. Tam mogła znów żyć szczęśliwie wśród swych miłych przyjaciół, ale na twarzy Tiu wciąż pojawiało się zatroskanie. Przez cały czas myślała o swej małej córeczce.

- Nie bądź smutna, Tiu! - pocieszał ją mądry król. - Zobaczysz, że kiedy przyjdzie pora, wszystko znów obróci się na dobre.

I tak też się stało. Córeczka Tiu również bardzo za matką tęskniła. Często otwierała matczyną szafę, wdychała zapach jej sukien, z błogością przymykała oczy, wydawało jej się, że mama jest zupełnie blisko.

Któregoś dnia, kiedy była sama w domu, nie oparła się pokusie i ubrała maminą suknię. Kiedy dziewczynka zapinała serdak, jej rączka dotknęła czegoś twardego.

- Och, jaka piękna spinka! - szepnęła. - A będzie jeszcze ładniejsza, jeśli ją trochę wypucuję. - Chuchnęła na spinkę i wytarła ją do połysku o pończoszkę, chuchnęła jeszcze raz i znów ją potarła, żeby świeciła jak lusterko. Chuchnęła po raz trzeci. „Teraz już na pewno będzie błyszczeć jak słoneczko”, pomyślała sobie, ale wtem powiał lekki wietrzyk, i zanim się obejrzała, stała we wspaniałej komnacie, a w chwilę potem znalazła, się w objęciach mamy.

Co jeszcze zostało do powiedzenia? Chyba tylko to, że u podnóża Mglistej Góry wszyscy byli teraz szczęśliwi i zadowoleni. A we wsi? Kiedy się okazało, że zginęła dziewczynka z jabłoniowego sadu, nikt się tym nie przejął. Doszli do wniosku, że musiała zabrać ją matka - czarownica, i już więcej o niej nie myśleli.

Król Mglistej Góry obraził się na ludzi ze wsi, tak pozbawionych uczuć. Nie mógł im przebaczyć, że z bezmyślności i głupoty o mało nie pozbawili życia niewinną istotę, jego podopieczną Tiu. W tym roku odebrał więc wilgoć ich polom, łąkom i ogrodom. Zboże zatem uschło, trawa spalona żarem słonecznym zbrązowiała, jabłka, gruszki i śliwki były robaczywe i spadały na ziemię. Tylko sad, gdzie jeszcze niedawno gospodarowała Tiu, zielenił się i dojrzewało tam codziennie mnóstwo przepięknych owoców. Słowem, była to zielona oaza pośrodku wyschniętej pustyni! Sołtys, patrząc na ten cud, kręcił głową z niedowierzaniem. „Na podstawie tego wszystkiego można by sądzić, że Tiu właściwie była dobrym i sprawiedliwym człowiekiem”, zastanawiał się, „a my, głupcy, chcieliśmy ją karać ogniem! Za to teraz nasze pola i łąki są jak pogorzelisko, a tymczasem jej sad zmienił się w rajski ogród. Powiedzmy sobie prawdę i oddajmy jej sprawiedliwość”. Jak widać sołtys w końcu zmądrzał i to przyniosło pozytywny skutek: od tego czasu w kraju Jarven już nigdy nikogo nie spalono na stosie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Dlaczego kocur myje się dopiero po jedzeniu [bajka litewska]

 

Każdy wie, że koty są nadzwyczaj czyste. Kot co rusz starannie czyści sobie łapką futerko. Zauważyliście jednak, że koty z zasady „myją się” dopiero po jedzeniu. A wiecie dlaczego?

Otóż kiedyś, a było to już bardzo dawno temu, pewnemu wielkiemu czarnemu kocurowi przejadły się myszy. Krótko mówiąc, miał apetyt na coś delikatniejszego. „Mysz ciągle grzebie w glinie pod podłogą, wyciera sobą jakieś zapyziałe kąty, a potem ma mieć smaczne mięso!” - snuły się ponure myśli w okrągłej kocurzej łepetynie. - „A gdyby tak złowić jakiegoś ptaszka? Ten dopiero pachnie: wietrzykiem, słoneczkiem i sosnowym lasem. To, mój panku, musi mieć zupełnie inny smak!”

Tak więc kocur skradał się po miedzy, długo czatował pod kwitnącą tarniną, aż w końcu polowanie mu się powiodło. Złapał zwinną sikorkę i niesie ją w pyszczku za chatę: tam dopiero w zaciszu urządzi sobie ucztę!

Sikorka tymczasem otrząsnęła się z przerażenia i zapytała:

- Cóż to, będziesz jeść tymi umorusanymi łapami, ty brudasie? Nie myjesz się przed jedzeniem?

- Że też przed śmiercią chce ci się jeszcze szczebiotać o takich bzdurach! - zamruczał czarny okrutnik.

- To przecież nie są bzdury! Czyżbyś nigdy nie obserwował gospodarza albo gospodyni?

- Jak to nie? Przecież z nimi mieszkam! - bronił się kocur.

- A nie zauważyłeś, że ludzie przed każdym posiłkiem myją sobie ręce? Że nie jedzą jak prosiaki? - ćwierkała szyderczo sikorka.

- Ja przecież też nie jestem prosię - obraził się kocur.

- No to mam nadzieję, że sobie te umorusane łapska umyjesz, zanim zaczniesz jeść - docinała mu sikorka.

- No, dobrze - mruknął znudzony kocur. - Niech będzie tak, jak chcesz. Ostatnie życzenie powinno się spełniać. - Położył sikorkę w trawie i szorstkim języczkiem zaczął sobie dokładnie myć przednią łapkę.

Sikorka wygładziła potargane skrzydełka, potem dzióbkiem uporządkowała kolorowe piórka i nagle frrr! - i już jej nie było!

Kocur skoczył jak błyskawica, ale za późno! Jego pazurki już tylko przeczesały powietrze. Wesoły świergot sikorki dobiegał z wierzchołka pobliskiej brzózki.

- A to mnie, bestyjka, wystrychnęła na dudka! Ale dobrze mi tak! Nie powinienem na starość wprowadzać jakichś zmian - prychnął ze złością kocur i poprzysiągł sobie święcie, że już nigdy nie będzie myć się przed jedzeniem. - Najpierw się nasycę, a dopiero potem doprowadzę się do porządku - zadecydował, i zawsze już tak robił.

Od tego czasu każdy kot najpierw musi się najeść, a potem dopiero łapką pieczołowicie się myje.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

O szczęściu i o złotej kaczuszce [bajka karelska]

 

Żyli sobie dwaj bracia. Ojciec rozdzielił pomiędzy nich sprawiedliwie cały swój majątek, obu pomógł wybudować nowe chaty, ale mimo że i jeden, i drugi byli tak samo pracowici i pilni, młodszemu nie szło gospodarowanie. Czego się tknął, to wychodziło źle. Zasiał owies - nie wzeszedł, wyprawił się na połów ryb - o mało się w morzu nie utopił, spróbował handlu - i zamiast zarobić, wpadł w długi. Wiodło mu się coraz gorzej i gorzej, aż w końcu biedak postanowił, że sobie odbierze życie. Wziął powróz konopny i wyruszył do lasu swego brata, żeby się powiesić na jakimś napotkanym drzewie. Drzewa w jego własnym lesie były bowiem tak wątle i karłowate, że jego ciężaru żadna gałąź by nie utrzymała.

Gdy tylko znalazł się w lesie, przystanął i nie mógł uwierzyć własnym oczom: wokół padały ogromne dęby, świerki i sosny, a kiedy zwaliły się na ziemię, dzieliły się na zgrabne słupki, które układały się w metry, czekając już tylko na odwiezienie. A przy tym nie było śladu żadnego drwala!

- Dziwisz się? - odezwało się nagle coś za nim. Nieborak popatrzył w kierunku, skąd dochodził głos, i dojrzał wśród borówek małego staruszka, właściwie krasnoludka, z wąsami tak długimi, że mógł je owinąć jak onuce wokół nóg, żeby mu było cieplej. Nie czekając na odpowiedź, krasnoludek delikatnie przeczesał sobie palcami wąsy, które zadźwięczały jak struny harfy, i rzecze:

- Wszystko, co tu widzisz, to dzieło szczęścia, które ma twój brat. Szczęście ścina mu drzewa, szczęście je układa w metry, a może nawet odwiezie drewno do dworu.

- Tak to właśnie jest! - nie wytrzymał biedak. - Ktoś ma tyle szczęścia, że ono nawet za niego pracuje, ale ja go nie miałem przez całe życie ani razu. Chyba naprawdę nie pozostaje mi nic innego tylko ten sznur...

- Że też się nie wstydzisz! - krasnoludek przerwał jego lamenty. - I ty masz swoje szczęście, tylko z lenistwa nie chce ci się go szukać.

- To ja niby jestem leniwy? Powiedz mi tylko, dokąd mam iść po swoje szczęście, a chętnie pójdę nawet na koniec świata - rozzłościł się młodszy brat, rzuciwszy powróz na ziemię.

Krasnoludek tylko się uśmiechnął:

- Już wolę słyszeć to niż biadolenia, a więc poradzę ci coś. Nie musisz wcale daleko chodzić: na końcu twej łąki stoi stara, na wpół rozwalona stodoła, w której znajdziesz swoje szczęście. Śpi tam już od momentu, kiedyś się narodził. Przebudź je, dajmy na to, porządną leszczynową rózgą, niechże ci będzie użyteczne, tak jak ja jestem dla twego brata... Po tych słowach krasnoludek jakby się w borówkach rozwiał, za to jego brzdąkanie na srebrnych wąsach było ciągle słychać między łomotem padających drzew.

Biedak już nie przedłużał swego pobytu w lesie. Szybkimi krokami ruszył do starej stodoły, a po drodze ułamał sobie gałąź leszczyny.

Jego szczęście naprawdę spało w stodole. Różowiutkie, okrąglutkie od nic-nierobienia, tylko wąsy miało tak samo długie jak krasnoludek w lesie. Przebudzić się specjalnie nie chciało. Dopiero kiedy młodszy brat porządnie mu przyłożył leszczyną, usiadło, ziewnęło i całe zadziwione spytało:

- Dlaczego mnie budzisz i bijesz? Co ci zrobiłem?

- Właśnie że nie robisz zupełnie nic i śpisz, podczas gdy powinieneś mi pomagać - odrzekł biedak. - Jesteś przecież moim szczęściem, czyż nie?

Tłusty krasnoludek chwilę mierzył go wzrokiem od stóp do głów, zanim odpowiedział:

- Chyba masz rację, choć nie bardzo mi się podobasz. Jesteś tak obdarty i nędzny, że wstydzę się za ciebie...

- A kto jest temu winien? - złościł się biedak. - Poczekaj, jak sam będziesz wyglądać, kiedy cię spiorę tą rózgą - i znów się zamierzył.

Krasnoludek wykrzyknął ze strachem:

- Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany, jakoś to załatwimy! Wystarczy, żebyś zastawił sieć w potoku tuż za chatą, a za tydzień będzie ci się powodziło lepiej niż bratu.

- Jak mogę zastawić sieć, skoro nie mam na nią pieniędzy?

Teraz już przysadzisty krasnoludek zrobił znudzoną minę.

- Ależ masz! W środku chaty znajdziesz pod ziemią pięć groszy, za to sobie kupisz sieci, ile zechcesz. Jednak zapamiętaj jedno: z domu się nie ruszaj, choćby ci się dobrze wiodło. A teraz daj mi się trochę zdrzemnąć - nigdy w życiu tak się nie zmęczyłem.

Potem szczęście zamknęło oczy i natychmiast zasnęło. Co mógł biedak zrobić? Przez chwilę patrzył na krasnoludka, jak ten pochrapuje, wyrzucił rózgę i poszedł wykopać obiecane pięć groszy. I naprawdę je znalazł, ledwie zarył w ziemię motyką. Kupił więc sieć, wieczorem zastawił ją za chatą w zakolu rzeczki, a potem z żoną i małym synkiem Michałem pierwszy raz od dłuższego czasu poszli spokojnie spać, nie trapiąc się o jutro. „Gdyby nawet mnie szczęście zwiodło, to dobrze wiem, gdzie mam go szukać, i dam mu nauczkę, jak się patrzy”, postanowił, zanim usnął.

Szczęście go jednak nie zawiodło. Następnego dnia znalazł w sieci kaczkę - taką, jakiej jeszcze świat nie widział. Każde jej piórko było z czystego złota, a zanim zapadł wieczór, zniosła wielkie złote jajko, za które starszy brat z miejsca wypłacił mu sto dukatów.

Tak jak szczęście przepowiedziało, zanim minął tydzień, z biedaka zrobił się największy bogacz w kraju. Najął sobie murarzy, żeby zbudowali mu nowy dom, dokupił bydło, łąki, pola i lasy, a kaczka dalej znosiła złote jajka dzień za dniem.

W okolicy nie było wkrótce nikogo tak bogatego, kto by mógł za me zapłacić. Sprzedawać je taniej lub składać w domu - na to młodszy brat nie miał ochoty.

Zadecydował więc, że spróbuje, jak mu się powiedzie w świecie z tymi złotymi jajkami. Zupełnie zapomniał o tym, że mu szczęście radziło, aby nie opuszczał domu. Załadował więc pełną bryczkę złotych jajek, zaprzągł konie i ruszył przez bory i doliny. Żonie jednak przedtem nakazał, żeby o złotej kaczuszce nikomu nie powiedziała ani słowa.

Pozostawmy teraz młodszego brata, jeżdżącego ze złotymi jajkami po świecie, i zobaczmy, co się działo w domu po jego odjeździe. A działy się tam naprawdę dziwne rzeczy. W całym kraju rozeszły się wieści o gospodarzowym bogactwie i wielu chytrusów wyobrażało sobie złote jajka w swoich kieszeniach: najbardziej ich jednak ciekawiło, jaki to cudowny ptak takie jajka znosi. I przychodzili do samotnej kobiety rozmaici spryciarze, oszuści, drapichrusty, kombinatorzy różnej maści i obłudni mądrale, żeby ją omamić i wyciągnąć z niej tajemnicę złotego ptaka. Kobieta wprawdzie najpierw opierała się, ale kiedy w jej chacie pojawił się generał ze złotymi epoletami i długimi wąsami i nalegał bardziej niż wszyscy inni, jakoś tak przypadł jej do gustu, że wkrótce wszystko mu wyznała. Oczywiście, teraz generałowi chodziło już tylko o to, żeby zdobyć złotą kaczuszkę. Obiecał więc kobiecie, że weźmie ją do miasta, uczyni swoją żoną, że będzie jeździć w złotym powozie i wszyscy będą jej się kłaniać. Gospodyni słuchała, a od tych perspektyw oczy jej robiły się okrągłe, ale oddać komuś majątek swego męża - tego jednak się bała. W końcu generał namówił ją, żeby przynajmniej przyniosła kaczuszkę, aby mógł ją chociaż obejrzeć.

I tak się stało. Kobieta przyniosła złotego ptaka z kryjówki, a generał, cały roztrzęsiony, zaczął go oglądać piórko po piórku. Każde było, jak wiemy, z czystego złota, dlatego aż go korciło, żeby kaczuszkę oskubać do gołej skóry, jednak gospodyni obserwowała go jastrzębim wzrokiem. W końcu podniósł prawe skrzydło kaczki, a pod nim, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zobaczył następujący napis: KTO MNIE ZJE, ZOSTANIE KRÓLEM. Natychmiast puścił skrzydło, ale gospodyni też umiała czytać i napis natychmiast zrozumiała. Zaraz się oboje dogadali, że kaczuszkę zabiją i upieką, ale ledwo kobieta wstawiła ją do pieca i wyszli ze świetlicy na próg, zaczęli się kłócić. Generał chciał sam królować, gospodyni też nie chciała dzielić się władzą. A więc najpierw na siebie krzyczeli, potem zaczęli się bić, aż w końcu zupełnie zapomnieli o pieczeni.

Natomiast Michał, syn gospodarza, który leżał na piecu i wszystko słyszał, nie zapomniał. Kiedy kaczuszka była upieczona, wyjął ją i zjadł do ostatniej kosteczki. Potem już na nic nie czekał. Pospiesznie spakował węzełek i kiedy tamtych dwoje ciągle biło się w obejściu, wyślizgnął się tylnymi drzwiami, a potem ruszył prosto do miasta, gdzie król miał swą siedzibę.

Nie uszedł jednak nawet kilku wiorst, kiedy na końcu łąki, właśnie tam, gdzie w starej stodole spało tatowe szczęście, wyszedł mu naprzeciw siwy konik.

- Jestem Serko i wiem, że chcesz zostać królem - przywitał młodzieńca ludzkim głosem. - Przyszedłem, by ci w tym dopomóc. Przy moim siodle znajdziesz ognisty miecz, a ja sam biegam tak szybko, że nikt mnie nie dogoni.

Michał podziękował konikowi, wsiadł na niego, przypasał sobie ognisty miecz i pojechał do miasta. Nie była to jazda, lecz szaleńczy lot, i zanim młodzieniec się obejrzał, przejechali przez bramę miejską. Dopiero wtedy zauważył, że dookoła na murach miasta i na domach wiszą czarne proporce, a pałac królewski na wzgórzu cały spowity jest w żałobną krepę.

Zapytał zatem strażnika przy bramie:

- Co się stało, że wszędzie wiszą czarne proporce: chyba nie umarł król?

- Jeszcze gorsze nieszczęście nas dotknęło, młodzieńcze - wojak machnął ręką. - W jaskini pod zamkiem zamieszkał straszny smok. Najpierw uśmiercił wszystkie zwierzęta domowe, a potem postanowił, że każdego dnia musi dostać jedną dziewczynę z miasta. Teraz na jakiś czas uratował nas pewien człowiek, który przyjechał ze wsi z bryczką pełną złotych jajek...

- To przecież mój ojciec! - przerwał młodzieniec strażnikowi.

- Zrobił dobry uczynek - uśmiechnął się wojak. - Kiedy zobaczył, co się dzieje, nie chciał za swoje skarby żadnej zapłaty i sam chodził karmić smoka jednym jajkiem dziennie. Nasz król ustanowił go za to pierwszym ministrem. Tylko że właśnie wczoraj jajka się skończyły, a dzisiaj smok wpadł na pomysł, że dokładnie w południe dostanie królewską córkę, piękną księżniczkę Katarzynę.

- I nie znalazł się nikt, kto by z bronią ruszył na smoka? - zdziwił się młodzieniec.

Wojak smutnie pokiwał głową:

- Byli tacy. Rycerze i książęta ze wszystkich zakątków świata. Król bowiem obiecał, że ten, kto pokona smoka, dostanie księżniczkę za żonę i będzie jego następcą, ale nikt z nich nawet nie dostał się w pobliże smoka. Wszystkich uśmiercił jego trujący oddech.

Michał podziękował strażnikowi za te wieści, pożegnał się, i kiedy odjechał trochę dalej, tak by strażnik nie mógł go słyszeć, zapytał Serka:

- Słyszałeś? Mam ruszyć do boju ze smokiem?

- Przecież już cię wiozę do jego jaskini - zarżał konik. - Jednak aby zwyciężyć i pozostać żywym, nie wolno ci w czasie walki ani razu odetchnąć. Smok by cię zabił swoim oddechem, tak jak innych przed tobą.

Michał zdążył tylko skinąć głową. W tej chwili bowiem mijali kondukt żałobny, w którym rozpoznał swego ojca, a także zauważył twarz pięknej Katarzyny. Była wprawdzie zapłakana i nieszczęśliwa, ale mimo tego milszej młodzieniec w życiu nie widział.

Ale oto Serko stał już przed jaskinią i kopytem stukał w skałę. Smok jakby tylko na to czekał. Najpierw wynurzyła się potworna krokodyla głowa z ogromnym kogucim grzebieniem i oczyma jak arbuzy, a za nią jaszczurcze cielsko pokryte ostrymi łuskami. Od razu prosto na Michała zaczął dmuchać jadowity zielony dym ze smoczych nozdrzy.

Młodzieniec był jednak na to przygotowany. Wstrzymawszy oddech, wyrwał z pochwy ognisty miecz i oburącz zadał smokowi taki cios, że potworna głowa odpadła. Zamiast niej jednak natychmiast wyrosły trzy nowe, ale im także Michał potrafił dać radę. Zarumieniony z wysiłku, zadawał smokowi ciosy tak długo, aż ostatnia głowa nie potoczyła się po ziemi, cała w czarnej krwi. Jednakże do końca było jeszcze daleko. Teraz urosło smokowi aż dziewięć głów i każda wyciągała się ku Michałowi ziejąc trującymi oparami. Młodzieniec wiedział, że dłużej nie wytrzyma bez oddechu. Atakował więc potwora, a jego miecz zataczał ogniste kręgi i kolejne głowy padary na ziemię jedna po drugiej. Została mu już tylko ta ostatnia, dziewiąta. Siły Michała kończyły się i chcąc potworowi zadać choćby jeden cios, musiałby nabrać powietrza. W tej chwili jednak odezwał się Serko:

- Nie oddychaj, Michale, tylko trzymaj się mnie, żebyś nie spadł! - I w tę ostatnią głowę uderzył kopytami tak, że w mgnieniu oka się rozleciała. To jednak już nie dotarło do młodzieńca. Trzymał się tylko grzywy Serka, a czerwone plamki tańczyły mu przed oczyma.

W końcu konik pozwolił Michałowi nabrać powietrza. Co prawda, minęło trochę czasu, zanim doszedł do siebie, ale już go ściskał ojciec, piękna Katarzyna i stary król, po czym uroczyście powiedli go do pałacu.

A tam zaraz urządzili wesele jak się patrzy. Jedli, pili, świętowali cały miesiąc, i drugi, i trzeci. Dopiero w ostatnim dniu tego sławnego wesela Michał powiedział ojcu, co się działo w domu po jego wyjeździe i co się stało ze złotą kaczuszką.

Ojca to cokolwiek strapiło, ale po dłuższym namyśle rzekł:

- No tak, powinieniem być posłuszny swemu szczęściu, choć było takie śpiące, i nie opuszczać domu. Może bym sam został królem. Ale tak jest przecież lepiej - panuje mój jedyny syn, dostał za żonę najpiękniejszą księżniczkę na świecie, a ja chętnie pozostanę ministrem u swego syna. Tych dwoje zostawmy, niech siedzą w chacie - będą się bić o pieczyste tak długo, aż im dach spadnie na głowę.

I tak też naprawdę się stało. Michał mądrze rządził i cieszył się miłością swej pięknej żony, ojciec ministrował, a jego żona ciągle się biła z generałem w obejściu chaty. Tylko szczęście podobno ciągle spokojnie spało w starej stodole.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Co złe, obraca się na dobre [bajka estońska]

 

Pewnego razu na jarmarku spotkali się przypadkiem dwaj starzy przyjaciele. Długo się nie widzieli, a więc mieli sobie dużo do powiedzenia. Jak to zwykle bywa, rozmowa zaczęła się od pogody.

- Znów mamy złą pogodę, tylko pada i pada - powiedział jeden, ale drugi mu od razu zaprzeczył:

- A cóż w tym złego? Gdybyś wiedział, jak mi kapusta przy tych deszczach obrodziła! Bracie, toż to główki jak ludzka głowa w kapeluszu!

- O, to dobrze! To właściwie skorzystałeś na tej złej pogodzie! - zaśmiał się pierwszy, ale drugi tylko westchnął:

- Mogło być dobrze, tylko że koza, paskuda, wszystkie główki kapusty mi obgryzła.

- Oj, to źle - stwierdził pierwszy, ale drugi zastanowił się:

- No, tak źle to znowu się nie stało. Zarżnąłem kozę, włożyłem do marynaty, żeby była gotowa do wędzenia.

- To w porządku! W końcu jednak wyszło na dobre, co?

- Cha, cha! Na dobre? Ale skąd, mój panie - spochmurniał poszkodowany. - Wyobraź sobie, że ni stąd ni zowąd przepalił się powróz, na którym w kominie wisiała ta paskuda, mięso spadło do ognia, żar się rozprysnął, zaczęło się palić, i zanim się zorientowałem, spłonęła mi cała wędzarnia.

- Ojej, to niedobrze! To naprawdę bardzo źle - przeraził się pierwszy, ale drugi go szybko podniósł na duchu:

- Przepraszam cię bardzo, ale dlaczego to ma być takie złe? Już dawno chciałem sobie wybudować nową, lepszą wędzarnię, teraz ją mam!

- No popatrz, do czego to przydał się pożar! - ucieszył się pierwszy, ale drugi tylko smutnie pokiwał głową:

- Tak, to by może było dobre, tylko że kiedy kładłem ostatnią belkę, przyplątała się tam żona, belka spadła jej na głowę i żona straciła mowę.

- Ach, mój Boże, to straszne nieszczęście, kiedy kobieta nie może mówić! - wystraszył się pierwszy, ale drugi tylko machnął ręką:

- To by znów nie było takie straszne. Tylko że ja wezwałem lekarza, a on moją żonę natychmiast wyleczył.

- Świetnie! To się cieszę, że w końcu to jednak dobrze się skończyło! - uradował się pierwszy. Był to dobry człowiek i martwiły go problemy przyjaciela.

- A gdzie tam dobrze! - oburzył się drugi. - Żonie wielce się spodobał ten młody lekarz i w końcu ode mnie do niego uciekła.

- Ty to masz pecha, człowieku! - litował się nad nim przyjaciel.

- Jakiego znowu pecha? - zaśmiał się cierpko drugi. - Tego doktora dobrze przycisnąłem do muru i wytrząsłem z niego pełny garniec dukatów.

- Chwała Bogu, przyjacielu, że na końcu wszystko się przecież obróciło na dobre: pozbyłeś się niewiernej żony, a pieniędzy masz teraz tyle, że nic nie musisz robić aż do śmierci.

- Jak to na dobre? Na złe się obróciło: dokupiłem pola, zasadziłem tam kapustę, haruję jak wół - a popatrz na tę pogodę - narzekał drugi.

- Masz rację - przyznał pierwszy. - Znów mamy złą pogodę, tylko pada i pada.

- Nie wiem, co w tym złego? Gdybyś wiedział, jaka mi po tych deszczach kapusta wyrosła! Panie, toż to główki jak ludzka głowa w kapeluszu!

- O, to dobrze! To ty właściwie skorzystałeś na tej złej pogodzie - zaśmiał się pierwszy, ale drugi tylko westchnął:

- Mogło być dobrze, ale koza, paskuda, obgryzła mi wszystkie głowy kapuściane.

- Oj, więc to źle - stwierdził pierwszy...

I tak ci dwaj przyjaciele ciągle w kółko opowiadają sobie o tym, jak zawsze coś złego obróci się w coś dobrego, i nie wiedzą, jak by tej nie kończącej się dyskusji położyć kres.

Jeśli kiedyś przyjdziecie na jarmark, to może ich tam jeszcze zastaniecie, pogrążonych w rozmowie. Powiedzcie im, niech idą do domu, bo im herbata wystygnie!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Egle [bajka litewska]

 

Pewnego razu w lecie trzy córki gospodarza poszły się wykąpać w jeziorze. Kiedy już się dość napluskały i nadokazywały, zaczęły się ubierać. Najmłodsza, Egle, nagle krzyknęła ze strachu. Kiedy sięgała po swoją koszulkę, z rękawa wypełzł wielki wąż wodny i cicho na nią zasyczał.

- Idź precz, potworze! - zawołała dziewczyna, ochłonąwszy ze strachu. Ale wąż nie dał się wygnać. Spokojnie usadowił się w rękawie i znowu zasyczał na dziewczynę, tym razem ludzkim głosem:

- Oddam ci twoją koszulkę, jeśli mi obiecasz, że weźmiesz mnie sobie za. męża. Egle zdrętwiała zaskoczona. Jej siostry zaczęty się śmiać:

- Och, to dopiero będziesz mieć ładnego narzeczonego! - Szybko się ubierały, wołając wesoło: - Pospiesz się z tym weselem, bo ci uciekniemy!

Co miała robić biedna dziewczyna? Przecież nie pójdzie do domu naga! A siostry już odchodzą i kpiąco na nią zerkają.

- Oczywiście, że cię wezmę za męża - obiecała więc szybko wodnemu wężowi, ot tak, aby go zbyć i dostać swoją koszulę z powrotem.

Wąż po tych słowach wypełzł z rękawa, zasyczał z zadowoleniem, zafalował grzbietem i zniknął w jeziorze.

Egle prędko się ubrała, zapomniała o wężu i pobiegła do domu.

Następnego dnia, kiedy zajęta wyszywaniem świątecznego obrusa siedziała w izbie, usłyszała nagle dochodzący z dworu dziwny szum, szelest i pluskanie, jakby krople deszczu padały na kamienie. A przecież na dworze świeci słońce niczym złoty talar.

Spojrzała przez okno i nie wierzy własnym oczom!

Całe obejście pełne jest rozmaitych węży, zaskrońców, padalców, i innego gadziego pospólstwa: jeden pełznie po drugim, ci pierwsi już suną po schodach, a z tyłu za bramą napływają gromady wciąż nowych i nowych.

Gady, które przybyły jako pierwsze, już przecisnęły się do świetlicy, a trzy największe podpełzły prosto przed oblicze zaskoczonego gospodarza. Jeden z nich chrapliwie zasyczał:

- Przyszliśmy w swaty, gospodarzu. Przysyła nas król jeziora, żebyś mu dał za żonę swoją najmłodszą córkę.

- Ależ do niemożliwe! - zdziwił się gospodarz.

- Jak to niemożliwe? Wczoraj nad jeziorem twoja córka sama to naszemu władcy przyrzekła.

- Jeśli tak, to już nic się nie da zrobić - westchnął gospodarz i polecił żonie, chytrze do niej mrugając: - Nie płacz, matko! Obietnica to obietnica! I tak kiedyś nasza córka wyszłaby za mąż, i to zapewne nie za króla. Po cóż więc lamentować? Idź i przyprowadź królewskim posłom naszą miłą córeczkę - białą gołąbeczkę!

Matka wytarła łzy w fartuch, zrozumiała, o co mężowi chodzi, ostrożnie wyjęła z gołębnika najbielszą gołąbkę i zaniosła ją gadom. Wężowe poselstwo zasyczało z zadowoleniem, wsadziło gołąbkę do koszyka i ruszyło z powrotem ku jezioru.

Za wsią stała samotna brzoza. Na niej siedziała kukułka, i jak tylko zobaczyła poselstwo, zaczęła wołać:

Kuku-kuku, kuku-kuku, Ależ z was jest stado głupków! Posłali was po dzieweczkę A wy macie gołąbeczkę. Kuku-kuku, kuku-kuku.

Gady się zatrzymały i zagniewane wróciły do majątku.

- To przecież nie jest właściwa narzeczona - zasyczał gruby swat i zwrócił gołębicę gospodarzowi.

Gospodarz jął się usprawiedliwiać.

- To chyba moja żona coś pomyliła. Mamy bowiem trzy córki i wszystkie są gładkie i białe. Nie gniewajcie się, zaraz wam przyprowadzę tę właściwą. Popatrzył znacząco na żonę, ona zrozumiała i przyprowadziła wężom białą, okrąglutką gąskę. Poselstwo ją przyjęło i znów ruszyło w drogę do jeziora.

Na brzozie za wsią już czekała na nich kukułka i znowu zaczęła się naśmiewać:

Kuku-kuku, kukurkuku, Ależ z was jest stado głupków! Toż to nie jest ta dzieweczka, Lecz bielusieńka gąseczka. Kuku-kuku, kuku-kuku.

Wężowe poselstwo gniewnie zasyczało i znów wróciło do majątku. Gruby gad ze złością natarł na gospodarza:

- Znów nas chciałeś okłamać! Teraz musisz oddać właściwą córkę, bo inaczej będzie źle!

- Nie gniewajcie się, mol drodzy - łagodził sprawę gospodarz - przecież mówiłem, że mam trzy córki. Skąd mam wiedzieć, która przyrzekła siebie waszemu królowi. Przyprowadzę więc wam tę trzecią, moją najmilszą owieczkę.

I rzeczywiście przyprowadził płazom piękną białą owieczkę. Węże z owieczką natychmiast ruszyły w kierunku jeziora, ale na brzozie jak zwykle czekała na nich kukułka i już z daleka zawołała:

- Kuku-kuku, kuku-kuku Ależ z was jest stado głupków! Wzięliście dziwną dzieweczkę, Wiedziecie królowi owieczkę. Kukukuku, kuku-kuku.

Tym razem węże naprawdę się rozzłościły. Zostawiły owieczkę samą sobie i szybko popełzły z powrotem do majątku. Gruby swat wściekle zasyczał na gospodarza, prychając jadowitą śliną na wszystkie strony:

- Oszukałeś nas! Myśmy do ciebie przyszli jako honorowe poselstwo, a ty nas ciągle okłamujesz. Jeśli nam zaraz nie oddasz prawdziwej narzeczonej, to pożałujesz! Jak uderzę ogonem w lewo, to węże rzucą się na twoje sady, ogryzą całą korę z drzew i będzie po owocach! Wystarczy, żebym machnął ogonem w prawo, a wszystkie gady podążą do jeziora przez twoje pola i nie zbierzesz potem ani ziarenka. Skoro uniosę głowę, to wszystkie zaskrońce osiedlą się w twojej studni i nie będziesz mieć nawet szklanki pitnej wody. No i jak? Dasz nam tym razem tę właściwą, czy nie?

Gospodarz się przeląkł, ale wtem wybiegła z komory Egle, która stojąc za drzwiami dobrze słyszała te groźby, objęła ojca i zapłakała:

- Nierozsądnie obiecałam wczoraj nad jeziorem wężowi wodnemu, że go poślubię. Muszę więc dotrzymać słowa.

Pożegnanie było przesmutne - płacz, lamenty, uściski, i znów łzy i łzy. Potem wężowe poselstwo ruszyło z narzeczoną ku jezioru. Na brzozie za wsią znów przywitała ich kukułka:

- Kuku-kuku, kuku-kuku To właściwa narzeczona, Prowadźcie ją do jeziora, Zaręczyła się tam wczoraj. Kuka-kuku, kuku-kuku.

Kiedy poselstwo stanęło na brzegu jeziora, główny swat uniósł głowę i donośnie zasyczał:

- Królu jeziora, panie nasz! Prowadzimy ci narzeczoną, którą wybrałeś!

Po tych słowach wody jeziora zafalowały i wypłynął z nich wielki czarny wąż. Gdy tylko dotknął brzegu, zamienił się w pięknego młodzieńca wspaniale odzianego, ze złotą koroną na głowie. Uśmiechnął się do dziewczyny i mówi:

- Jestem Żałtys, król jeziora. Spodobałaś mi się i wczoraj się zaręczyliśmy. Czy naprawdę chcesz mnie za męża?

Egle zapatrzyła się na wspaniałego młodzieńca. Bardzo przypadł jej do gustu. Pochyliła głowę i odparła cichutko:

- Tak, chcę cię poślubić i przez całe życie stać wiernie przy tobie.

Po tych słowach narzeczony zawiódł dziewczynę do wykładanego muszlami pałacu na dnie jeziora i urządził huczne wesele.

Młodzi małżonkowie żyli sobie razem w spokoju i harmonii, i zdawało się, że nic nie może naruszyć ich rodzinnego szczęścia. A gdy się nie ma trosk i kłopotów, to czas szybko płynie. Tak więc i Egle, zanim się obejrzała, spędziła w podwodnym pałacu z muszli prawie dziewięć lat.

Dochowała się trójki dzieci. Synowie byli jak ich ojciec, piękni i dzielni, córeczka zaś odziedziczyła urodę po matce, jak ona miła i delikatna, stale uśmiechnięta jak słoneczko. Królowa była dumna, że ma takie piękne i dobre dzieci. Zapragnęła pochwalić się swoim szczęściem przed rodzicami i rodzeństwem. Jednak jej mąż nie chciał nawet o tym słyszeć. Egle wiedziała, że darmo by go przekonywała.

Dziewiąty rok chylił się już ku końcowi, aż tu pewnego ranka zaczęła krążyć nad jeziorem biała gołąbka i smutnym głosem wzywała Egle, żeby natychmiast wróciła do domu, gdyż jej ojciec umiera.

Królowa na próżno prosiła męża, by pozwolił jej odwiedzić ojca. Następnego dnia pływała po jeziorze biała gąska i żałośnie lamentowała, że gospodarz jest coraz słabszy i wciąż pyta o swoją najmilszą córeczkę Egle.

I znów królowa bez skutku prosiła męża, żeby ją puścił w odwiedziny do ojca.

- Muszę to jeszcze dobrze sobie przemyśleć - usprawiedliwiał się Żałtys, kiedy widział nieszczęśliwy wyraz twarzy swojej ukochanej żony.

Trzeciego dnia przybiegł na brzeg jeziora biały baranek i tak żałośnie beczał, że nawet kamień by wzruszył:

- Musisz się spieszyć, królowo, jeśli chcesz zastać ojca żywego! Już mu zimny pot na czoło występuje.

Egle się rozpłakała, a jej łzy tym razem zmiękczyły serce męża:

- Byłaś dla mnie, Egle, dobrą żoną przez całe dziewięć lat, zasłużyłaś więc na to, byś mogła odwiedzić rodziców. Jednak za dziewięć dni musisz wrócić.

- Chyba pozwolisz mi wziąć ze sobą dzieci? Chciałabym się w domu pochwalić, aby wszyscy widzieli, jak szczęśliwie tu razem żyjemy - powiedziała królowa i zawołała dzieci.

- Gdy dziewiątego dnia będziecie wracać, niech nikt was nie odprowadza. Z brzegu zawołaj do mnie po cichu:

Żałtysie, mężu mój jedyny,

Wynurz się do nas ze swej głębiny

Twe dziatki tęsknią za tobą wielce

Dla ciebie bije żonine serce.

Słów tych jednak, a także mojego imienia, nie wolno wam nikomu zdradzić. Jeśli je komuś wyjawicie, to możemy już nigdy się nie spotkać - ostrzegał przygnębiony król jeziora. - Gdy tylko dziewiątego dnia zawołasz mnie tymi słowy, jezioro wzburzy się i przypłynę po was. Jeśli jednak powierzchnia jeziora byłaby czerwona jak krew, to będzie znak, że mnie spotkało nieszczęście - dodał cicho król, po czym zamienił się w długiego, czarnego węża. Królowa z dziećmi dosiedli go niczym konia, a on wyniósł ich z głębin, aż na piaszczysty brzeg.

- Nie zapomnij, kochanie - przypomniał Żałtys żonie, kiedy znów przybrał ludzką postać - że i ty teraz masz czarodziejską moc. Gdyby wam się coś stało, możesz siebie i dzieci zamienić, w co ci się spodoba.

Potem wszyscy ucałowali się na pożegnanie i rozstali.

Kiedy Egle z dziećmi zjawiła się w rodzinnym majątku, radość wszystkich nie miała końca. Matka, bracia i siostry obstąpili ją, podziwiali piękne i miłe dzieci oraz drogie szaty królewskie. Ojciec z radości wyzdrowiał, zasiadł ze wszystkimi do uroczyście zastawionego stołu, a potem biesiadowano i opowiadano sobie o wszystkim, co się przez ten długi czas zdarzyło, aż do białego rana. Te odwiedziny naprawdę były udane. Dziadek i babcia okazywali wiele serca wnuczętom, a i dzieci były tam bardzo szczęśliwe. Ale znacie złe języki zawistnych sąsiadów! Zaraz zaczęli pomawiać, oczerniać, od plotek wrzało jak w ulu.

- Egle dobrze wyszła za mąż, nie można powiedzieć! A jaka jest teraz dumna! - Jest wprawdzie królową, ale z jej brokatowej sukni kapie woda. - Zauważyliście, jak okropnie śmierdzi rybą? Biedaczka, fuj! - Dzieci ma co prawda jak z obrazka, ale zamiast paznokci mają podobno rybie łuski, a zamiast uszek - szczypce niczym raki, niebożątka!

Takie i inne brzydkie rozmowy sąsiedzi prowadzili specjalnie głośno, aby je wszyscy ludzie ze wsi słyszeli.

Oczywiście, doszło to też do braci Egle i bardzo wszystkich złościły te obraźliwe opowieści. Wstydzili się powinowactwa z jeziorem. Namawiali ją, żeby im nie robiła wstydu i nie wracała do jeziora, tylko została z dziećmi w domu.

- Czyście się szaleju najedli? - nie mogła zrozumieć ich nalegań Egle. - Jakże bym mogła odejść od ukochanego męża? Miałabym pozbawić dzieci najlepszego ojca?

- No to powiedz nam przynajmniej, jak się nazywa twój królewski małżonek, a my go wywołamy z jeziora na słówko. Na pewno go przekonamy, żeby ci dał wolność - nalegali bracia.

- Nic wam nie powiem i nie męczcie mnie dłużej! - rozgniewana Egle odwróciła się do braci plecami.

Ci wiedzieli, że próby wyciągnięcia czegoś od siostry poszły na marne. Jednak starszemu bratu wpadł do głowy brzydki pomysł:

- A gdybyśmy tak wzięli na spytki dzieci? - zaproponował. - One zazwyczaj wypapla wszystko, co słyszały w domu.

- No, można by tego spróbować - zgodzili się pozostali i jeszcze tego wieczoru wyruszyli na nocny popas koni. Wzięli ze sobą starszego syna Egle. Pojechał chętnie, gdyż nigdy jeszcze nie był na pastwisku, a ponadto narowiste gniadosze bardzo mu się podobały.

Bracia związali koniom przednie nogi, aby za daleko nie odeszły, rozpalili pod lasem ognisko, siedli wokół niego, piekli kartofle i wypytywali chłopca o jeziorne królestwo. Chłopiec opowiadał, ale gdy tylko zapytali o imię ojca, milczał jak zaklęty. Kiedy nie mogli nic z niego wydostać po dobroci, spróbowali innego sposobu. Ale choć go smagali rózgą jak mogli najmocniej, to ani słowa z niego nie wycisnęli.

- Jest uparty jak jego matka - stwierdził jeden z wujów i przestali się zajmować płaczącym chłopcem.

Kiedy rano wrócili z pastwiska, Egle zobaczyła, że chłopiec jest blady i ma zaczerwienione oczy.

- Czy stało ci się coś złego, synku? - zapytała z troską.

- Nie, skąd! - odparł dzielnie chłopiec. - Całą noc dokładałem do ognia i teraz mi od dymu oczy łzawią.

Następnego wieczoru bracia znów się wybrali na nocny popas. Tym razem wzięli ze sobą średniego chłopca. I znowu przy ognisku przesłuchiwali go, ale pomimo próśb i gróźb, imienia ojca im nie zdradził. Aż rózgę na nim złamali, i choć chłopiec płakał, to milczał jak grób.

Rano również i on opowiadał o dymie, kiedy matka popatrzyła badawczo na jego załzawione oczy.

Trzeciego dnia bracia wzięli na popas swą małą siostrzenicę, aby i ona mogła się cieszyć konikami i spróbować pieczonych kartofli. Dziewczynka zawsze była tatusiną pieszczoszką. Nikt jej nigdy nic złego nie zrobił, nawet krzywo na nią nie popatrzył. Przy ognisku wesoło sobie gwarzyła, ale kiedy wujowie ją nagle zapytali imię ojca, wystraszyła się i popłakując odparła:

- Tego mi nie wolno powiedzieć. Tatuś mówił, że byłoby z tego nieszczęście.

- To chyba myślał o tym właśnie nieszczęściu - brzydko uśmiechnął się jeden z wujów i przeciągnął rózgą po nóżkach dziewczynki. Mała uderzyła w straszny płacz, a kiedy smagnął po raz drugi, zdradziła wujom wszystko, co chcieli wiedzieć.

Bracia natychmiast ugasili ogień, zagnali konie i wrócili do domu. Teraz już znali tajemnicę króla jeziora. Nawet nie kładli się spać, o świcie wzięli kosy wyruszyli ku jezioru. Tam, z brzegu, w umówiony sposób przywołali Żałtysa, a kiedy wielki czarny wąż pojawił się na srebrzystej fali, zabili go. Potem pokrwawione kosy opłukali w jeziorze i jakby nigdy nic poszli do domu.

Kiedy wieszali kosy w szopie, jedna z nich spadła na kamienną podłogę, a jej stalowe ostrze zadźwięczało niczym dzwon. Usłyszała to Egle, zalękniona wybiegła na podwórze i ujrzała braci chowających kosy.

- Przestraszyłam się, że to komuś na pogrzeb dzwonią, ale widzę, że to tylko wasze kosy dźwięczą. Chyba nie wracacie z kośby? - zdziwiła się, serce jej ścisnął dziwny lęk. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że jednak był to przejmujący głos dzwonu oznajmiającego śmierć.

- Już dawno skosiliśmy - rzekł od niechcenia starszy brat. - Wiesz przecież, że o świcie jest obfita rosa, a wtedy najlepiej się kosi.

No tak, Egle dobrze to wiedziała, ale jakoś nie mogła pokonać w sobie tego uczucia lęku i niepokoju.

Ledwie się dzieci przebudziły, pożegnała rodziców i rodzeństwo i nikomu nie pozwoliła się odprowadzić. Wzięła dzieci i szybko, jakby ją goniło coś złego, pobiegła z nimi na brzeg jeziora. Na miejscu, jeszcze cala zadyszana, wyrzuciła z siebie najdroższe słowa:

Żałtysie, mężu mój jedyny,

Wynurz się do nas ze swej głębiny!

Twe dziatki tęsknią za tobą wielce,

Dla ciebie bije żonine serce.

Chwilę trwała cisza, jakby przed burzą, a potem powierzchnia jeziora nagle się wzburzyła, a fale przyniosły krwawą pianę.

Królowa rozpłakała się gorzko. Zrozumiała, jakie to straszne nieszczęście ich spotkało. A z głębi jeziora odezwał się przejmująco smutny, cichy głos:

Źli ludzie mnie zabili, przez twą bojaźń, córko mała,

boś się rózgi bardzo bała.

Twoi bracia - dzielni, śmiali,

słówka z nich nie wydostali!)

wszystkie razy wytrzymali

Wujowie zbójcami byli,

Z bogiem bądźcie, moi mili!

Dopiero teraz nieszczęsna Egle zrozumiała, jak doszło do tego nieszczęścia. Przestała płakać i zwróciła się do swych dzieci:

- Spotkał nas wielki cios, moi kochani. Straciliście ojca, a ja ukochanego męża. Do królestwa na dnie jeziora już nigdy nie powrócimy, a w majątku dziadka tym bardziej stopy nasze nie postaną. Czyż moglibyśmy żyć pod jednym dachem z zabójcami? Pozostaniemy tu na brzegu, zawsze patrząc w te głębiny, gdzie wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi.

Ty, mój najstarszy synu, staniesz się twardym dębem o gęstej koronie, gdyż mocno opierałeś się oprawcom i nic nie zdradziłeś. Ty, mój średni synku, będziesz silnym, prężnym jesionem, bo i ty potrafiłeś przeciwstawić się złu. A ciebie, córeczko moja najmilsza, ciebie zamienię teraz w lękliwą osikę, której listeczki będą stale drżeć ze strachu i trząść się, tak jak i ty drżałaś, zanim zdradziłaś imię twego ojca. Ja na zawsze zostanę żałobną wierzbą, pochylę głowę nad powierzchnię jeziora i płacząc wspominać będę mego najmilszego.

Stało się dokładnie tak, jak powiedziała.

Do dziś na brzegu jeziora stoją cztery wielkie, wspaniałe drzewa. Dąb i jesion mają masywne, grube pnie. Opierają się wszystkim podmuchom wiatru i swymi bujnymi koronami osłaniają dwa pozostałe drzewa: nieśmiałą, stale drżącą osikę i wierzbę płaczącą, która smętnie pochyla się nad jeziorem, a jej długie, delikatne gałęzie w ciche, gwiaździste noce tkliwie gładzą pomarszczoną powierzchnię wody.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Trzy węzły [bajka estońska]

 

Tej jesieni osadzie rybackiej doskwierała bieda. Wszystkie ryby gdzieś się pochowały, więc rybacy każdego dnia wracali do domu bez połowu. A próżna sieć rybacka to jak pusta stodoła - z obu wyziera głód.

Kiedy bieda już zagościła we wszystkich chatach, rybacy postanowili, że pójdą do starego Kaarela, żeby im poradził, dokąd mają wyruszyć po ryby. Kaarel to był nie byle kto: stary doświadczony wilk morski, za młodu harpunnik w czasie polowań na wieloryby, który pływał po wszystkich oceanach świata. Teraz mieszkał samotnie za wsią. Wszyscy go szanowali za jego mądrość i wielu chodziło do niego po radę.

- Bywa czasem, że ryby nie dają się złapać w sieci - powiedział Kaarel, kiedy wysłuchał skarg sąsiadów.

Potem wystukał popiół z fajki i ciągnął dalej:

- Przed wiosną znów będą ryby w naszych wodach, a do tego czasu zaciśnijcie pasa. Musicie to przeczekać.

- Już dawno zaciskamy pasa - rzekł gniewnie rudy rybak. - Ale co z naszymi dziećmi? Głodują i marnieją na naszych oczach. Nie możemy czekać do wiosny!

- To prawda - zamyślił się Kaarel. - Dzieci nie powinny głodować. - Pomogę wam zatem w tej ciężkiej chwili. Jeśli mnie posłuchacie, to będzie wam przynajmniej trochę lżej.

- Wiedzieliśmy, Kaarelu, że nas nie zostawisz na pastwę losu! Zrobimy wszystko, co każesz! - wołali rybacy jeden przez drugiego.

Kaarel otworzył skrzynię, chwilę w niej grzebał, w końcu wyciągnął pożółkłą jedwabną chustkę, pogładził ją i z uśmiechem podał rybakom:

- Tę chustkę przez całe życie nosiłem na szyi i nigdy nie opuściło mnie rybackie szczęście. Sama królowa morza mi ją kiedyś podarowała. Dam wam tę czarodziejską chustkę, ale pod pewnymi warunkami: jak widzicie, są na niej trzy węzły. Kiedy rozwiążecie pierwszy z nich, to sprzyjający wiatr zacznie dąć w wasze żagle. Jeśli rozwiążecie drugi, to wszystkie wasze sieci napełnią się rybami. Musicie się jednak zadowolić tym pierwszym połowem i nie wolno wam ponownie zarzucać sieci. - A ten trzeci węzeł - zapamiętajcie sobie - tego wam nie wolno rozwiązać! Spotkałoby was nieszczęście.

Rybacy przyjęli od starego harpunnika pożółkłą chustkę i obiecali:

- Nie obawiaj się, trzeciego węzła nie rozwiążemy, masz na to nasze żeglarskie słowo!

- Dobrze, słowo żeglarza to święta rzecz! - uśmiechnął się starzec i zapalił fajkę. - Zgubicie siebie i swoje dzieci, jeśli mnie nie posłuchacie.

Po tych słowach rozeszli się. Następnego dnia rano rybacy wybrali się połów. Na największą barkę załadowali sieci, rozwinęli żagle i wypłynęli. Skoro tylko opuścili przystań, sternik rozwiązał pierwszy węzeł na chustce. I rzeczywiście, zaświstał gwałtowny wiatr, żagle wydęły się i statek ruszył naprzód jak strzała. Mocnym dziobem rozcinał grzbiety fal, aż radość brała! Na pokładzie zapanował dobry nastrój, żeglarze zaczęli śpiewać: mieli nadzieję, że tym razem połów będzie obfity. Pół dnia płynęli pod wydętymi żaglami. Już dawno stracili z oczu brzeg - byli daleko na otwartym morzu. W pewnym momencie wiatr nagle ustał, żagle obwisły i statek się zatrzymał.

- Tu chyba natrafimy na ryby - zawołał sternik - szybko rzućcie kotwicę, chłopcy!

Spuścili więc kotwicę i zarzucili sieci. Sternik rozwiązał drugi węzeł na chustce i w tej chwili powierzchnia morza wokół łodzi pomarszczyła się i rozświetliła srebrnym blaskiem. Tysiące połyskujących grzbietów rybich ciasno wypełniło sieci. Rybacy wytrzeszczyli oczy na ten cud i nie wiedzieli, co mają robić.

- No to, chłopcy, chwytajcie za sieci i pomalutku wyciągajcie! Ani jednej ryby nie wolno nam zmarnować! - zaczął nimi rozważnie komenderować sternik.

Rybacy się opamiętali i pomału, ostrożnie wyciągnęli sieci na pokład. Dobry Boże, co to był za połów, co za żniwo! Za chwilę pod pokładem pełno było żywego srebra w rybich łuskach.

Ale jeden z rybaków zawołał

- To jeszcze mało nałowiliśmy - Rudzielec uśmiechnął się krzywo.

Pozostali poparli rudego, zakrzyczeli sternika i znów zarzucili sieć do morza. Ale dziw nad dziwy! Ani jedna rybka tym razem się nie złapała.

Rybacy, choć rozczarowani, nie chcieli się poddać. Jak szaleni rzucali sieci do morza raz za razem, ale wyciągali je zawsze puste. Tylko kilka wodorostów lub jakiś małż w nich tkwiły.

- To przecież niemożliwe! - mówili zaskoczeni żeglarze. - W tym są na pewno jakieś czary!

Rudzielec gwałtownie odwrócił się do sternika:

- Szybko rozwiąż ten trzeci węzeł!

- Tego nie zrobię! - odmówił sternik. - Daliśmy przecież Kaarelowi słowo żeglarza, nie pamiętacie już?

Żeglarze przycichli, ale ryży nalegał:

- Słowo tu, słowo tam. Dwa węzły już nam pomogły, to pomoże trzeci. Rozwiąż go i nie ociągaj się!

- Tak, tak, on ma rację - poparli go pozostali rybacy. - Szybko rozwiąż ten trzeci węzeł!

Sternik starał się do tego nie dopuścić, w końcu jednak wyrwali mu chustkę i rudzielec szybko rozwiązał ostatni węzeł.

W mgnieniu oka rozpętała się na morzu dzika burza. Zerwał się tak porywisty wiatr, że ledwie zdążyli spuścić żagle. Fale, wielkie jak kamienice, rozbijały się o burty, zalewając pokład. Rybacy wpadli w panikę, zupełnie stracili głowę. Nie wiedzieli, co najpierw: podnieść kotwicę, zwijać żagle czy wylewać wodę spod pokładu. Przede wszystkim jednak trzeba było wyciągać sieci, żeby fale ich nie zerwały. Ale na to już było za późno. Choć włożyli w to wszystkie siły, to sieci nie mogli wyciągnąć. Niewód ugrzązł w głębinie, jakby go tam mocno trzymało coś wielkiego. I rzeczywiście!

Nagle sieci się naprężyły i rybacy ze zgrozą spostrzegli, że złapała się w nie olbrzymia ryba, chyba wieloryb. Szalała, na próżno próbowała się uwolnić z pułapki, ale im więcej się szamotała, tym bardziej była zaplątana. Potem pomknęła w diabelskim tempie zerwawszy kotwicę i pociągnęła za sobą statek rybacki, niczym piórko.

A wiatr wył i plątał liny, maszty trzaskały i łamały się. Rybacy to przeklinali morze, to modlili się do swego patrona, świętego Piotra. Sternik przywiązał się do steru, żeby fale go nie zmiotły z pokładu i na próżno próbował utrzymać kurs. Statek pędził naprzód, ciągnięty przez wieloryba, po grzbietach fal, gdzieś w nieznane, w ciemność, gdzie wzburzone morze zlewało się z czarnymi chmurami i tylko ogniste błyskawice krzyżowały się na horyzoncie.

W jednym z rozbłysków rybacy zobaczyli przed sobą w dali ostre skały. Wieloryb ze statkiem płynął prosto na nie. „To koniec”, powiedzieli sobie rybacy i przeżegnali się. Sternik natężył wszystkie siły i poruszył sterem w ostatnim momencie - o włos minęli występ skalny. Ale cóż to? Szalona jazda nagle się skończyła i statek powoli zatrzymywał się. Widocznie wieloryb uwolnił się z sieci i odpłynął.

Marynarze odetchnęli z ulgą. Niedaleko za skalnym występem zauważyli kawałek lądu, chyba jakąś wysepkę. Po chwili kil zaskrzypiał na piasku i barka osiadła na brzegu.

Rybacy wyszli na brzeg i rozejrzeli się po pustej wysepce: nikt z nich tu dotąd nie był i przez chwilę sądzili nawet, że nikt tu nie mieszka. Potem jednak zauważyli przed sobą jakieś słabe światełko. Pod strugami deszczu ruszyli w jego kierunku i doszli do małej chaty rybackiej.

Zanim zdecydowali się zastukać, drzwi otworzyły się, a na progu stanął drobny staruszek. Podeszły wiek pochylił mu plecy, a biała broda sięgała aż po kolana. Oczy miał jednak bystre jak młodzik i przyjazne jak każdy dobry człowiek.

- Wejdźcie, przyjaciele, nie stójcie w deszczu - przywitał ich i otworzył drzwi na oścież. - Wiedziałem, że przyjdziecie przemoczeni i przemarznięci, napaliłem w izbie i przygotowałem wam herbatę.

Zdrętwiałych z zimna rybaków nie trzeba było specjalnie namawiać: natychmiast zapełnili ciepłą i przytulną izbę. Po pierwszej szklance gorącej herbaty poczuli się nieco lepiej i zaczęli pytać uprzejmego gospodarza:

- Co to za wyspa? - Nigdy o niej nie słyszeli! - I jak to możliwe, że starzec na nich czekał?

Staruszek z zadowoleniem pogładził sobie srebrną brodę i powiedział:

- W tych stronach rzadko kiedy bywa burza. Trzeba już naprawdę bardzo rozgniewać królową morza, żeby zrobiły się tak wysokie fale i dął taki dziki wiatr jak dzisiaj. A kiedy już piekło się rozpęta, kiedy morze się wymknie spod kontroli, to na moją wyspę zazwyczaj przypływa jakiś statek. Jest to czarodziejska wysepka, wierzcie mi lub nie. Żeglarze odkrywają ją w sam czas, żeby się uratować. Dlatego dzisiaj na was czekałem, pewny, że przypłyniecie. Ale coście, przyjaciele, uczynili królowej morza? Opowiedzcie mi to dokładnie.

Rybacy milczeli, ze wstydem popijając gorącą herbatę. Potem sternik zebrał się na odwagę i opowiedział staruszkowi, jak im doskwierała wielka bieda i głód, i jak stary Kaarel im pomógł dobrą radą i dał im swoją czarodziejską chustkę.

- Znam dobrze starego Kaarela - ożywił się gospodarz. - Wiele lat razem łowiliśmy ryby. Pamiętam, że zawsze nosił na szyi jedwabną chustkę. Sama królowa morza mu ją podarowała. Pokaż mi tę chustkę, przyjacielu!

Sternik wyciągnął z kieszeni cenną chustkę i podał ją staruszkowi.

- To ta! - ucieszył się dziadek. - Tylko że, jeśli mnie pamięć nie myli, były na niej zawsze trzy węzły.

Sternik smutnie przytaknął.

- Macie rację, dziadku, były tam trzy węzły. Pierwszy, kiedyśmy go rozwiązali, napędził nam wiatr w żagle. Drugi sprawił, że nasze sieci napełniły się mnóstwem ryb. A ten trzeci - tu nas Kaarel ostrzegał, tego nie wolno nam było rozwiązać. Daliśmy mu na to słowo żeglarza, ale nie dotrzymaliśmy go.

- Patrzcie, patrzcie - zatroskał się starzec - tak to jest, jeśli żeglarz nie dotrzyma swego słowa! Spadł na was zatem sprawiedliwy gniew królowej morza. Dlatego zesłała na was tę burzę, dlatego napuściła na was wieloryba, żeby wywrócił statek. Mieliście szczęście, że ten potwór zaplątał się w wasze sieci.

Wszystkim rybakom było teraz wstyd przed starcem i szczerze żałowali, że nie dotrzymali honorowego słowa żeglarza.

- Co teraz poczniemy? - lamentowali. - Na dworze wciąż szaleje burza, w domach nasze żony płaczą ze strachu, a dzieci z głodu.

- Teraz musicie tu przenocować, a rano zobaczymy - pocieszał ich staruszek. Przenocowali więc, gdzie się dało: na piecu, na ławkach, na podłodze. Ale rano jeszcze ciągle z nieba lały się strugi wody, a morze było groźnie wzburzone.

Dziadek wstał pierwszy. Napalił w piecu, zrobił śniadanie i rozczesał swoją srebrną brodę. Kiedy zobaczył, jak bardzo jego goście są nieszczęśliwi i biedni, ulitował się nad nimi i powiedział:

- Dostaliście za swoje, i dobrze wam tak, wcale mi was nie żal. Tylko ze względu na wasze biedne dzieci, a także ze względu na moją przyjaźń z Kaarelem, pomogę wam. Dajcie mi tę chustkę.

Podali mu chustkę, wyszedł przed próg, machnął nią w kierunku morza, a potem mocno zawiązał na niej ten trzeci, zakazany węzeł.

I w tym momencie burza ustała, przestało padać i jak złote strzały wyjrzały pierwsze promienie słońca, rozsuwając zasłonę chmur. Żeglarze czym prędzej pobiegli do swego statku, naprawili reje, wyciągnęli podarte sieci, rozwinęli żagle i przygotowali się do wypłynięcia.

Staruszek poszedł ich odprowadzić, pożegnali się z nim, pełni wdzięczności. Jak tylko z brzegu podniósł rękę gestem pożegnania, z jego dłoni powiał wiatr, wypełnił żagle i statek rybacki ruszył morzem jak mewa, prostą drogą do domu. Przed wieczorem dotarli do swojej przystani.

Ileż było radości w całej osadzie ze szczęśliwego powrotu rybaków i z ich obfitego połowu! Tyle ryb na pewno starczy im do wiosny. Nie będzie już głodu i biedy.

Wszystkie dzieci w osadzie uczyły się teraz wiązać mocne węzły i wiązały je wszędzie, gdzie popadło: na sznurku, na linie, na chusteczce do nosa, a nawet i na pończochach. I zawsze przy tym mówiły:

- Ten węzeł nigdy nie puści! On jest pewny jak słowo żeglarza.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Komar i koń [bajka estońska]

 

W zakolu małej rzeczki, w soczystej koniczynie, pasł się konik, taki spokojny gniadosz, któremu mądrze z oczu patrzyło. Nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki zabzyczał mu nad głową komar. Przysiadł koniowi między uszami i prowokująco zapiszczał:

- Za dużo jesz, ty pasibrzuchu! Z tej trawy urósł ci solidny kałdun.

Konik tylko potrząsnął łbem, zrzucił dokuczliwego komara i spokojnie pasł się dalej. Bzykacz jednak nie dawał mu spokoju. Usiadł na pobliskim krzaku i zaczął wygrażać:

- No, no, no! Jeszcze pożałujesz, żeś mnie zrzucił, ty prostaku! Ja ci pokażę! A konik nic. Spokojnie sobie gryzie zieloną trawkę i na komara w ogóle nie zwraca uwagi. Komara już wszyscy diabli biorą, więc wściekły powiada:

- To ja dla ciebie nie jestem wart nawet odpowiedzi, ty tłuściochu!? Poczekaj tylko, już ja nauczę cię grzeczności!

Usiadł konikowi na zadzie i z całej siły ukłuł go ostrym ryjkiem. Ale choć się wysilał, jak mógł, wszystko na próżno. Końskiej skóry nie przekłuł.

Nie podobały się konikowi te łaskotki, machnął więc ogonem i strącił komara w trawę. To wyprowadziło z równowagi bzykacza. Poprawił sobie pogniecione skrzydełka, zatoczył kółko nad głową konika i zapiszczał:

- Patrzcie go, nadętego gbura! Ty się mnie nie boisz, bo ja jestem mały, ale człowiek także jest od ciebie mniejszy, a kiedy zatnie batem, to trzęsiesz portkami. No widzisz, a ten sam człowiek czuje przede mną wielki respekt. Niech tylko bzyknę, wyma****e dookoła rękoma i ucieka. Dobrze wie, że w boju jestem bezlistosny.

Konik podniósł łeb, popatrzył kątem oka na małego natręta i spokojnie pasł się dalej.

Komar ze złości prawie wyszedł z siebie. Zapiszczał konikowi prosto do ucha, aż o mało nie stracił głosu:

- To ty mnie ciągle nie dostrzegasz? Więc my, komary, znaczymy dla ciebie tyle co powietrze? Tak nas obrażasz? Nigdy na to nie pozwolimy! W imieniu wszystkich komarów wypowiadam ci wojnę! Chciałeś tej wojny - więc ją będziesz miał!

- Bardzo dużo o sobie myślisz! - odciął się wreszcie koń, ale na komara nawet nie popatrzył.

- Wezwę naszą przesławną armię i zakłujemy cię na śmierć! - jęczał komar jak szalony.

- Już cię nie ma, ty bzyczący mikrusie, bo naprawdę się zdenerwuję - zarżał konik i znowu spuścił łeb w zieloną murawę.

- Och, och! Ta podłość woła o pomstę do nieba! No, poczekaj, brzuchaczu, tego ci nie daruję! Taką hańbę można zmyć tylko krwią! - zapiszczał komar, zatoczył koło nad konikiem i poleciał prosto po komarzą armię.

Za chwilę nad konika przyleciała ciemna, szumiąca jak wodospad chmura, i ogromny rój komarzego wojska zwarł szeregi do ataku.

- Do boju! Do boju, przyjaciele! Bez litości bijcie wroga! On nas nie dostrzega! On nas obraża! Niech więc zginie! - piszczał wysokim głosem nasz komar, który siebie obwołał dowódcą.

- Śmierć wrogowi! Huraaa! - zabzyczały rozzłoszczone komary, w uniesieniu nastawiły swoje ostre ryjki i niby huczący obłok na łeb na szyję runęły na konika. Ów przez chwilę przeganiał komary ogonem, potem kilka razy potrząsnął niecierpliwie grzywą, ale one ciągle i ciągle nowymi falami nacierały i wnet obsiadły cały jego grzbiet. To konika trochę rozgniewało, położył się w trawie, kilka razy przewrócił się z boku na bok i wszystkie komary rozdusił.

Jeden jedyny uratował się z tej bitwy. Wyrównał sobie nadwerężone skrzydełka, i zebrawszy wszystkie siły, poleciał do dowódcy, który obserwował przebieg walki z oddalonego krzaka, po czym zameldował:

- Zwyciężyliśmy, nasz wodzu! Pobiliśmy konia, teraz leży kopytami do góry i zwija się w śmiertelnych drgawkach.

Wódz podziękował dzielnemu komarowi za tę radosną wiadomość, obiecał mu wysokie odznaczenie wojskowe i natychmiast opuścił plac boju.

Poleciał na najbliższe drzewo, gdzie miał przygotowaną srebrną trąbkę polową, chwycił ją i zaczął trąbić na cały świat:

- Chwała! Chwała! Wygraliśmy wojnę! Wróg przegrał z kretesem! Wieczna chwała nam, komarom, najdzielniejszym żołnierzom na świecie!

A konik, ten mądry spokojny gniadosz, tymczasem dalej się pasie w soczystej koniczynie w zakolu małej rzeczki.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Dobra rada cenniejsza niż złoto [bajka litewska]

 

W pewnej wiosce wśród lasów żyła młoda para. Żona krzątała się jak pszczółka, mąż był dobrym człowiekiem, ale na pracę patrzył trochę krzywo. Dopiero kiedy już naprawdę musiał, to przyłożył do czegoś rękę. Ale i to niechętnie.

- Praca nie zając, nie ucieknie - to była jego dewiza. I jak tylko mógł, to właził na piec.

- Ale mam piecucha! - wzdychała często żona, i co było do zrobienia w gospodarstwie, musiała zrobić sama.

Kiedyś wydziergała piękną narzutę na łóżko i mówi do męża:

- Złaź z pieca, Piecuchu! Zanieś tę kapę do miasta na jarmark. Dostaniesz za nią co najmniej trzy dukaty.

- Dobrze - ziewnął Piecuch. - A więc jutro pójdę do miasta.

- Czemuż to dopiero jutro? Idź zaraz! - rozgniewała się żona. - I tak w domu nawet palcem nie kiwniesz, tylko mi tu przeszkadzasz.

Piecuch przerzucił więc kapę przez ramię, wziął kij i ociągając się ruszył na jarmark.

Droga do miasta wiodła przez las. Kiedy dochodził do rozstajów, niespodziewanie zjawiła się przed nim nimfa leśna. Pantofelki miała z kory brzozowej, kaftanik z aksamitnego mchu, suknię z leśnych porostów, a na głowie fantazyjny kapelusik z paproci, ozdobiony szyszkami.

Piecuch był trochę zaskoczony tym spotkaniem, ale nimfa go uspokoiła, mówiąc słodkim głosem:

- Nic się nie bój, i tak dobrze wiem, z czym idziesz na jarmark. Pokaż mi tę kapę.

Mąż rozpostarł przed rusałką szydełkowaną narzuty, a aż krzyknęła z zachwytu:

- O jejku, jejku, to dopiero cacko. Twoja żona ma złote ręce. Co za to chcesz?

- Trzy dukaty - odpowiedział Piecuch, mówiąc sobie w duchu, że oddałby kapę nawet taniej, byleby sobie oszczędzić długiej drogi do miasta.

- Za taką piękną rzecz naprawdę zbyt dużo nie żądasz - stwierdziła leśna panna - ale ja, niestety, nie mam żadnych dukatów. Zapłacę ci jednak dobrą radą, a ta rada, jeśli ją sobie dobrze zapamiętasz, kiedyś ci przyniesie dużo pieniędzy.

Piecuch wahał się przez chwilę, ale potem sobie przypomniał, że dobra rada jest cenniejsza niż złoto, i dał kapę rusałce.

Nimfa zaśmiała się, biorąc narzutę, a potem szepnęła mu na ucho:

- Jeśli chcesz komuś pomóc, to nawet gdy skoczysz do morza, nie utoniesz.

Piecuchom spodobały się te dziwne słowa i zapamiętał je. Zanim jednak zdążył zapytać, do czego mu się przyda jej rada, nimfa zniknęła razem z kapą, jakby rozpłynęła się w powietrzu.

Piecuch zadowolony wrócił do domu, a jak go przywitała żona? - nikomu byśmy tego nie życzyli. Wypominała mu wszystko, co było do wypomnienia, i potraktowała go tak dosadnymi słowami, że aż mu uszy spuchły. Wolał wydrapać się na piec i tam tę burzę jakoś przeczekać w zdrowiu.

Po paru dniach żonie przeszedł gniew, wygrzebała z szuflad resztki przędzy i zrobiła nową, jeszcze piękniejszą narzutę. Potem zgoniła męża z pieca i surowo mu nakazała:

- Dziś naprawisz to, co poprzednio zepsułeś. Idź na jarmark i sprzedaj tę kapę za pięć dukatów. Jest jeszcze ładniejsza niż ta pierwsza. Tylko żebyś znów jej nie dał leśnej rusałce za dobre słowo!

Mąż zatem, chcąc nie chcąc, musiał znowu wybrać się do miasta. Na rozstajach leśnych już czeka na niego nimfa. Przyjaźnie się uśmiecha i niecierpliwie przynagla:

- No pokaż, co tym razem twoja zdolna żona wydziergała?

Piecuch się wykręcał i wymawiał jak dziecko, ale w końcu nimfa wyłudziła od niego tę wspaniałą kapę, i to znów tylko za dobrą radę.

- Dobrze sobie zapamiętaj - szepnęła tajemniczo. - Szukaj wody tam, gdzie wierzby i trawa rosną.

Mąż tym razem nie był zbyt zadowolony z wymiany, ale panna leśna go uspokoiła:

- Nie bój się, ta rada przyniesie ci o wiele więcej niż pięć dukatów, które chciałeś za tę piękną narzutę.

Piecuch jej wierzył i dobrze zapamiętał te słowa, ale do domu go jakoś nie ciągnęło. Włóczył się tu i tam, i dopiero pod wieczór niepewnym krokiem wszedł do izby. Jak żona na niego spojrzała, od razu wiedziała, o co chodzi. Gdyby mogła, to by mu tą nową dobrą radą, którą dostał za piękną kapę, otłukła głowę. Ale i tak oberwał parę razy w ucho, aż czapka podskakiwała.

Przez kilka dni gospodyni nie odzywała się do męża. Zręczne ręce nie pozwoliły jej jednak siedzieć bezczynnie. Pożyczyła od sąsiadki nową przędzę i znów zabrała się do szydełkowania. Nowa kapa była najpiękniejsza ze wszystkich, a wielka na dwa łóżka. Złożyła ją potrójnie, podała mężowi i smutnie powiada:

- Nie mamy już w domu ani grosza. Za tę wielką narzutę powinieneś dostać przynajmniej dziesięć dukatów. Tylko żebyś znów...

- Nie bój się, nie bój - przerwał jej mąż. - Teraz już na pewno przyniosę pieniądze.

Ale i tym razem nie przyniósł.

Oczywiście na rozstajach rusałka znów na niego czekała. Ale Piecuch nawet nie chciał z nią rozmawiać. Ona jednak bardzo nalegała:

- No to mi przynajmniej pokaż, cóż to za cudo zrobiła twoja żoneczka! Trzymała go przy tym za kabat i tak miło na niego patrzyła, że w końcu jednak tę wielką narzutę przed nią rozwinął. Nie powinien był tego robić! Teraz dopiero leśna panna wpadła w zachwyt:

- Muszę mieć tę wspaniałą rzecz! - zawołała zdecydowanie.

Ale Piecuch był tym razem twardy jak skała: nie i nie, powiada, dziś nie może wrócić do domu bez pieniędzy.

Nimfa go prosiła, padła przed nim na kolana, potem mu groziła, a w końcu się żałośnie rozpłakała. Te łzy zmiękczyły Piecuchowe serce i cenną kapę w końcu znów jej oddał za dobrą radę, która była najdziwniejsza ze wszystkich:

- Jeśli w złości podniesiesz rękę, to ją opuść - rzekła mu wyraźnie rusałka, po czym złapała narzutę, radośnie się zaśmiała i zniknęła jak opary leśnej mgły.

Cóż biedny Piecuch miał zrobić? Do domu nie mógł wrócić z niczym, a więc poszedł w świat szukać pracy. Szedł długo, aż przybył nad morze i zaciągnął się na statek jako chłopiec okrętowy.

Na statku życie nie było łatwe, marynarze wyćwiczyli go porządnie. Ale przywykł do pracy i po paru latach nawet nie mógł sobie wyobrazić, że kiedyś całe dnie leniuchował w domu na piecu.

Pewnego razu statek utknął wśród skał. Marynarze spuścili łódź ratunkową, żeby szukać pomocy. Wiosłowali i wiosłowali, już było widać oddalony brzeg, nagle jednak przyszła ogromna fala, przewaliła się przez czółno i zalała je po brzegi. Natychmiast zaczęli wylewać wodę, ale bezskutecznie, czółno się topiło.

- Ktoś musi opuścić pokład - krzyczał sternik. - Inaczej wszyscy zginiemy!

- Kto na ochotnika wyskoczy z łodzi, temu dam połowę ładunku mego statku - obiecał kapitan.

Piecuch przypomniał sobie pierwszą dobrą radę leśnej rusałki i nie namyślając się \ skoczył do morza. Czółno stało się lżejsze, bezpiecznie dopłynęło do przystani i wszyscy marynarze. O Świcie dopłynął do brzegu także Piecuch. Marynarze go przywitali jak bohatera, cieszyli się, że nie utonął. Także kapitan spełnił swoją obietnicę: naprawdę dał mu połowę ładunku ze swego statku, który po burzy szczęśliwie dotarł do portu.

Piecuch sprzedał swój ładunek i przypomniał sobie żonę, jak jej było ciężko związać koniec z końcem. Nagle zatęsknił i wybrał się w drogę do domu. Do jego wioski jednak droga była daleka. Prowadziła przez dziewięć gór i siedem rzek. Kiedy przeszedł przez ostatnie pasmo gór, znalazł się w królestwie, które spotkało wielkie nieszczęście. Zabrakło tam ludziom wody. Wszystkie potoki, studnie, studzienki wyschły na amen.

Król obiecywał złote góry temu, kto znajdzie źródło. Piecuch przypomniał sobie drugą radę nimfy leśnej i powiedział królowi, że spróbuje.

Wybrał się więc na obchód kraju. Wszędzie było sucho, tylko piasek, kamienie i popękana glina. Nagle przebiegł mu drogę zając.

- Patrzcie, jaki tłuściutki, sierść ma jak jedwab, dobrze mu się powodzi! - pomyślał sobie Piecuch. - Ciekawe, dokąd chodzi się paść? - i ruszył za zającem.

Po chwili doszedł do głębokiej rozpadliny, a na jej dnie, dziw nad dziwy, rosły wierzby, a pod nimi bujna szmaragdowozielona trawa.

Zawołał ludzi z kilofami i łopatami, i polecił, żeby w tym miejscu kopali.

Nie trwało długo, a kopacze napotkali obfite źródło. Było tak silne, że wkrótce zapełniło całą rozpadlinę i szeroki strumień popłynął przez wyschniętą krainę.

Ludzie nie posiadali się z radości, a władca naprawdę po królewsku nagrodził Piecucha za to, że jego ziemi przywrócił życie.

Szczęśliwiec nie mógł nawet udźwignąć wszystkich królewskich darów. Kupił więc sobie wóz z parą jabłkowitych koni, załadował na niego te drogocenności, trzasnął z bicza i już był w drodze do domu. A ponieważ konie gnały jak wicher, już trzeciego dnia dojechał do rodzinnej wsi.

Wiele lat tu nie był, a więc nikt go nie poznał. Ale i Piecuch nie mógł poznać własnych zabudowań. Wszystko błyszczało nowością i czystością, nowa murowana przybudówka, nowy płot brzozowy, a waląca się kiedyś stodoła stoi jak mur i ma nawet nowy dach z gontów.

Na ganek wyszła jego żona i przywitała młodego mężczyznę, który z kosą na ramieniu wrócił właśnie z pola. Gospodyni tak ślicznie się uśmiechała do młodzieńca, że Piecuch poczuł ukłucie zazdrości w sercu. Kiedy jeszcze tego młodego uścisnęła i pocałowała, Piecuchowi krew do głowy uderzyła. Chwycił bat, zeskoczył z wozu, przebiegł podwórze i zamierzył się na młodzika. Wtem błysnęła mu w głowie ostatnia rada leśnej nimfy i uświadomił sobie, że zawsze mu te rady pomagały. Pozwolił zatem opaść podniesionej ręce i gorzko powiedział do gospodyni:

- Dobrze zrobiłaś, żono, że znalazłaś sobie młodego gospodarza, kiedy przed laty cię opuściłem. I tak do niczego się nie nadawałem.

- Ach, mój Boże, mężu, mężusiu mój drogi - zawołała żona, rzucając się mu na szyję, kiedy go poznała po głosie. - Ten młody gospodarz to przecież twój własny syn. Urodził się nam, kiedy przed dwudziestu laty odszedłeś ode mnie!

I tak wszyscy troje cieszyli się z tego szczęśliwego spotkania. Potem żyli w spokoju, pogodzie i dobrobycie, przy pracy śpiewali sobie wesołe piosenki, a jeśli nie umarli, to i dziś możecie ich znaleźć w tej wiosce wśród głębokich lasów.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Kto woła o deszcz [bajka litewska]

 

Kiedyś, już bardzo dawno temu, nastała w naszym kraju przedziwna pogoda. Cały boży dzień, aż do późna wieczór, niemiłosiernie prażyło słońce. Niebo z każdym dniem było coraz bardziej rozpalone i nie można było dojrzeć na nim ani jednej chmurki. Wszystkie łąki i pola wyglądały jak po pożarze, studzienki i potoki wysychały, cala wilgoć wsiąkła w spękaną ziemię. Ludzie, ptaki i zwierzyna cierpieli pragnienie.

W lesie panował wówczas wielki mądry niedźwiedź. On też bardzo się pocił w czasie tych upałów i nieustannie narzekał na swój gęsty, kudłaty kożuch. W końcu wezwał wszystkie zwierzęta i ptaki na jagodową polanę. Kiedy się już stawiły, machnął łapą, żeby je uciszyć, a potem przemówił do zebranych niskim głosem:

- Jestem już bardzo stary, ale takich upałów i susz nie pamiętam jak żyję. Musimy sobie na czas nabrać wody, bo inaczej wszyscy zginiemy z pragnienia. Teraz dobrze posłuchajcie, powiem wam, co zrobimy. Tam, w dolinie, wykopiemy głęboką jamę, może natrafimy na jakieś źródło, ale przede wszystkim cierpliwie poczekamy na ulewę. Deszcz przyjdzie niedługo, już go czuję w powietrzu. Potem jama napełni się wodą deszczową, a my będziemy mieć zapas, na wypadek gdyby znowu nastało takie gorąco.

Zwierzęta z entuzjazmem przywitały rozsądne słowa swego władcy i natychmiast zabrały się do pracy. Kopały jamę w dolinie, a każdy pracował, jak umiał.

Kret rył korytarze w głąb ziemi i co chwilę meldował niedźwiedziowi, że już natrafił na wilgotną glinę, już się przedziera przez bagno, już trafił na jakieś źródło.

Lis z wilkiem przednimi łapami zgodnie wygrzebywały glinę, którą przedtem gawron i wrona nakopały mocnymi dziobami, niczym motykami.

Jastrząb i kania z głębokiej jamy wybierały kamienie i w szponach zanosiły je na groblę, którą jeleń, sarna i łania z jagnięciem udeptywały kopytkami. Niedźwiedź kierował całą pracą i swymi ogromnymi łapami ugniatał dno przyszłego jeziorka. Wszyscy mieszkańcy lasu pracowali gorliwie i cieszyli się, że widać efekty ich wspólnej pracy.

Tylko wilga nie pomagała. Latała sobie wokół pracujących, ciekawie na nich zerkała, a nawet zaczęła się z nich wyśmiewać:

Tiki - tiki - tik,

Poczekam na deszczyk!

Nie zabiorę się do pracy,

Niechaj robią to głuptacy.

Nie chcę z jamy wody pić,

Nie chcę w glinie z wami ryć.

Tiki - tiki - tik

Poczekam na deszczyk!

Ptaszki i inne zwierzęta nie zwracały uwagi na dowcipnisie i myślały sobie: „Poczekaj, jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiać ostatni!”

I rzeczywiście, źle się to dla wilgi skończyło.

Wspólne dzieło naprawdę się leśnym mieszkańcom udało. Jak tylko je skończyli, niebo zasłoniły czarne chmury i lunął deszcz. Po chwili nowe jeziorko w dolinie napełniło się po brzegi deszczową wodą. Kiedy znów nastały upały i susze, zwierzęta miały wody pod dostatkiem. Nikt z nich nie cierpiał pragnienia.

Tylko wilga w tej duchocie była stale spragniona. Ciągle krążyła nad jeziorkiem, wiele razy zniżała nad nim lot, żeby się napić, ale zwierzęta zawsze ją odganiały z krzykiem:

- Nie pracowałaś z nami - nie będziesz też z nami piła wody! - i miały słuszność.

Od tej pory wilga podobno ciągle ma pragnienie, ale może je zaspokoić, tylko kiedy spadnie deszcz. Lata tam i z powrotem z otwartym dzióbkiem i chwyta do niego krople deszczu, ale w ten sposób pragnienie ugasi tylko troszkę. Dlatego w lecie często słychać jej natrętne wołanie:

Tiki - tiki - tik

Czekam na deszczyk!

Kiedy ludzie słyszą tę żałosną ptasią piosenkę, mawiają: - Chyba będzie padać. Wilga znów woła o deszcz!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Bajka o starym wojaku [bajka łotewska]

 

W dawnych czasach wojaczka naprawdę nie była łatwa, a jak młodzian raz trafił na wojnę i nie zginął na polu walki, to wracał do domu siwy i przygarbiony starością.

Taki los stał się też udziałem Mikelisa: gdy go w końcu panowie prowadzący wojnę puścili, miał już większą część życia za sobą.

Mimo to się cieszył. Czemu miałby się smucić? Rożek miał pełen tabaki, w kieszeni pobrzękiwały mu trzy dukaty, które dostał za służbę, na plecach niósł tobołek pełen dobrego jedzenia. Nie przeszkadzało mu słońce ani słota, szedł prosto, jak go oczy wiodły, aż nagle zobaczył staruszka suchego jak wiórek, siedzącego przy drodze.

Dziadek zwrócił się do niego z prośbą o jałmużnę, a dobry żołnierz bez zastanowienia dał mu złotą monetę. „No co,” powiedział sobie w duchu, „przecież zostały mi jeszcze dwa dukaty, a te dwa starczą mi na dostatnie życie.”

Nie uszedł jednak nawet mili, kiedy ponownie zobaczył staruszka siedzącego przy drodze. I tym razem prosił on wojaka o wsparcie, a wojak widząc, że trzęsie się z zimna, znów obdarował go dukatem. „Zupełnie dobrze wystarczy mi jeden dukat, skoro mam jeszcze dobry mundur i buty”, pocieszył się.

Lecz wkrótce, za zakrętem, znów ujrzał staruszka. Już z daleka wyciągnął do niego zmarzniętą dłoń: litościwy wojak wyszukał w kieszeni ostatni złoty pieniądz i oddał go dziadkowi.

- Weź go i niech ci Bóg pomaga - powiedział. - Na pewno go potrzebujesz, a ja się obejdę bez dukatów.

Staruszek na to lekko się uśmiechnął i powiada:

- Jesteś dobrym człowiekiem, Mikełisie, a ja ci się za twoją dobroć odwzajemnię. Weź to sobie - podał wojakowi stary skórzany mieszek.

- Widzisz przecież, że tabaką noszę tutaj, w rogu - odpowiedział Mikelis. - Nie potrzebuję twojego woreczka. Zostaw go sobie, jeszcze ci się kiedyś przyda...

Staruszek pokręcił głową:

- To nie jest zwyczajny mieszek, taki jak myślisz. Jeśli zechcesz się pozbyć nieprzyjaciół, to wystarczy jak powiesz: „Hop, do środka!”, a każdy z nich zostanie w mieszku uwięziony. Nie zastanawiaj się, Mikelisie, i bierz!

- Skoro tak, to wezmę - zgodził się stary wojak. Potem włożył mieszek do kieszeni, pożegnał się ze staruszkiem i pomaszerował dalej.

Wkrótce dotarł do stolicy. Już z daleka zobaczył, że na domach wiszą czarne proporce.

- Cóż to się dzieje? - zapytał strażnika u bramy miejskiej. Strażnik machnął ręką:

- Spotkało nas nieszczęście, wojaku. Każdego dnia o północy na zamek przyjeżdża diabeł trójgłowy w piekielnym powozie i za każdym razem zabiera z miasta jedną dziewczynę. Doszło do tego, że dziś król musi mu ofiarować swoją najstarszą córkę.

- I nikt diabłu nie przeszkodził? - zdziwił się wojak.

- Wielu już próbowało, zwłaszcza że król ogłosił, iż odda połowę królestwa i jedną ze swych trzech córek za żonę temu, kto diabła pokona. Ale to się na nic nie zdało. Tylu wspaniałych rycerzy znaleziono rano martwych! Dobrze ci radzę - lepiej w ogóle nie idź do miasta.

Wojak nie odpowiedział mu na to ani słowem, tylko minął bramę i skierował się prosto do zamku. Ku swemu zaskoczeniu nie spotkał tam nikogo ze służby, przedpokoje były puste, okna pokryte pajęczynami, dopiero w jednym z tylnych pokoików znalazł starego, łysego króla, siedzącego na odrapanym tronie i trzymającego głowę w dłoniach.

Chyba nie zauważył nawet, kiedy gość wszedł do pokoiku; dopięto po chwili podniósł zapłakane oczy i powiedział.

- Cóż ty tu robisz? Nie wiesz, co cię czeka, kiedy diabeł cię tu spotka? Lepiej uciekaj, jeśli ci życie miłe!

Ale Mikelis stanął na baczność, jak przystało wojakowi, i dziarsko odpowiedział:

- Wszystko wiem, królu. Przyszedłem właśnie po to, żeby dziś o północy obronić przed diabłem twoją najstarszą córkę!

Podobały się te słowa królowi. Natychmiast kazał córkom, żeby przygotowały dla żołnierza obfitą kolację, a kiedy się zbliżała północ i zadowolony wojak pykał fajkę, powiedział:

- Diabeł zawsze przyjeżdża przed główne wejście. Tam więc musisz na niego czekać.

Mikelis przytaknął, polecił królowi i jego córkom, aby poszli spać, a sam się usadowił w fotelu u wejścia. Niedługo na wieży wybiła północ. Zanim zabrzmiało dwunaste uderzenie, na drodze prowadzącej do zamku rozległ się dziki łoskot i rżenie koni i w tej samej chwili na dziedzińcu stanął powóz ognisty, ciągnięty przez dwa wronę konie. Z powozu wysiadł diabeł trójgłowy i wrzasnął:

- Kto dzisiaj pilnuje najstarszej księżniczki?

- Stary wojak - wykrzyknął bez lęku Mikelis i uchwycił drzwi, żeby widzieć, co się będzie dalej działo.

Ale diabeł spuścił z tonu i zrobił się jak jagnię:

- Skoro jesteś stary wojak, to cię zostawię w spokoju. Ale jutro po drugą księżniczkę przyjedzie mój brat sześciogłowy. Zapamiętaj to sobie! - Trzasnął z bicza i piekielny zaprzęg zniknął tak szybko, jak się tu zjawił. Tylko woń siarki po nim została.

Owszem, Mikelis sam był zdziwiony, że to się tak szybko i łatwo skończyło, ale długo nie łamał sobie nad tym głowy. Wygodnie się wyciągnął w fotelu, zgasił fajkę, spał i chrapał aż do rana.

Wojak spał, choć koguty piały na dzień dobry, kiedy przyczłapał król, aby sprawdzić, jak się wojakowi powiodło w nocy.

Nie wierzył własnym oczom, a kiedy Mikelis zbudził się i wszystko opowiedział, króla ogarnęła taka radość, że dzielnego wojaka objął za szyję i powiedział:

- Już teraz masz prawo do połowy mego królestwa. A jeśli ci się uda odegnać także sześciogłowego diabła, to możesz wybrać sobie za żonę tę z moich córek, która spodoba ci się najbardziej.

- Chciałbym tę najmłodszą - mruknął do siebie Mikelis, a głośno zaznaczył: - Jeszcze nie wygraliśmy, królu, diabli nie wyrzekają się tak łatwo swoich zdobyczy!

O prawdziwości tych słów sam się szybko przekonał. Następnego dnia o północy za oknami zrobił się taki harmider, że zamek aż się trząsł w posadach. A potem na dziedzińcu stanął powóz, dwa razy taki jak ten poprzedni, ciągnięty przez sześć wronych koni. Diabeł był inny - sześciogłowy, a kiedy się odezwał, to aż okna dzwoniły:

- Kto dziś pilnuje średniej księżniczki?

- To ja, stary wojak - odpowiedział śmiało Mikelis, wychodząc przed drzwi. Tego się diabeł nie spodziewał. Od razu było po krzyku, szybko skoczył z powrotem do powozu, ale zanim strzelił z bicza, zdążył jeszcze powiedzieć:

- Dzisiaj zwyciężyłeś, ale poczekaj do jutra: po najmłodszą księżniczkę przyjedzie mój dziewięciogłowy brat!

Potem razem z powozem zniknął w ciemności. Mikelis długo i głośno śmiał się z jego ucieczki, a kiedy zasnął, to uśmiechał się nawet we śnie.

Gdy się przebudził, król, któremu z radości zaczęły na łysinie rosnąć rude włosy, okazywał mu jeszcze większą życzliwość niż przedtem. Piękne księżniczki również robiły dla Mikelasa wszystko, czego tylko zapragnął, więc stary wiarus czuł się u nich jak w raju.

Dopiero kiedy się zbliżała północ, uświadomił sobie, że jeszcze nie wygrał. Polecił jednak królowi i księżniczkom iść spać, jak przedtem, a sam usiadł sobie w fotelu u wejścia.

Dzwonów obwieszczających północ chyba nawet nie słyszał, bo gromy i błyskawice, które poprzedzały przyjazd diabła, oślepiły go i ogłuszyły. Kiedy wszystko ucichło, zobaczył na dziedzińcu największy powóz, jaki w życiu widział, zaprzężony w dziewięć rumaków czarnych jak smoła.

Z powozu wyłazi dziewięciogłowy diabeł, chyba sam Belzebub: osiemnastoma ognistymi oczami mierzy dzielnego wojaka, dziewięcioma długachnymi językami łakomie się oblizuje, aż na ziemię kapie rozżarzona siarka.

- Pokaż się, Mikelisie, a rozniosę cię w drobny mak - grozi ten najbardziej diabelski ze wszystkich diabłów i kieruje się prosto do wejścia.

Stary wojak nie byłby jednak sobą, gdyby pokazał, że się boi tego strasznego wysłannika piekieł. Sam otworzył bramę zamkową i wyszedł naprzeciw diabłu.

- Jak to? Takiego pędraka bali się moi braciszkowie? - Nie chciał wierzyć diabeł swoim osiemnastu ślepiom. - Ciebie, mój panku, szybko załatwię!

- Uważaj, żebyś się nie pomylił - odpowiedział wojak bez lęku. - Na twoje zęby, pazury i kopyta wystarczy mi ten mały woreczek... - i z kieszeni wyjął podarunek od staruszka.

- Pokaż, pokaż! - diabeł rzucił się do Mikelisa z ciekawością.

Nie powinien był tego robić. Ledwie pochylił swych dziewięć głów nad otwartym mieszkiem, sprytny wojak krzyknął: „Hop, do środka!”. Nasz diabeł natychmiast się skurczył, aż był nie większy niż mysz, wskoczył do woreczka, a Mikelis tylko porządnie zacisnął sznur. Potem złapał laskę i zaczął nią tłuc uwięzionego diabła, gdzie popadnie.

Dziewięciogłowiec oczywiście krzyczał, prosił o łaskę, obiecywał cuda, cudeńka, ale wojak nie ustąpił - tłukł, aż mu ręka omdlała. A i diabeł był już półżywy z bólu.

- Puszczę cię, - rzekł w końcu Mikelis - ale pod jednym warunkiem.

- Chętnie zrobię wszystko, co będziesz chciał, tylko mnie uwolnij z tego strasznego worka - błagał dziewięciogłowy diabeł.

Wojak nie dał się więc długo namawiać:

- Zanim zapieje kogut, każesz przynieść do zamku tyle złota, żeby wszystkie pomieszczenia były pełne aż do sufitu. Ale pamiętaj by nie opuścić ani jednego pokoiku. Inaczej nie wypuszczę cię na wolność.

Chciał nie chciał, dziewięciogłowy musiał się podporządkować i wojak miał takie widowisko, jak jeszcze nigdy w życiu:

Ze wszystkich stron zleciały się do zamku diabły, czarty, diabliska, diablęta, ich babki i prababki, a każdy z tych złych duchów niósł na plecach worek dukatów. Siarczanego kurzu było tyle, że Mikelis musiał sobie zatykać nos, ale złota ku jego radości przybywało. A kiedy za oknami zaczęło świtać, to najmniejszy diabełek przyniósł z piekła ostatni złoty okruszek. W tej chwili zapiał kogut.

- No, może jeszcze kilka dukatów by się tam zmieściło, ale tym razem ci je odpuszczę - powiedział wielkodusznie Mikelis, rozwiązał swój czarodziejski woreczek i wypuścił dziewięciogłowego diabła. Szkoda, żeście nie widzieli, jak wylatywał oknem, żeby się już więcej nie pokazać!

W ten sposób Mikelis został najbogatszym starym wiarusem na świecie, ale to jeszcze nie wszystko: zanim minął tydzień, stary król oddał mu obiecaną połowę królestwa oraz najmłodszą i najładniejszą księżniczkę za żonę.

Wydawałoby się, że pozostaje tylko dodać, jak teraz Mikelisowi było dobrze oraz jak długo i mądrze królował. Jednak wcale tak nie było. Nie minęło wiele lat, a przyszła kostucha i zabrała Mikelisa.

Ale i to jeszcze nie koniec. O tym, co było dalej, mówi następna bajka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Stary wojak i Śmierć [bajka łotewska]

 

Mikelis zatem umarł, ale nie podobało mu się to. Co chwilę zerkał z nieba, gdzie go Pan Bóg wziął, na dół, żeby sprawdzić, jak się powodzi jego młodej żonie i staremu królowi. Dostał bowiem w niebie dobre miejsce - służbę przy bramie niebieskiej, więc miał czasu furę. Najbardziej go jednak martwiło, że na dole w zamku zostawił swój czarodziejski woreczek, a tymczasem kto wie, jaki łobuz może tam przybyć.

Jednak kto się raz do nieba dostał, ten już nie mógł wrócić na ziemię. Tylko wielkich grzeszników Pan Bóg posyłał prosto do piekła. Tam jednak stary wojak wcale nie miał ochoty iść - jak wiemy, miał z diabłami na pieńku.

Pilnował więc Mikelis niebieskiej bramy, tu i tam puszczał do środka dobre dusze, z którymi czasem sobie pogadał o świecie, ale coraz bardziej było mu tęskno na ziemię.

Aż raz zapukała do wrót niebieskich kościstą ręką sama kumosia Śmierć.

- Czego chcesz? - wyjrzał Mikelis ze swej budki.

- Idę zapytać Pana Boga, czy nie ma dla mnie jakiejś pracy - odpowiedziała Śmierć, groźnie pobrzękując kosą. Ten głodomór nigdy się Mikelisowi nie podobał, ale mimo to odpowiedział:

- Poczekaj tutaj, do środka nie wpuszczamy takich straszydeł jak ty. Sam się zapytam.

I poszedł. Pan Bóg akurat czesał sobie grzebieniem długachne białe wąsy, a kiedy stary wojak mu przedstawił życzenie kumosi, powiedział krótko:

- Jeśli nie ma co robić, niech przez trzy lata ścina kosą starych ludzi! Prawdę mówiąc Mikelisowi zupełnie to nie odpowiadało. Śmierć przecież mogła przyjść po jego teścia, starego króla, a wtedy kto będzie dbać o królestwo i o księżniczkę?

- Podobno masz gryźć stare dęby przez trzy lata - powtórzył zatem kumosi jakby nigdy nic i zatrzasnął jej bramę tuż przed dziurą na nos w jej czaszce.

Po trzech latach jednak Śmierć znowu przyszła do nieba. Kości jej chrzęściły, a pod podartą płachtą było widać tylko zęby.

- Fe, a to mnie przestraszyłaś - splunął Mikelis, wyglądając ze stróżówki. - Czego znów chcesz?

- Wszystkie stare dęby obgryzłam i wcale mi nie smakowały. Chcę jakiejś lepszej pracy!

- No to poczekaj, pójdę to załatwić - powiedział Mikelis i poszedł zameldować Panu Bogu:

- Śmierć cię zawiadamia, że wszystkich starych ludzi już skosiła i nie ma co robić...

Pan Bóg spojrzał spoza swych białych wąsów, ponieważ i tym razem właśnie je rozczesywał złotą szczotką, i powiada:

- Niech więc kosi młodych - ich jest więcej na świecie.

„To tak”, pomyślał Mikelis. „To babsko by wzięło moją piękną księżniczkę...” A więc przekazał kumosi:

- Pan Bóg cię zawiadamia, że teraz dla odmiany możesz gryźć młode dąbki. Ale dobrze ci radzę, lepiej tu nie przychodź, bo mój pan myśli, że swoją pracę wykonujesz byle jak.

- Ojej - lamentowała Śmierć. - Przecież powinnam kosić ludzi, a nie gryźć drzewa. Popatrz, jak osłabłam. A teraz jeszcze młode dąbki!

- No tak, zbyt dobrze nie wyglądasz - zgodził się wojak - posłuchaj więc mojej rady i lepiej się tu już nie pokazuj, bo będziesz musiała gryźć kamienie!

Po tych słowach Śmierć oczywiście dłużej już nie zwlekała. Złapała swoją kosę i popędziła do lasu, żeby Pan Bóg się nie rozmyślił i naprawdę nie kazał jej gryźć kamieni. Za to Mikelis się śmiał, aż się jego budka trzęsła.

Potem, jak to bywa, zupełnie zapomniał o Śmierci, a gdy upłynęły dokładnie trzy lata i znów przyszła miła kumosia, spał w swojej budce jak kamień.

Śmierć niepostrzeżenie prześlizgnęła się obok Mikelisa i poszła prosto do Pana Boga. Była już cienka jak patyk, zęby rozchwiane, kości rozpadające się.

Nasz Pan Bóg najchętniej by przed nią uciekł, tak się przestraszył, ale kumosia zagrodziła mu drogę.

- Przez całych sześć lat kazałeś mi gryźć drzewa, jak twierdził Mikelis. Sam przecież dobrze wiesz, co naprawdę powinnam na świecie robić. Zatem daj mi w końcu pracę, która mi się zgodnie z prawem należy!

- Patrzcie, Mikelis! - zawołał Pan Bóg, żeby Śmierć swojej przemowy nie skończyła. - Idź i wybieraj między ludźmi według własnego uznania, Mikelis cię nabrał, ale nie bój się, dostanie porządną nauczkę.

Śmierć musiała się tym zadowolić, chociaż najchętniej sama by się policzyła z wojakiem.

- Mam nadzieję, że w przyszłości nie zrobi niczego podobnego - zaznaczyła z pogróżką w głosie i pobiegła na ziemię.

Mikelis jeszcze słodko spał, kiedy władca nieba nim potrząsnął i pogroził:

- A więc tak wykonujesz swoją służbę przy bramie! Za to, że zakpiłeś sobie ze Śmierci i ją oszukałeś, powinienem cię posłać prosto do Lucyfera.

Stary wojak natychmiast się domyślił, co się mogło stać, a więc zrobił skruszoną minę i ani pisnął.

To udobruchało Pana Boga, a więc na końcu postanowił:

- Za karę poślę cię z powrotem na ziemię, żebyś tam się poprawił i zaczął szanować służbę przy bramie niebieskiej!

Czego więcej mógłby sobie życzyć Mikelis? W dalszym ciągu udawał skruszonego, ale tylko dlatego, żeby od razu nie objawić radości, tak jak i potem, kiedy dwaj aniołowie zanieśli go prosto do zamku.

Dopiero przy spotkaniu z księżniczką i ze starym królem zaczął się radować. Polecił wytoczyć na zamkowy dziedziniec ogromne beczki piwa i wina, kucharzom zaś nakazał gotować, smażyć i piec najlepsze potrawy. Przez cały tydzień w zamku i na podzamczu wszyscy jedli, pili i świętowali.

Po tygodniu zabawy przyszła jednak niedobra wiadomość: w mieście pojawiła się kumosia Śmierć. Chodziła po rynku i po ulicach i na kogo spojrzała, tęgo kosą ciach! - posyłała do grobu.

Następnie wybrała się prosto do zamku. W mgnieniu oka droga zrobiła się pusta, jakby wymieciona, a więc kumosia musiała dobrze rozglądać się za kolejną ofiarą. I patrzcie: sam Mikelis kroczy jej naprzeciw, bez broni, tylko ściska w rękach mały skórzany woreczek i uśmiecha się do Śmierci, jakby nigdy nic.

- Rychło przestaniesz się śmiać - skrzypiącym głosem powiedziała kostucha, doskoczyła do wojaka i zamachnęła się kosą...

Mikelis był jednak szybszy. Otworzył skórzany woreczek, wykrzyknął „Hop, do środka!”, i jeszcze zanim dotknęło go ostrze, Śmierć z kosą była uwięziona.

Szarpała się, Jak tylko mogła, krzyczała, przeklinała, ale na nic się to nie zdało.

Mikelis zacisnął mocno woreczek, a kiedy widział, że w pobliżu nie ma nikogo, kto by go obserwował, pobiegł z nim na najwyższe piętro zamkowej wieży i tam włożył go do starej skrzyni, i jeszcze dla pewności zamknął ją na dziewięć spustów.

Klucz od skrzyni zawiesił sobie na szyi, żeby go nigdzie nie zgubić, a potem wesoły poszedł królować.

Panował mądrze i sprawiedliwie tyle lat, że wychował tuzin synów, a po nich wnuków, prawnuków, i praprawnuków.

W końcu jednak, kiedy uznał, że najwyższy czas przekazać królewską koronę najstarszemu synowi, zatęsknił za służbą przy bramie.

Ale kto by pozwolił, żeby sławny król służył jako zwykły strażnik? Stary Mikelis na próżno prosił, na darmo żołnierzom w zamku proponował, że chciałby przejąć za nich służbę choćby na chwilkę. Zamiast spełnić jego życzenie, każdy tłumaczył, że nie przystoi mu taka praca.

Więc się potem stało, co się w końcu stać musiało: Mikelis przypomniał sobie o swoim miejscu przy bramie niebieskiej i że Pan Bóg na pewno odczuwa jego brak. Dlatego pewnej nocy, pierwszy raz po wielu latach, znów się wydrapał na wieżę, zardzewiałym kluczem otworzył starą skrzynię i otworzył woreczek, a kumosia Śmierć już na niego czekała...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

O mądrej wronie [bajka karelska]

 

Na wielkiej wyspie, gdzie żywności było dość i dla ludzi, i dla zwierząt, osiedliła się stara wrona. Wczesną wiosną zniosła trzy nakrapiane jajeczka, a kiedy wylęgło się z nich troje wiecznie głodnych, nieopierzonych piskląt, była bardzo zadowolona, że pożywienia jest w bród i że nie musi się po nie specjalnie nalatać, a mieszkając gdzie indziej, pewnie by musiała.

Jednak niedługo się tym cieszyła. Pewnej nocy przyszła straszna burza i fale morskie zalały całą wyspę. Sięgały coraz wyżej i wyżej, aż do gniazda. Wrona dobrze wiedziała, że jeśli chce uratować pisklęta, to musi je zanieść daleko za morze, ale na raz mogła unieść tylko jedno. A więc nie zastanawiając się, chwyciła pierwsze z brzegu pisklę i wyleciała z gniazda.

Kiedy wyspa została daleko z tyłu, zwróciła się do pisklęcia:

- Czym mi się odwdzięczysz, jeśli cię przeniosę przez morze?

- Ja ciebie także będę nosić, tylko mnie nie wypuść - odpowiedziało młode.

- Kłamiesz! - krzyknęła stara wrona ze złością, wypuściła pisklę i wróciła na wyspę.

Gniazdo już było na wpół zatopione, szybko więc chwyciła drugiego ptaszka i odleciała, machając skrzydłami, ile sił. Po chwili znowu zapytała:

- Jak mi się odwdzięczysz, jeśli cię uratuję?

- Jak wyrosnę, to ja ciebie zaniosę tam, gdzie ci się będzie podobało. I tym razem stara wrona się rozzłościła i puściła młode do morza. Potem czym prędzej wróciła do gniazda.

Woda już prawie je zalała, tylko główka ostatniego pisklęcia wystawała nad powierzchnię. Wrona złapała je w ostatniej chwili, bo zaraz potem całe gniazdo zniknęło pod wodą.

Leciała dzień i noc, a kiedy zobaczyła w dali brzeg, porośnięty brzózkami, zapytała po raz trzeci:

- Czym się odwdzięczysz, jeśli nie dam ci się utopić?

- Co zrobię? Jak wyrosnę, to ja też będę nosiło moje dzieci, jeśli będzie trzeba - odpowiedziało wronię po chwili.

Stara wrona tym razem była zadowolona:

- Mówisz prawdę, ponieważ ptaki nigdy nie troszczą się o swoich rodziców. Dlatego zaniosę cię na brzeg, zbuduję nowe gniazdo i tak długo cię będę karmić, aż samo z gniazda wylecisz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Kłótliwi bracia [bajka estońska]

 

Dawno temu żył sobie w pewnej wiosce pracowity gospodarz. Gospodarstwo w jego rękach wprost kwitło. Niebawem jednak spotkało go nieszczęście - umarła mu żona. Zostało po niej czworo dzieci: trzej dorodni synowie, porządni, ale trochę swarliwi, oraz córeczka, Magdalenka, delikatna jak kwiat.

Wieśniak długo żałował nieboszczki, w końcu jednak ożenił się znowu. Co miał robić? Gospodarstwu była potrzebna gospodyni, dzieciom - matka. Nie miał wszak szczęścia. Nie przypuszczał, że wybierając sobie na żonę tę właśnie piękną kobietę, trafi na złą czarownicę.

Pewnej niedzieli gospodarz wybierał się do miasta, w odwiedziny do krewnych, aby im przedstawić nową żonę. Synowie wyciągnęli z szopy odświętny powóz i wyczyścili go, aż błyszczał. Kiedy jednak mieli zaprzęgać, nie mogli między sobą ustalić, które konie lepiej się nadają na tę okazję - siwki czy kare. Tak się kłócili, że sam gospodarz musiał w to wkroczyć: postanowił, że lepsze będą karę konie. To nie zakończyło jednak sporu. Bracia dalej się kłócili, obrzucali się przekleństwami i mało się nie pobili. Na to wtrąciła się macocha:

- Widzę, chłopcy, że was bawi, kiedy się spieracie, pewnie też lubicie się bić, co? Stanie się więc, jak chcecie: całe życie będziecie się sprzeczać i kłócić. Ale nie tutaj - stąd musicie iść!

Skoro tylko macocha wymówiła tę klątwę i machnęła białą chustką w kierunku wrót, te same się otworzyły, a bracia wybiegli na ulicę, stale się kłócąc i posztur****ąc.

Ojciec śmiał się głośno z synów, potem trzasnął z bicza, i nie oglądając się na nic, ruszył z żoną do miasta w odwiedziny.

Jednak chłopcy tego dnia już do domu nie wrócili. Nie przyszli także następnego dnia, a potem nikt już ich w okolicy nie widział. Zniknęli, jakby się zapadli pod ziemię.

Najbardziej zasmuciło to ich siostrzyczkę Magdalenkę. Wszędzie szukała braci, popłakiwała, wyglądała ich i tęskniła. Także ojcu ze zmartwienia głębokie zmarszczki pobruździły twarz. Macocha za to chodziła pyszna jak paw. Kazała Magdzie wykonywać najgorsze prace, a kiedy się rozzłościła, to zamykała ją w piwnicy na cały dzień o głodzie i chłodzie.

Nic dziwnego, że biedna dziewczyna nie mogła już w domu wytrzymać. Któregoś dnia zawiązała w węzełek tych parę swoich drobiazgów i wybrała się w świat szukać braci.

Szła, szła i szła, dokąd ją oczy wiodły, przez lasy, pola i zielone łąki, brodziła przez rzeki i potoki, obchodziła jeziora, wdrapywała się na górskie szczyty, aż doszła do skały, która zagrodziła jej drogę.

Zapukała w kamienną ścianę skały, a skała się otworzyła i dziewczyna stanęła na progu modrej jaskini. Siedzący przy kominku starzec wstał i przyjaźnie ją powitał:

- Wejdź, Magdalenko! Jesteś pewnie zmęczona po podróży. Usiądź sobie, ale nie na tym krześle! Usiądź lepiej na kożuchu przed kominkiem i opowiedz, jakie masz strapienie.

Magda opowiedziała staruszkowi o swoich braciach, na których macocha-czarownica rzuciła klątwę, zmuszając ich, żeby ciągle się kłócili, a potem wygnała ich z domu.

- Nie wiem, nie wiem, Magdalenko, gdzie mogą być twoi bracia. Nigdy o nich nie słyszałem. Ale zapytam, czy któreś ze zwierząt ich nie widziało.

Wyszli na próg jaskini, starzec wyciągnął z rękawa wierzbową fujarkę i zaczął z niej wydobywać niezwykłe tony. Wtedy ze wszystkich stron zbiegły się wielkie i małe zwierzęta. Stary człowiek zapytał, czy któreś z nich nie zauważyło trzech młodzieńców, którzy ciągle się spierają. Niestety, żadne zwierzę nic o nich nie wiedziało.

Dziewczynka posmutniała, ale staruszek ją pocieszył:

- Nie rozpaczaj, Magdalenko, jeszcze zapytamy ptaków. Latają daleko i wysoko, może będą coś wiedzieć o twoich braciach.

I było tak, jak przypuszczał.

Kiedy starzec, grając na fujarce, zwołał wszystkie ptaki, pewien jastrząb przypomniał sobie, że daleko na północy, koło zielonego jeziora, widział trzech młodzieńców, którzy pojedynkowali się żelaznymi drągami, a szczęk żelaza rozchodził się szeroko i daleko.

Zaraz następnego dnia dziewczynka ruszyła w drogę do braci. Przy pożegnaniu staruszek dał jej wierzbową fujarkę i skórzane buciki.

- To nie są zwyczajne buciki - powiedział. - Same cię zaprowadzą do zielonego jeziora. Mają żelazne podeszwy, jak je zedrzesz - będziesz u celu. A wierzbowa fujarka uwolni twoich braci od swarliwości. Jeśli na niej zagrają, to już nigdy nie będą się kłócić. Pamiętaj jednak, że każdy z nich musi zagrać sam, z własnej chęci. Nie wolno ci ich do tego zmuszać czy nawet namawiać. Wtedy fujarka straciłaby cudowną moc.

Magdalenka z wdzięcznością pocałowała staruszka w rękę, czarodziejską fujarkę schowała w węzełku, włożyła czarodziejskie buciki i ruszyła w dalszą drogę.

I znów szła przez lasy, pola i zielone łąki, brodziła rzekami i potokami, wspinała się na strome góry, aż pewnego dnia poczuła, że w buciku coś ją uwiera. Zzuła go, wyrzuciła kamyczek, a tu widzi, że żelazna podeszwa jest już dziurawa, przechodzona.

Magdalenka przypomniała sobie słowa starca i od razu jej się zrobiło lżej na sercu. Wreszcie jest u kresu drogi!

Rzeczywiście, jeszcze tego wieczoru doszła do zielonego jeziora. Na wysokim brzegu stał kamienny dom. Zajrzała przez oświetlone okno i zobaczyła w izbie braci, jak przyjaźnie i wesoło siedzą przy wieczerzy za wielkim, dębowym stołem.

Zastukała i weszła do izby. Dziwne było to spotkanie. Bracia jej nie poznali, a ona im się nie przypominała. Poprosiła tylko o nocleg. Młodzieńcy wprawdzie zdziwili się, skąd tak nagle się tu wzięła, ale noclegu jej nie odmówili. Tylko uprzedzali ją, żeby rano się nie przelękła, kiedy usłyszy hałas i szczęk żelaza.

- Jak tylko słoneczko wzejdzie rankiem nad jezioro - wyjaśnił jej najstarszy brat - przychodzi na nas czas pojedynkowania się i bijemy się aż do zachodu słońca. Nasza macocha-czarownica rzuciła na nas klątwę, ponieważ w domu ciągle spieraliśmy się i poszturchiwaliśmy. Ale nie bój się, nie zrobimy sobie krzywdy. Jesteśmy rodzonymi braćmi i bardzo się kochamy!

Rano przebudził Magdalenkę szczęk żelaza i okrzyki. Wyjrzała oknem: zimny pot wystąpił jej na czoło. Na brzegu zielonego jeziora pojedynkowali się jej bracia. Bili się żelaznymi drągami, obrzucając się przy tym przekleństwami, jakby postradali rozum.

Dziewczyna szybko zamknęła okno i zajęła się sprzątaniem, żeby tylko nie patrzeć, jak się jej bracia biją. Potem rozpaliła w piecu, rozrobiła w dzieży mąkę na chleb i zabrała się do pieczenia. Upiekła trzy bochny: dla najmłodszego brata mniejszy, dobrze posypany kminkiem, dla średniego upiekła większy bochenek, a do niego włożyła złoty pierścionek, który miała po matce. Dla najstarszego brata zrobiła wielki bochen chleba, a w nim zapiekła czarodziejską fujarkę.

Jak tylko zaszło słońce, bracia wrócili do domu podnieceni walką. Byli zadowoleni i przyjaźnie ze sobą rozmawiali. Przyjemnie ich zaskoczyła wysprzątana izba, a także zapach świeżo upieczonego chleba. Najmłodszy nie czekając ukroił sobie chrupiącą piętkę od rumianego bochenka i zaczął ją jeść z apetytem.

- Taki chleb umiała piec tylko nasza mama - powiedział z pełnymi ustami. Pozostali dwaj także napoczęli swoje bochenki; pachnący chleb przypominał im daleki dom.

Kiedy średni kroił sobie następną kromkę, nóż ześlizgnął się, trafiwszy na coś okrągłego. Zanurzył czubek noża w miąższu i wydłubał z niego złoty pierścionek z czerwonym oczkiem.

- Popatrzcie, chłopcy, co tam było! - krzyknął ze zdziwieniem. Najmłodszy obejrzał złoty krążek i zawołał:

- Ale przecież to pierścionek naszej matki nieboszczki! Jak się tam znalazł? Mama go przecież na łożu śmierci podarowała naszej siostrzyczce.

- Gdzie jest pierścionek, tam musi być też nasza Magdalenka - stwierdził najstarszy brat i zaczął się rozglądać za tą dziewczyną, która wczoraj niespodziewanie do nich zawitała. Teraz już Magdalenka, schowana za piecem, nie wytrzymała: wybiegła braciom naprzeciw, śmiała się i płakała z radości, ściskała ich i opowiadała, jak teraz bez nich w domu jest smutno - jaki kawał świata musiała przejść, żeby ich znaleźć i jak jest szczęśliwa, że znów są razem.

Bracia również byli poruszeni nieoczekiwanym spotkaniem.

Kiedy jednak Magdalenka napomknęła o powrocie, zasmucili się, a najstarszy powiedział:

- Nie możemy wrócić między ludzi, wyśmiewaliby nas. Ty też tutaj nie możesz zostać.

- Dlaczego nie mogę?

- Przecież widziałaś sama. Jak tylko wstanie słońce, zaczyna się nasza bójka i okropnie złościmy się na siebie. Ciebie też któryś z nas mógłby skrzywdzić, a wtedy nie darowalibyśmy sobie tego i pozabijali się nawzajem. A tego chyba nie chcesz - powiedział najstarszy, krojąc sobie przy tym porządny kawał chleba ze swego bochenka. Jego nóż jednak zatrzymał się na czymś twardym. Podłubał w miąższu i wyciągnął z niego wierzbową fujarkę:

Ze zdziwieniem popatrzył na braci:

- Co to takiego?

- A co to może być? To przecież fujarka z wierzby! Ileśmy to ich nawycinali jako chłopcy. Tylko sobie przypomnij! - uśmiechnął się średni, i wyciągnął rękę po fujarkę: - Pożycz mi ją! Zagram wam coś, chyba jeszcze nie zapomniałem, jak się to robi.

Przyłożył fujarkę do ust i delikatnie w nią dmuchnął. Odezwały się miękkie tony kołysanki. Bracia przestali jeść.

- Tę piosenkę śpiewała nam nasza matka, kiedyśmy byli mali - powiedział najstarszy i zwrócił się do średniego:

- Daj mi, proszę, tę fujarkę na chwilę, też chciałbym na niej zagrać. Przyłożył ją do warg, lekko dotknął palcami i już w izbie rozległa się przejmująca melodia starej pieśni z ich rodzinnego kraju. Wszyscy uważnie słuchali: nagle zrobiło im się tęskno i smutno.

- Podaj mi tę fujarkę, bo zaraz się rozpłaczemy - powiedział po chwili najmłodszy brat. Złapał ją, a jak tylko w nią dmuchnął, to wybiegła melodia wesoła i skoczna.

Przy tej radosnej muzyce smutek opuścił braci. Wzięli Magdę i ruszyli w tany. Dziewczę było szczęśliwe, ponieważ wszyscy trzej bracia sami zaproponowali, że zagrają na fujarce. Nikt ich do tego nie musiał namawiać. Winno się więc spełnić, co przepowiadał staruszek z modrej jaskini: teraz będą wolni od straszliwej klątwy.

I tak było! Rano słońce wyszło wysoko nad horyzont, a bracia nic, nie zaczynają swoich zwykłych sporów. W spokoju i przyjaźni zjedli śniadanie, a kiedy siostrzyczka umyślnie im przyniosła ich żelazne drągi, bracia zupełnie nie wiedzieli, o co chodzi. Całkiem zapomnieli, że jeszcze wczoraj pojedynkowali się i kłócili.

Dobrze się stało, że zapomnieli.

Po obiedzie zamknęli dom i ruszyli w drogę do swojej rodzinnej wsi. Wszyscy już bardzo za nią tęsknili.

Tym razem podróż upływała wesoło, mimo że musieli iść przez lasy i pola, brodzić rzekami i potokami, przeprawiać się przez łańcuchy górskie, aż znów doszli do skały, która zagradzała im drogę.

Magdalenka zastukała w skałę, skała się otworzyła, a wysoki starzec serdecznie ich przywitał:

- Wejdźcie, przyjaciele! Jak widzę, dzieweczko, szczęśliwie sobie dałaś radę: znalazłaś swoich braci, a teraz ich prowadzisz do domu?

Magda oddała staruszkowi wierzbową fujarkę, która uwolniła jej braci od złego czaru, i bardzo, bardzo mu dziękowała. Staruszka ucieszyła ta szczerze okazywana wdzięczność. Rozejrzał się po modrej jaskini, szukając, czym mógłby zrobić przyjemność młodym ludziom. Wziął swoje jedyne krzesło i podał je braciom.

- Na pamiątkę dam wam to modrzewiowe krzesło, ale pamiętajcie, nigdy na nim nie siadajcie! Kto na nim usiądzie, ten już nigdy z niego nie wstanie. Wy jednak będziecie mieć z niego pociechę. Niech każde z was chwyci krzesło za jedną nogę, a ono zaniesie was tam, gdzie zapragniecie. Wiele szczęścia wam życzę, przyjaciele! - pożegnał się z nimi i wyprowadził ich na drogę.

Rodzeństwo natychmiast chwyciło krzesło, każde z nich za jedną nogę, a potem zgodnie wyrazili swoje życzenie „Do domu! Do domu!”

Krzesło uniosło się aż w chmury i niby przedziwny ptak szybko pomknęło do ich rodzinnej wsi.

Jakie radosne było spotkanie ze starym ojcem, który jakby odmłodniał, widząc znów wszystkie swoje dzieci razem!

Macocha oczywiście upodobała sobie piękne modrzewiowe krzesło i to przesądziło o jej losie: usiadła na nim i cała czarodziejska moc ją od razu opuściła - nie mogła już z krzesła wstać! Najpierw prosiła o pomoc, płakała, obiecywała poprawę, potem przeklinała, a w końcu zaczęła wzywać na pomoc pioruny, błyskawice wszystkie diabły. A diabły oczywiście chętnie przyszły i zabrały tę złą kobietę razem z krzesłem do piekła.

Bracia wkrótce się pożenili, Magdalenka wyszła za mąż i żyli sobie spokojnie w tej wiosce aż do śmierci. Teraz tam gospodarzą dzieci ich dzieci, wszystkim się dobrze wiedzie, ba, nawet bardzo dobrze, i nikt nigdy się nie kłóci.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

O Słońcu, Mrozie i Wietrze [bajka łotewska]

 

Ponieważ w bajce może się zdarzyć wszystko, absolutnie wszyściutko, więc raz się zdarzyło, że razem szli drogą: Słońce, Mróz i Wiatr.

Od słowa do słowa zaczęli dochodzić, kto z nich jest najsilniejszy na świecie. Słońce mówi:

- Mnie każdy poważa za światło i ciepło, które daję. Potrafię jednak także porządnie dopiec, i wtedy z kolei wszyscy się mnie boją. Najsilniejsze więc jestem ja.

- Nie wymądrzaj się tak - odezwał się natychmiast Mróz. - A jakąż to moc masz w zimie, hę? Wtedy każdy boi się mnie, żebyś wiedziało! Dlatego ja jestem najsilniejszy z nas wszystkich!

Tak się tych dwoje przez całą drogę przechwalało, tylko Wiatr nie powiedział ani słowa, ale tym uważniej ich słuchał.

Wkrótce spotkali na drodze wieśniaka, który z miasta wracał do domu. Zobaczywszy trzech wędrowników, uchylił czapki i nisko im się ukłonił.

- Widzisz? - powiedziało Słońce, kiedy wieśniak ich minął. - Na pewno ukłonił się mnie, bo ja jestem najsilniejsze!

Ale Mróz roześmiał się szyderczo:

- Zawracanie głowy! Ten ukłon mógł być skierowany tylko do mnie. Czyś nie widział, że temu człowiekowi strach wyglądał z oczu?

Zapewne tych dwoje znów by się zaczęło spierać, gdyby Wiatr nie wpadł na dobry pomysł:

- Hej, człowieku! - zawołał za odchodzącym wieśniakiem, a kiedy ten zawrócił, Wiatr zapytał:

- Komu z nas właściwie się kłaniałeś? Słońcu, Mrozowi czy może mnie?

Wieśniak przyjrzał się wszystkim trojgu: Mróz jest mroczny i ponury, Słońce niby uśmiecha się grzecznie, ale zamiast oczu ma rozżarzone węgielki. Wiatr leciutko powiewa i przelatuje nad drogą, uśmierza chłód, którym Mróz ziębi, ale i studzi żar którym pała Słońce.

- To tobie, Wietrze, się kłaniałem - rzekł więc wieśniak bez wahania. Naturalnie Słońcu ani Mrozowi nie podobała się taka odpowiedź.

- Poznasz jeszcze sam, jaką mamy siłę! - krzyknęli gniewnie na wieśniaka, a potem, zanim się człowiek obejrzał, Słońce wyskoczyło na niebo i schowało się za chmury, a tymczasem Mróz popędził do lasu, czerniejącego na horyzoncie.

Tylko Wiatr pozostał na miejscu i rzekł do wieśniaka:

- Nic się nie bój i idź spokojnie do domu. Gdyby jednak któreś z tych dwojga chciało ci zaszkodzić, wystarczy, jak mnie zawołasz, a ja ci przyjdę z pomocą. Już ja będę umiał sobie z nimi poradzić...

Mówiąc to Wiatr powiał w swoją drogę, a wieśniak w końcu ruszył do domu.

Prawdopodobnie zupełnie zapomniał o tej przygodzie, ale w tym roku zima przyszła bardzo wcześnie i nastał trzaskający mróz. Wieśniak nie miał odwagi wyjść na dwór, bo bał się odmrozić sobie nos, a drewno w chałupie szybko się kończyło. Pewnego dnia spalili ostatnie polano i do izby zaczął się wciskać Mróz.

- Przyszedłem ci pokazać, kto jest najsilniejszy - krzyczał i łomotał drzwiami. Wieśniakowi skrzepła krew w żyłach z zimna i przerażenia, a Mróz już pakował swoje lodowate pazury do pomieszczenia. Dopiero w ostatniej chwili człowiek przypomniał sobie o Wietrze i zaczął wołać:

Wietrze, Wietrze, dobry panie,

Przyjdź na moje zawołanie.

Mróz mnie tu na śmierć zadusi,

A więc się pośpieszyć musisz!

I patrzcie: jeszcze raz, może dwa razy Mróz trzasnął drzwiami, ale potem zaczął wzdychać i biadolić, rozpuściły mu się sople na wąsach, w końcu rzucił się do ucieczki do lasu. Na wpół otwartymi drzwiami przeniknął do izby wilgotny, ciepły powiew, a nasz wieśniak poczuł, jak krew mu znów krąży w żyłach.

Od tego czasu Mróz nie pokazał się w jego zabudowaniach i wkrótce wieśniak wszystkim zapomniał.

Minęła wiosna i przyszło lato. Na łące i na polu zawsze coś było do roboty wieśniak codziennie wracał do domu późnym wieczorem, zmożony gorącem i wyczerpany.

Pewnego południa właśnie grabił siano. Słońce prażyło już od rana, ale teraz, jak się wydawało, zeszło z nieba w dół i chciało wieśniaka zupełnie spalić. W rozpaczy wypuścił grabie, przypadł do ziemi i zawołał:

Pomóż, Wietrze, dobry panie!

Jak nie przyjdziesz na wezwanie,

To mnie Słońce całkiem spali.

Przyjdź, czyś blisko, czy w oddali!

I znów, kiedy wieśniak był już bliski utraty zmysłów, nagle poczuł na twarzy orzeźwiający powiew. Chociaż Słońce starało się, jak mogło, to jego promienie nagle straciły całą siłę. Wieśniak wstał, wziął grabie i znowu ruszył do pracy.

Od tego czasu Słońce ani Mróz nigdy już nie próbowały mu dokuczać. A wieśniak Bogu dziękował, że wtedy na drodze przyznał największą siłę Wiatrowi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Nie ma mistrza nad kowala [bajka estońska]

 

W pewnej chacie żył sobie chłop z żoną: mieli trzy córki. Kiedy po latach wreszcie narodził im się syn, nie posiadali się z radości.

Już od kołyski rozpieszczali małego Jurgisa, niczego mu nie odmawiali, wszystko, co mu się zamarzyło, dostawał, wszystko, co mu się podobało, mógł robić. Zwłaszcza matka nie pozwalała synka skrzywdzić, a kiedy wyrósł, posłała mu na piecu puchową pierzynę i nawet nosiła mu tam jedzenie, żeby nie musiał się trudzić i by było mu jak najwygodniej.

Nic dziwnego, że z biegiem czasu z miłego chłopczyka zrobił się leniuch i próżniak. Wszyscy mu usługiwali, a on tylko wylegiwał się na piecu, ręki do niczego nie przyłożył, a tylko wszystkich wokół wykorzystywał.

Pierwszy zaczął się nad tym zastanawiać ojciec:

- Boję się, matko - powiedział kiedyś - że z tego naszego chłopaka nic dobrego nie wyrośnie. Popatrz, już pod nosem wąs mu się sypie, a ciągle jeszcze nic nie robi, nic nie umie, pozwala, żebyśmy go żywili jak jakieś pisklę w gnieździe, nicpoń jeden.

- Niech sobie trochę poleży, nasz robaczek najmilszy - broniła synka matka. - Jeszcze się w życiu namęczy, jak już nas nie będzie.

- No właśnie! Co się z nim stanie, kiedy my oczy zamkniemy? Siostrom spadnie na głowę. Przecież sam nie potrafi nawet w piecu napalić, ten leniwy niedobrego - cierpko odpowiedział ojciec. I miał rację.

Pewnego dnia po powrocie z pola ojciec popatrzył na piec i nakazał synowi:

- Chodź na dół, piecuchu, porozmawiamy sobie!

- Na byle pogawędkę nie muszę przecież wstawać - odpowiedział z rozleniwieniem Jurgis, ale jak tylko zobaczył, że ojciec złapał pogrzebacz, szybko się zsunął z pieca.

- No, no, nic złego tak od razu się nie dzieje - zamruczał rozespany.

- Nie dzieje się nic złego, ale z tobą będzie źle, jak już nas nie stanie! - powiedział ojciec. - Przecież ty zupełnie nic nie umiesz! Matka ci gotuje, siostry ci wszystko piorą, sprzątają, a ty tylko wylegujesz się na pierzynie i sam się nawet nie potrafisz umyć. Popatrz, jaki jesteś umazany! Masz jeszcze na brodzie wczorajszą kaSZC. BędzieSZ Się UCZyĆ jakiegoś rzemiosła, żebyś kiedyś żył jak porządny człowiek i dla nikogo nie był ciężarem. Siły masz tyle, że mógłbyś kamienie tłuc. Pójdziesz do terminu!

- Czemu bym nie miał pójść? - ziewnął Jurgis. - Skoro muszę, to pójdę; i tak tego domu mam już dość, tu jest okropnie. Ale jakiego rzemiosła mam się uczyć?

- Co myślisz o murarstwie? Nie podobałoby ci się to? - zaproponował ojciec. - Wszędzie ludzie się budują, dobrze byś zarobił.

 

- Nie pójdę na murarza - uciął syn. - Ciągle na rusztowaniach, jeszcze bym spadł, a w zimie bym sobie odmroził ręce.

- No to zostań krawcem. Stale będziesz pracować w cieple.

- Ale skąd, krawiec! - zaśmiał się Jurgis. - Cały dzień siedzi zgięty nad materiałem. To nie jest zdrowa praca. Niedługo miałbym przygarbiony grzbiet i pokłute palce.

- No a co powiesz na kowalstwo? - wpadło ojcu do głowy. - Nie odpowiadałoby ci? To przecież rzemiosło dla mężczyzn: ogień, żelazo, młot i kowadło.

- Owszem, kowalstwo by mi się podobało - zastanowił się syn. I klamka zapadła.

Zaraz następnego dnia ojciec zaprowadził Jurgisa do oddalonego miasteczka, do pewnego znanego kowala. Zapłacił mu z góry pięć złotych dukatów za naukę, a do syna przy pożegnaniu rzekł:

- Uważnie patrz na wszystko, nie spuszczaj z majstra oczu, żebyś przez te trzy lata jak najwięcej się nauczył!

Pierwszego dnia Jurgis na próżno rozglądał się po kuźni, gdzie by tu się położyć, ale nie było tam pieca.

Matczyne serce wyczuwa jednak życzenia syna nawet na odległość. Zaraz następnego dnia, w sekrecie, żeby ojciec nie widział, przywiozła łóżko, postawiła je w kącie kuźni i dobrze wyścieliła pierzynami, żeby jej syneczek po całodziennej harówce mógł sobie na czymś miękkim odpocząć.

Ale syneczek nie czekał aż do wieczora. Wlazł w pierzyny, ledwie matka odeszła. Kiedy mu majster przydzielił pracę, wymawiał się, że jest zmęczony, a ojciec mu powiedział, że powinien tylko na wszystko patrzeć, bo przez to się najwięcej nauczy.

Majster jeszcze kilkakrotnie namawiał leniucha do pracy, ale kiedy widział, że to na darmo, machnął ręką i już więcej nie zwracał na niego uwagi.

Jurgis przeleżał więc na łóżku w kuźni całe trzy lata. Kiedy miał ochotę, przyglądał się, jak majster pracuje, ale kiedy o kowadło dzwoniły zbyt głośno młoty, chował raczej głowę pod pierzynę, żeby nie ogłuchnąć od tego huku.

Po trzech latach ojciec przyjechał po syna.

- I cóż, panie majstrze, czy nasz chłopak przez te trzy lata podpatrzył coś z waszej sztuki kowalskiej? - zapytał.

- Owszem, patrzył sobie, patrzył, ale nie wiem, co z tego podpatrzył i czy was to zadowoli - odpowiedział kowal przy pożegnaniu.

W domu gospodarz zdążył już przebudować starą szopę na kuźnię dla syna. Kupił kowadło, dobre miechy, kilka młotów i obcęgi. Od razu zaprowadził tam Jurgisa, położył kawał żelaza, na ogniu, sam dmuchnął w miechy i mówi:

- No to pokaż, czego się nauczyłeś! Wykuj mi na przykład nowe radło i pług! Syn zakasał rękawy, zawiązał sobie fartuch skórzany i zabrał się do roboty. Walił młotem jak szalony, kawały rozżarzonego żelaza odskakiwały na wszystkie strony, aż na kowadle został tylko mały kawałek.

- Po co ci nowe radło? - zwrócił się po chwili do ojca. - Stare jest jeszcze dobre i na pewno długo wytrzyma. Wykuję ci lepiej siekierę, chcesz?

- Dobrze - zgodził się ojciec. - Potrzeba mi nowej siekiery, stara jest już do niczego.

I znów Jurgis walił w żelazo, aż odłamki leciały na wszystkie strony. W końcu na kowadle został tylko mały kawałek.

- Z tego już nie da się wykuć siekiery - mruknął syn. - ale zrobię cl z tego, tato, świetne gwoździe.

- No cóż, gwóźdź jest zawsze potrzebny w gospodarstwie - odparł ojciec z rezygnacją.

Jurgis więc zabrał się za kucie gwoździ, ale znów mu się praca nie wiodła. Jeden gwóźdź był cienki, drugi zaś zbyt gruby, trzeci krzywy, czwarty bez główki - jeden gorszy od drugiego, same odpady.

- Co jeszcze, synku, masz zamiar zrobić z tego śmiecia? - zapytał ojciec z niezadowoleniem.

- Wykuję z tego parę igieł - zdecydował się młody kowal.

- Wykuj, jeśli umiesz, mama się będzie cieszyć - powiedział ojciec, ale pochmurniał przy tym coraz bardziej.

Syn znowu się zabrał do kucia, ale nic z tego nie wyszło. Igły były kwadratowe, krzywe. Nie miały uszka ani ostrza.

Jurgis rzucił młot w kąt, swoje dzieło zmiótł do kubła na śmieci i pogardliwie stwierdził:

- To było niedobre żelazo. Nic się z tego nie dało zrobić.

- Żelazo było dobre, ale ty nic nie umiesz. Źle się rzemiosła nauczyłeś. Jesteś nicpoń i nierób. Ja już ciebie żywić nie będę. Zejdź mi z oczu i nie wracaj, dopóki nie staniesz się porządnym i pracowitym człowiekiem! - rzekł ojciec z gniewem i pokazał leniwemu synowi drzwi.

Matka wprawdzie płakała i prosiła o przebaczenie dla synka, ale ojciec tym razem był nieugięty i niedobrego chłopca wygnał z domu.

Jurgis więc poszedł sobie. Przeszedł wioski i miasta; tu mu dali kromkę chleba, tam znów gotowany ziemniak czy kubek mleka. W jednej chałupie, do której zapukał, gospodyni powiedziała złośliwie:

- Taki młody, silny mężczyzna, a nie wstydzi się żebrać. Nie w smak ci praca, co?

Jurgis się zawstydził i szybko opuścił wioskę. Doszedł do lasu, tam usiadł spokojnie na skraju, oparł się o pień i pierwszy raz zastanowił się nad tym, co właściwie powinien robić. Naprawdę, tym razem już nie było mu do śmiechu.

Wokół pasły się krowy, spokojnie przeżuwając pożywienie. Zazdrościł im.

Nagle za sobą usłyszał dziwne dźwięki, jakby tysiące cienkich głosików biadoliło lub narzekało.

Obejrzał się i widzi, że za pniem, o który się oparł, jest wielkie mrowisko, ale całkiem rozwalone. To chyba jakaś krówka tu zabłądziła i rozdeptała tę pracochłonną budowlę.

- Ach, wy biedacy! - młodzianowi zrobiło się żal mrówek, które snuły się po ruinach swego domu. Na niskim garbku ziemi zobaczył wielką czerwoną mrówkę, która ostrym głosikiem wydawała polecenia pozostałym:

- Dolna straż zajmie się rannymi. Górna straż wyniesie jajeczka z części podziemnej, trzeci oddział niech usunie przeszkody i odblokuje drogi. Grupa wojskowa ustawi warty, zapewni bezpieczeństwo pracy i natychmiast ogłosi alarm, gdyby znowu się zbliżył czworonogi wróg!

Jak dobrze wyćwiczeni żołnierze, mrówki poustawiały się w straże i oddziały, sformowały szybko szeregi i zaczęły akcję ratunkową. Ruiny mrowiska zniknęły, a w ich miejsce rosły nowe chodniki, ściany, mosty i tarasy. Entuzjazm, z jakim szeregi mrówek odbudowywały swój zniszczony dom, oczarował Jurgisa. Postanowił, że pomoże pracowitym robotnikom.

Wyjął z ruin wielkie kamienie, które krowia racica tam zawlokła, podgrabił rozsypane igliwie i mech. W końcu wbił w ziemię kołki wokół mrowiska i zrobił płotek, żeby w przyszłości krowy nie mogły wyrządzić mrówkom tak wielkiej szkody.

Kiedy skończył i siedząc na pieńku z zadowoleniem patrzył na wspólne dzieło, wielka czerwona mrówka wylazła mu po nodze na kolano i cieniutkim głosikiem powiedziała:

- Jesteś dobrym człowiekiem, Jurgisie. Pomogłeś nam w odbudowie domu po tej wielkiej klęsce. Bez twoich zręcznych rąk nie naprawilibyśmy tego tak szybko. Gdybyś kiedyś potrzebował pomocy w pracy, to zagwiżdż trzy razy, a my chętnie przyjdziemy. Widziałeś przecież, że praca nam się w rękach pali.

- Widziałem i wierzcie mi, że nigdy tego nie zapomnę - rzekł młodzieniec, a czerwona mrówka odmaszerowała.

Jurgis jeszcze przez chwilę siedział na pniu i rozmyślał. Potem nagle zdecydował, że wróci do majstra kowalskiego, żeby się porządnie wyuczyć rzemiosła. A co postanowił, to wykonał.

Kowal nie był zachwycony, kiedy znów zobaczył Jurgisa, ale nie odmówił mu pomocy. Tylko teraz to było inne terminowanie. Nie traktował ulgowo młodego człowieka, dawał mu najcięższe prace, od rana do wieczora go poganiał. Młot wielki i mały młotek niemal przyrosły Jurgisowi do ręki. Przez rok z Jurgisa stał się prawdziwy czeladnik kowalski.

Żadna praca nie była dla niego zbyt ciężka, każdej z łatwością podołał.

Majster był niezwykle zadowolony z nowego czeladnika i nie miał ochoty się z nim rozstawać. Jurgis więc go poprosił:

- Tyle lat mieliście, panie majstrze, ze mną utrapienie. Chciałbym przynajmniej przez jakiś czas pracować dla was.

Majster był zadowolony, że będzie mieć podporę w takim zręcznym pracowniku. Nigdy zresztą tego nie żałował.

Któregoś dnia przed kuźnią zatrzymał się szlachetnie urodzony rycerz podróżujący konno. Wracał z wyprawy krzyżowej. Jego zbroję znaczyły liczne ślady bitew: miał pogięty pancerz, rozciętą przyłbicę, złamany miecz, przedziurawioną tarczę i rozpłataną kopię bez grotu.

Rycerz od razu huknął na kowala, że do rana musi mu całą zbroję naprawić, wykuć nowy miecz. Jeśli tego przez noc dokona, to dostanie dwadzieścia dukatów w złocie; jeśli nie, to kuźnia obróci się w popiół.

Kowala przeraziła ta zuchwałość. Jąkając się wyjaśnił, że on, kowal, w ogóle nie potrafi tego zrobić, że to praca dla płatnerza... lub dla zbrójownika. I choćby miał dziesięciu czeladników, to i tak do rana by tego nie zdążyli wykonać.

- Ależ tak, panie majstrze, my to przez noc zrobimy. Możecie na nas polegać, szlachetny rycerzu! - oświadczył spokojnie Jurgis i szybko pobiegł do kuźni, żeby rozpalić ogień na palenisku.

Kowal był tak zaskoczony śmiałą decyzją swego czeladnika, że nie wypowiedział ani słowa.

 

Krzyżowiec, zadowolony, pogalopował do gospody, a kowale zabrali się do pracy. Do wieczora mieli wykuty i naostrzony miecz z najlepszej stali. Potem Jurgis posłał majstra spać, zapewniając go, że sam zrobi resztę do rana.

Nie była to jednak łatwa praca: pancerz był tak pogięty, że całą noc go wyklepywał kawałek po kawałku. Już prawie świtało, gdy wziął się za przyłbicę, a tu została jeszcze tarcza i kopia. Jak z tym, biedaczysko, zdąży do rana?

Wtedy nieszczęsny Jurgis przypomniał sobie mrówki i trzy razy zagwizdał. W mgnieniu oka przybyły. Straż za strażą, oddział za oddziałem, mali robotnicy wmaszerowali do kuźni i wielka czerwona mrówka natychmiast podzieliła pracę. Jedne mrówki obsługiwały miech i utrzymywały ogień, druga grupa, a tych było najwięcej, wzięła małe młoteczki i klepała nimi nową przyłbicę, zaś inny oddział nitował dziurawą tarczę. Jurgis się zajął rozpłataną kopią, wymienił jesionowe drzewce i wykuł nowy, ostry grot.

Kiedy rano zapiał pierwszy kur, wszystko było gotowe. Jurgis pożegnał się z mrówkami i szczerze im dziękował, że tak bardzo mu pomogły. Potem usiadł na progu kuźni i usnął. Miał dziś, nieborak, naprawdę ciężką noc.

Ale i kowal nie spał spokojnie. Stale się budził, a jak tylko usłyszał pianie kogutów, wyskoczył i pobiegł niecierpliwie do warsztatu. Zobaczył czeladnika śpiącego na progu, z rozpaczą nim potrząsnął i krzyknął:

- Nieszczęsny człowieku, ty tu śpisz jak niemowlę, a ten rycerz za chwilę podpali nam dach nad głową!

- Nie bójcie się, panie majstrze - czeladnik przetarł oczy ze snu. - Wszystko gotowe, tylko spójrzcie!

I rzeczywiście. W mroku kuźni naprawiona zbroja rycerska świeciła, jakby była z czystego złota. Majster uważnie ją przejrzał, kawałek po kawałku, a potem pokiwał głową z uznaniem:

- Jesteś zuch, chłopcze. Znasz się na kowalstwie jak prawdziwy mistrz. Nie mogę cię tu dłużej zatrzymywać. W domu ojciec już ci warsztat przygotował.

Jurgisa ucieszyła ta pochwała, a poza tym tęsknił już do domu.

Jeszcze przed śniadaniem przycwałował krzyżowiec na swym rumaku. Był zaskoczony, że jego zbroja jest znów w jak najlepszym porządku. Cieszył się i zapłacił kowalowi o pięć złotych monet więcej niż obiecywał. Potem nałożył pancerz, nasadził przyłbicę, przytwierdził miecz, chwycił za tarczę, złapał kopię i pogalopował na nową wojnę.

Kowal chciał uczciwie rozdzielić złote monety między siebie i czeladnika, ale Jurgis nic nie wziął. Poprosił o inną nagrodę:

- Wracam do domu i chciałbym rodzicom przywieźć jakieś podarunki. Dajcie mi, majstrze, kawał żelaza, a ja coś z niego wykuję. Jak zobaczą, czego się u was nauczyłem, to dopiero będą się cieszyć z mego powrotu!

Majster się zgodził i wybrał naprawdę wielki kawałek najlepszego metalu, jaki miał w warsztacie. Chłopiec w dzień pracował dla majstra, ale wieczorem do późnej nocy przygotowywał na kowadle podarunki dla rodziców i sióstr.

Mamie wykuł ozdobną szkatułkę, a do niej włożył różne igły i szpilki, które zrobił z najdelikatniejszej stali. Jednej siostrze zrobił ozdobną ramę do zwierciadła, drugiej grzebień, na którym wyrył różę o stu płatkach, trzeciej wykuł niezwykłą spinkę w kształcie motyla.

Prezent dla ojca zostawił na koniec - wykuł wysoki puchar, bogato zdobiony. Kiedy skończył przygotowanie prezentów, włożył je do koszyka, pożegnał się z majstrem i ruszył w drogę do domu.

W domu przywitano Jurgisa radośnie, a najbardziej oczywiście cieszyła się matka. Jurgis zaczął rozdawać podarunki i wszyscy je szczerze podziwiali. Każdy wydawał okrzyki zachwytu, jak piękne są dzieła Jurgisa.

Ojciec dla uczczenia powrotu syna nalał wszystkim wina, sobie oczywiście do nowego pucharu, i powiedział:

- Wypijmy, synku, za nasze spotkanie i za twoje zręczne ręce. Widzę, że nie ma mistrza nad kowala!

I tak wszyscy się weselili i bawili do późnej nocy. Ale następnego dnia w nowej kuźni już od wczesnego rana słychać było uderzenia w kowadło, a pęki iskier leciały dookoła.

Przed południem już stał przed kuźnią pierwszy konik. Przyszedł po nową podkowę.

A podkowa, jak wiadomo, zawsze przynosi szczęście.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Pająk i mucha [bajka łotewska]

 

Działo się to w pradawnych czasach, kiedy ludzie jeszcze nie znali ognia i żyli w ciemności, jedli surowe mięso i cafy długi rok chodzili opatuleni w skóry, ponieważ było im zimno i nie wiedzieli, jak się ogrzać.

Kiedy to wieczne zimno i najciemniejsza ciemność dokuczały już nawet wysoko urodzonym panom na królewskim zamku, mądry władca ogłosił, że nagrodę dostanie ten, kto przyniesie ogień z czeluści piekielnej.

W tych czasach król był absolutnym panem w swoim kraju. Nie tylko ludzie, ale i wszystkie żywe stworzenia musiały go słuchać i szanować. Kiedy król kroczył, wszyscy ludzie przed nim klękali, wszystkie zwierzęta w ciszy czołgały się w kurzu przydrożnym, ptaki zatrzymywały się w locie, a wszystkie pszczoły i trzmiele przestawały bzyczeć. Tak oddawano cześć koronowanej głowie.

Nagroda zatem nęciła wielu. Niejeden dzielny junak próbował przynieść królowi ogień, ale każdy ginął w czeluści piekielnej. Niektóre zwierzęta, na przykład mądry lis, odważny ryś i szybkonogi renifer też wybrały się po ogień, ale żadne z nich już nie wróciło. Orzeł także próbował chwycić ogień w swe silne szpony, ale spalił sobie przy tym skrzydła i spadł w płomienie.

Król i jego poddani na próżno czekali. Już nikt nie chciał się wybrać w czeluść piekła. Wtedy jeden mądry dworzanin poradził królowi:

- Musisz, królu, obiecać większą nagrodę. Ogłoś na przykład, że ten, kto przyniesie ogień, może z tobą siedzieć przy jednym stole podczas posiłku. Taki zaszczyt każdego skusi.

Ten pomysł zbytnio się królowi nie podobał, bo dlaczego niby miałby z kimś siedzieć przy królewskim stole? W końcu trochę to zmienił i jego posłowie ogłosili wkrótce we wszystkich zakątkach państwa, że temu, kto przyniesie ogień, czy to człowiek, czy zwierzę, ptak czy owad, będzie wolno na wieczne czasy zasiadać przy jakimkolwiek stole.

Znów wielu ludzi i wiele zwierząt próbowało wynieść ogień z czeluści piekielnej, ale na próżno, nikomu się to nie udało.

Pająk nikomu nie powiedział ani słowa, ale w sekrecie zaczął pleść długi, długachny powróz. Pracował trzy dni i trzy noce, zanim go skończył. Potem jeden koniec przywiązał do kamienia na brzegu skały i szybko zaczął złazić do czeluści piekielnej. Bał się, żeby go ktoś nie wyprzedził. Ale kto by wyprzedził pająka, tego doświadczonego alpinistę! Po siedmiu godzinach zeszedł aż na dno przepaści, wziął nieco ognia i ruszył w górę. Ale znów mu to zabrało siedem godzin, zanim w końcu z ogniem wyszedł na ziemię. Był przy tym tak zmęczony, że ledwie się trzymał na nogach.

- Zdrzemnę się tutaj, dokąd mam się spieszyć?! I tak jest już ciemno, a rano zaniosę królowi ogień. Będzie uradowany, a ja zostanę najbogatszym stworzeniem pod słońcem! - pomyślał sobie pająk, położył ogień między dwa kamienie, wyciągnął nóżki zmęczone wspinaczką i twardo zasnął. Spał całą noc - nawet słońce go nie zbudziło, tak był zmęczony.

Tego dnia przypadkiem w pobliżu fruwała mucha, poczuła dym i była ciekawa, skąd pochodzi. Po chwili odkryła śpiącego pająka, podniosła dwa kamienie, a między nimi ujrzała ogień. Ach, jaka okazja! Po cichutku ogień zabrała i frrr! - poleciała prosto na zamek do króla.

To była uroczystość! Wszyscy się radowali i wołali z zachwytem:

- Mamy ogień! Mamy ciepło! Wiwat król! Niech żyje ten, kto przyniósł ogień! - Król natychmiast kazał napisać specjalny dokument i potwierdził go trzema pieczęciami, a stało w nim, że mucha i całe jej potomstwo na wieczne czasy mają prawo zasiadać przy stole, który sobie wybiorą.

Pająk pod wieczór wreszcie się obudził, szuka wszędzie, ale ognia jak nie ma, tak nie ma. Szybko sobie utkał cienką pajęczynkę, przytrzymał ją nad głową i wietrzyk go zaniósł na zamek królewski. Słucha, co się tam dzieje, i wtedy słyszy, jak wszyscy wołają o wieczną sławę dla muchy za to, że z piekielnej czeluści przyniosła błogosławiony ogień.

To pająka rozgniewało, więc przecisnął się między dworzanami przed oblicze samego króla. Król jadł wieczerzę, uśmiechał się z zadowoleniem, na stole płonęły świecie, w kominku trzaskał ogień. Po stole spaceruje sobie mucha w nowym błyszczącym fraczku i próbuje pieczonego kotleta z dzika.

- Miłościwy królu, to ja wyniosłem ogień z piekielnej czeluści! - zawołał pająk z rozgoryczeniem. - A ta mucha, złodziejka, mi go ukradła!

- Nie wierz mu, miłościwy królu! Wygnaj tego okropnego łgarza! - zabzykała ze złością mucha. - Przecież sam na własne oczy widziałeś, że ja przyniosłam ogień, a nie ten oszust pająk!

Ale król był człowiekiem sprawiedliwym i dokładnie wypytał pająka, jak się dostał do czeluści piekielnej.

- Uplotłem taki długi, długachny powróz, a po nim spuściłem się ze skały piekielnej. Powróz pewnie tam jeszcze wisi - bronił się energicznie pająk.

Król posłał służbę nad przepaść po pajęczy powróz. Jednak posłańcy nic nie znaleźli. Chyba obsunął się ze skały, spadł i spłonął. Kiedy słudzy wrócili bez powrozu, król uwierzył musze i biednego pająka wygnał.

Od tego czasu pająk nienawidzi muchy i mści się za tę kradzież na całym tym natrętnym i nieprzyjemnym plemieniu. Zastawia na nie w każdym kącie swoje cieniutkie sieci i jeśli któraś mucha w nich ugrzęźnie, to ją bez litości zabija.

Muchy natomiast wykorzystują swoje prawo do zasiadania z ludźmi przy każdym stole: przecież mają na to dokument opatrzony trzema królewskimi pieczęciami!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Modra chustka [bajka estońska]

Linda wcale nie była piękna, raczej na odwrót. Było to szczupłe dziewczątko, sama skóra i kości. Miała blade policzki pełne piegów i jasne włoski, proste jak mysie ogonki.

Linda była sierotą. Cały rok chodziła boso, tylko kiedy padał śnieg, wyszukiwała sobie gdzieś stare łapcie, a na cienką sukienkę narzucała połatany wełniak.

Chodziła po wsi od chałupy do chałupy, a wszędzie czekała na nią jakaś praca. Tu posiedziała przy dzieciach w czasie żniw i dostała za to dzbanek mleka i kromkę chleba. Tam znów za miskę kapuśniaku i placek z kartofli przez cały dzień pasła gęsi nad potokiem. We dworze w sobotę zazwyczaj szorowała wielką izbę i dostawała za to kawałek słoniny, a czasem nawet obiad.

Na noc szła do pewnej bogatej wdowy, która pozwalała jej się przespać w stodole na słomie. W zimie wpuszczała Linde do obory, do krówek. Tam było ciepło. Naturalnie nocleg także nie był darmowy. Dziewczynka musiała wszystko solidnie odpracować.

Kiedy po żniwach spichlerz był pełen zboża, wieśniaczka przynosiła z poddasza stary ręczny młynek i Linda mełła na nim ziarno od rana do wieczora. Mełła, mełła, aż ręce jej drętwiały ze zmęczenia, a nogi odmawiały posłuszeństwa po całodziennym staniu.

Wieczorem gospodyni przychodziła obejrzeć wyniki pracy. Jeśli Linda namełła pełny worek mąki, wdowa była zadowolona i niosła jej talerz ziemniaków z kapustą. Ale gdy worek nie był pełny, wymyślała dziewczęciu od leniuchów i Linda szła spać bez kolacji.

Pewnego dnia przyszedł do chałupy stary żebrak i prosił o jałmużnę. Skąpa wdowa tylko popatrzyła na niego ze złością i zatrzasnęła mu przed nosem drzwi.

Kiedy dziadek, zawiedziony, człapał przez podwórze do bramy, usłyszał smutną piosenkę płynącą ze stodoły. Nieśmiało uchylił wrota i widzi, że tam przy worku zboża stoi wątłe dziewczątko, na starodawnym młynku miele ziarno i półgłosem sobie śpiewa.

- Dzień dobry, dzieweczko - cicho pozdrowił ją staruszek. - Czy mógłbym tu usiąść na chwilę? Bardzo się zmęczyłem przez cały dzień.

Linda trochę się przestraszyła, ale kiedy spojrzała w oczy staruszka, niebieskie jak niezapominajki, lęk ją opuścił. Tak może patrzeć tylko dobry, sprawiedliwy człowiek, pomyślała i zaproponowała włóczędze, żeby usiadł sobie na worku pod ścianą.

Dziadek spoczął wygodnie i zaczął ją wypytywać:

- To ty codziennie musisz na tym małym młynku zemleć cały worek ziarna? Biedne dziecko!

- Nie jest to, dziadku, taka znowu straszna praca - westchnęła Linda - ale wieczorem nie mogę wyprostować zdrętwiałych rąk, a nogi mam jak z drewna.

- Wierzę ci, drogie dziecko, wierzę, - potakiwał żebrak, potem sięgnął do torby, wyciągnął woreczek ziarna i poprosił: - Dostałem w sąsiedniej chałupie garść zboża. Nie zmełłabyś mi go, jak skończysz swoją pracę?

- Z chęcią, dziadziu, dajcie je, zaraz wam zmielę - powiedziała Linda i wsypała ziarno do młynka. Kilka razy obróciła korbką i dziadek miał garść mąki w woreczku.

- Bardzo ci dziękuję, dzieweczko - ucieszył się staruszek - jeszcze gdybyś mogła mi z tej mąki upiec placek. Już od dwóch dni nic w ustach nie miałem.

Linda chętnie zagniotła ciasto z dziadkowej mąki i zrobiła biedakowi smaczny chrupiący placek. Staruszkowi bardzo smakował, każdy okruszek pieczołowicie pozbierał, a potem znów zwrócił się do dziewczynki z prośbą:

- Drogie dziecko, mogłabyś mi jeszcze przynieść trochę świeżej wody? Placek był wspaniały, ale chciałbym go czymś popić.

Linda pobiegła do studni na podwórze i przyniosła żebrakowi dzbanek świeżej, czystej wody. Dziadek napił się, z zadowoleniem wytarł sobie brodę i mówi:

- Ty, Lindo, naprawdę jesteś dobrą dziewczyną. Ręce ci drętwieją od pracy, a jednak staremu żebrakowi namełłaś ziarna i upiekłaś placek. Cały dzień padasz z nóg ze zmęczenia, a jednak pobiegłaś do studni po świeżą wodę dla mnie. Wiele nie mam, dzieweczko, ale jednak za twoją uczynność dam ci coś na pamiątkę.

Starzec sięgnął do swej parcianej torby, wyciągnął z niej modrą jak niebo chustkę i podał ją dziewczynce.

- Ta chustka, Lindo, na pewno przyniesie ci trochę radości i pocieszenia. Kiedy pójdziesz spać, zawiąż ją sobie na głowie i zanim uśniesz, pomyśl o czymś dobrym. Potem ci się to przyśni, a może kiedyś nawet spełni.

Linda z radości nie mogła wypowiedzieć słowa. Takiej pięknej chustki nigdy w życiu nie widziała, a teraz to cudo należy do niej. Kiedy trochę ochłonęła z przejęcia i chciała dziadkowi podziękować za ten podarunek, okazało się, że żebraka już nie było: tylko furtka cicho zaskrzypiała.

Wieczorem, zaraz po pracy, Linda położyła się spać. Zawiązała na głowie modrą chustkę, zamknęła oczy, przypomniała sobie dziadkowe słowa i próbowała przed snem pomyśleć o czymś pięknym. Ale jakoś jej się to nie udawało. Zmęczona, wkrótce zapadła w głęboki sen, a ostatnia jej myśl dotyczyła tego starego, pożółkłego młynka, którego korbą musi jutro znów obracać, aż do kompletnego wyczerpania. Gdyby tak udało jej się od niego uwolnić, to by dopiero była szczęśliwa!

Po chwili Linda znalazła, się w błękitnawym i przyjemnym świecie snu. Zdawało jej się, że jedzie na karym koniu zaśnieżoną równiną. Wszędzie wokół widzi biały iskrzący śnieg, a mięciutkie płatki delikatnie muskają jej twarz.

- Dokąd mnie niesiesz, mój koniku? - śmiała się ze szczęściem w oczach, mocno trzymając się srebrnej grzywy konia.

W oddali na pagórku pojawiła się wieżyczka i konik tam właśnie się skierował. Kiedy podjechali bliżej, dziewczyna zobaczyła, że to nie zamek ani kościół, ani dzwonnica, ale zwyczajny wiatrak. Coś tu jednak było dziwnego. Z młyna wprawdzie było słychać klekot i zgrzytanie żaren, ale skrzydła wiatraka sterczały nieruchomo, nawet nie drgnęły, choć wiał wiatr.

Kary koń stanął przed młynem, Linda szybko zeskoczyła z niego i przez otwarte drzwi wbiegła do środka.

Patrzy, patrzy, oczy wypatruje, i co widzi? Pośrodku młyna stoi wielka malowana skrzynia i z niej wydobywa się klekotanie. Na skrzyni jest worek zboża, a z niego cienką strużką sypie się ziarno do lejka w pokrywie. A na dole z otworu w boku skrzyni sypie się mąka biała niczym świeży śnieg. I nigdzie żywego ducha, na próżno Linda rozgląda się wokół, na próżno woła na wszystkie strony. Nigdzie nikogo.

- Panie Boże, ten cud chciałabym mieć u nas w stodole! - zapragnęła dziewczyna, ale dębowa skrzynia ważyła chyba cetnar, nie mogła jej ruszyć, nawet wieka nie była w stanie podnieść, żeby zajrzeć do środka. - Jak tę cudowną skrzynię przenieść do nas? - usilnie rozmyślała Linda, ale nic nie mogła wymyśleć. Wtem na dworze zarżał jej koń i niecierpliwie zastukał kopytem o próg. To wystarczyło, żeby dziewczynie wpadł do głowy szczęśliwy pomysł.

Rozejrzała się po izbie: pod belką u sufitu wisiał długi, mocny powróz, gruby jak lina okrętowa. Jednym końcem obwiązała skrzynię, do drugiego zaprzęgła konia, potem go popędziła, koń pociągnął, lina napięła się jak struna i skrzynia ruszyła. W parę sekund była na zewnątrz, na śniegu. Linda usiadła na niej jak na saniach i już sunęła z wiatrem w zawody. Trzymała się mocno, a modra chustka tylko za nią powiewała. Koń pędził zaśnieżoną równiną, spod jego kopyt leciały grudki iskrzącego śniegu.

Zanim dziewczyna się obejrzała, stali przed stodołą wdowy. Wrota były na oścież otwarte, więc bez przeszkód wjechała prosto do stodoły. Kiedy przejeżdżali przez próg, skrzynia zakołysała się i podskoczyła, a modra chustka spadła Lindzie z głowy na ramiona. W tym momencie cudowny sen się skończył.

Rano dziewczynka przebudziła się, wciąż jeszcze się uśmiechając: był to piękny sen!

- Ach, szkoda, jaka szkoda, że to wszystko tylko mi się śniło! - westchnęła na głos i delikatnie pogładziła swoją modrą chustkę. Kiedy jednak weszła do stodoły, aż zaniemówiła ze zdziwienia.

Pośrodku, na klepisku, stała malowana skrzynia - właśnie ta, którą w swoim śnie tak bardzo pragnęła mieć. Pośpiesznie nasypała do lejka garść ziarna, w środku coś zaklekotało, zachrzęściło i dolnym otworem zaczęła się sypać bielusieńka mąka.

Teraz Linda miała pracę o wiele lżejszą. Garściami wrzucała zboże, a z dołu do podstawionego worka sypała się mąka. Do wieczora miała trzy, czasem nawet cztery worki pełne mąki, a przy tym wcale nie była zmęczona. Cały dzień sobie wesoło śpiewała. I tak upływał dzień po dniu.

Chciwa wieśniaczka z początku była zdziwiona: coś jej się wydało podejrzane, że ta wątła dziewczyna nagle miele przez dzień tak dużo mąki. Nawet myślała sobie, że jej w tym pomagają jakieś diabelskie moce, czarownica lub domowe licho. Ale potem przestała o tym myśleć, zadowolona, że tyle worków zmielonej mąki jej przybyło.

Kiedyś jednak wdowa przechodząc dziedzińcem zajrzała do stodoły przez szparę w uchylonych wrotach. Widzi, że na wielkiej malowanej skrzyni siedzi Linda i garstkami sypie ziarno do otworu w wieku, wesoło sobie przy tym śpiewając. „No patrzcie!” pomyślała wdowa. „Już dawno przypuszczałam, że ta dziewczyna nie miele zboża w moim młynku z korbką. Któż to jej sprawił tę czarodziejską skrzynię? Czy to święty Piotr czy Paweł, a może raczej sam Belzebub; to zresztą wszystko jedno. Najważniejsze, że ta skrzynia jest u mnie w stodole i że namiele tyle mąki, ile będzie trzeba. A namełłaby jeszcze więcej, gdyby ta leniwa istota nie sypała ziarna garsteczkami”, rozmyślała zachłanna wieśniaczka i postanowiła, że malowaną skrzynię sama będzie obsługiwać.

- Najpierw jednak muszę się pozbyć tej dziewczyny - powiedziała sobie - potem zacznę sama mleć zboże dla całej wsi. Boże mój, toż z tego będzie pieniędzy! Będę chyba najbogatsza w kraju!

Chęć posiadania pieniędzy i chciwość zgubiły już wielu ludzi, ale o tym wdowa jakoś nie pamiętała. Zaraz następnego dnia o świcie zbudziła Linde, mówiąc, że pojadą do lasu po drzewo. Wieśniaczka włożyła kożuszek, Linda owinęła się w wełniak i pojechały.

Wdowa siedziała na koźle i sama powoziła. Długo jechały lasem, aż wjechały w taki gąszcz, że nawet słoneczko tam nie zaglądało ani ptaszek nie śpiewał.

Tutaj wdowa wysadziła Linde, polecając, żeby nazbierała drzewa, kiedy ona sama pojedzie rozejrzeć się za borówkami. Linda więc zaczęła zbierać chrust i składać go w kupki. Już dawno skończyła zbieranie, ale gospodyni nie wracała. Długo czekała, wyglądała jej, wołała, ale wszystko na próżno.

Wdowa tymczasem wracała do domu, a myśli jej krążyły wokół malowanej skrzyni. Tej piegowatej dziewczyny pozbyła się wreszcie, już nie wróci z lasu. Na pewno tam w gęstwinie wilki ją zagryzą lub niedźwiedź zadusi. A skrzynia będzie tylko jej, własna!

Jak tylko przyjechała do domu, poszła prosto do stodoły i wrzuciła na próbę kilka garści ziarna w lejek. W środku skrzyni coś zachrzęściło i dołem zaczęła się sypać mąka. „Tak po garsteczkach, to raczej się nie wzbogacę”, pomyślała chciwa gospodyni. Złapała worek zboża i cały wsypała w lejek. Wewnątrz coś zaskrzypiało, trzasnęło, a potem nagle ucichło. - To był koniec mielenia.

Wdowa się przelękła, chciała podnieść wieko skrzyni, żeby zobaczyć, co się w środku zepsuło. Wieko jednak trzymało jak przykute, ani drgnęło. Wszystkie paznokcie sobie połamała, starając się bezskutecznie otworzyć skrzynię. Wtem zauważyła w kącie żelazny drąg. Złapała go, wetknęła w szparę lejka, całą siłą nacisnęła, aż wieko w końcu odskoczyło. Z ciekawością przechyliła się przez brzeg skrzyni, a tu nagle ze środka buchnęły płomienie, schwyciły ją niby ogniste ręce i wciągnęły do wnętrza. Potem wieko z łoskotem opadło, żarna zachrzęściły, a z dolnego otworu zamiast mąki wyleciała kupka popiołu. Taki był koniec chciwej wdowy.

Tymczasem Linda w głębokim lesie na próżno na nią czekała.

Kiedy zaczęło się zmierzchać i widziała, że już się jej nie doczeka, ruszyła w powrotną drogę. Ale las gęstniał i gęstniał, zgubiła ścieżkę i zabłądziła. W mroku las jakby ożył. Drzewa zamieniły się w ogromne postacie i poruszane wiatrem wyciągały do Lindy zmierzwione gałęzie, jakby to były ręce. Między nimi, niby cienie nocnych straszydeł, cicho przelatywały sowy, pohukując lękliwie. Nad bagnem latały roje robaczków świętojańskich, a pod nimi donośnie rechotał chór żab. Gdzieś w pobliżu zaryczał jeleń.

Linda nie była jednak strachliwa i postanowiła, że przenocuje w lesie. Rano na pewno łatwiej znajdzie drogę.

Wdrapała się na rozłożysty dąb, aby żadne zwierzę nie mogło jej dosięgnąć. Ułożyła się wygodnie między gałęziami, a modrą chustką mocno obwiązała głowę, żeby coś dobrego jej się przyśniło. Jakież to są jej myśli i życzenia przed snem?

Otóż tak, najpierw chciałaby się wydostać z tego gęstego lasu. Potem by chciała w tej malowanej skrzyni mleć mąkę, ale nie dla chciwej wdowy, lecz dla wszystkich sąsiadów, i tylko tak, za Bóg zapłać, żeby jej byli życzliwi. A także chciałaby być ładniejsza i mieć nową sukienkę, żeby razem z innymi dziewczętami pójść czasem na tańce.

Nic dziwnego, że wszystko, o czym sobie przed snem myślała, naprawdę zjawiło się we śnie. Z lasu ją wyprowadził wielki kolorowy ptak. W domu, w stodole, czekała na nią malowana skrzynia. Chciwej wdowy nie było w obejściu. Linda sama tam gospodarzyła, a jak jej wszystko dobrze szło! W komorze wisiała piękna nowa sukienka. Kiedy ją włożyła i popatrzyła w zwierciadło, oczom nie mogła uwierzyć: przed nią stała urodziwa dziewczyna z wijącymi się włosami, na którą zwróciliby uwagę wszyscy chłopcy na wiejskiej zabawie.

Był to przecudowny sen i Linda całą noc się uśmiechała do swego szczęścia. Miała nadzieję, że znów wszystko się spełni. I tak też się stało.

Rano zbudziło ją uporczywe wołanie sójki siedzącej na gałęzi naprzeciwko. Linda zrozumiała, że ten ptak o barwnym upierzeniu ją właśnie wzywa. Szła więc za głosem sójki, aż wydostała się z lasu. Potem już łatwo znalazła drogę do wsi.

Wdowa naprawdę zniknęła, a ponieważ nie miała krewnych, więc Linda została tam sama, zajmowała się gospodarstwem, a najbardziej dbała o malowaną skrzynię, żeby była należycie wykorzystana. Wszystkim sąsiadom mełła zboże na całą zimę i ludzie ją lubili za jej uczynność.

- Popatrzcie - mówili - jaka ładna dziewczyna zrobiła się z Lindy! Jeszcze żeby tak znalazła dobrego narzeczonego!

I to także się spełniło!

Teraz Linda z mężem mielą ziarno dla wsi i okolicy, dobrze im się żyje, są szczęśliwi i zadowoleni.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Kto się boi bardziej niż zając [bajka łotewska]

 

Siedział sobie zając w norce i lamentował:

- Mam ja, biedny, zmartwienie! Nie mogę stąd wytknąć nosa, żeby ktoś nie czyhał na moje życie. To wilk, to lis, to ryś, a cóż dopiero ci myśliwi, co chodzą po lesie z psami. Rzucił okiem na niebo i jeszcze sobie przypomniał: - A poza tym ptaki drapieżne! Orzeł czy jastrząb pilnują mnie we dnie, sowa w nocy. Ach, mam takie straszne kłopoty, że żyć mi się odechciewa!

Tak się nad sobą zając użalał, skarżył się na swój los i na świat, w którym ma tylu wrogów, aż w końcu przyszło mu do głowy, że właściwie jest najnieszczęśliwszym stworzeniem na świecie. Nie ma nikogo, kto by, tak jak on, musiał się bać, i że chyba najlepiej będzie, jeśli pójdzie się utopić w jeziorze. Poszedł więc, przez łzy drogi nie widząc, aż doszedł do jeziora. A tu nagle plum! plum! plum! - wokół niego żaby powskakiwały do wody, wystraszone, że ktoś się w trzcinach porusza i że pewnie chce je pożreć.

Zając przez chwilę jak zafascynowany wlepił oczy w te żabie skoki, a potem wybuchnął takim śmiechem, że aż się za brzuch trzymał:

- Patrzcie, to i mnie się ktoś boi! Nawet mnie, strachliwego zająca, cha, cha, cha!

Tak się śmiał, że nie mógł przestać. Dopiero jak mu ze śmiechu pękła górna warga (od tego czasu zając ma wargę pękniętą), to przestał, ale nastroju mu to ani trochę nie zepsuło.

Znowu mu życie zaczęło się podobać, o topieniu się wcale nie myślał. Ale do lasu wracać mu się nie chciało. Postanowił, że wyruszy w świat, znajdzie tam dobrych przyjaciół i, oczywiście, jakieś odpowiednie miejsce do zamieszkania.

A ponieważ miała to być długa podróż, więc zrobił sobie z trzciny i wierzbowych gałązek małą dwukółkę, sam się zaprzągł do dyszla i dziarsko wyruszył w drogę.

Podśpiewywał sobie, do taktu kłapiąc uszami. Wkrótce spotkał starą dratwę szewską.

- Dokąd idziesz? - zapytał zając.

- Nie wiem dokąd i nie wiem którędy - odpowiedziała dratwa. - W dodatku jestem już stara i w ogóle trudno mi się chodzi.

- No to siądź sobie na wózku - zaproponował zając i już byli we dwoje. Śpiewali więc w duecie, a choć dratwa miała głos trochę zbyt ostry, to jednak we dwoje przyjemniej im się podróżowało.

Wtem zobaczyli szpilkę i igłę.

- Dokąd to, dokąd? - wołał zając już z daleka. A szpilka na to:

- W świat. Nie wiemy tylko dokąd i nie wiemy którędy, a ponadto ciężko jest nam brodzić w tej wysokiej trawie...

- Siadajcie więc na mój wózek - zaprosił je zając, pomógł im się wydrapać i znów, w dobrym nastroju, zaprzągł się do dyszla.

Jeszcze jednak nie zdążył się dobrze rozpędzić, jeszcze mali podróżnicy nie zgrali sobie głosów, aby zaśpiewać następną piosenkę, kiedy przed sobą zobaczyli rozżarzony węgielek. Żarzył się i dymił, podskakując w trawie, zając więc gniewnie zawołał:

- Hej, ty tam! Odturlaj się trochę na bok, żebym cię nie przejechał! A co ty tu właściwie robisz?

- Wybrałem się w świat i już nie mogę dalej - poskarżył się węgielek. - Weź mnie, zającu, do swego wózka, a nie pożałujesz.

- No tak, węgielek zawsze się przyda na rozpałkę - rozważał szarak. - Ale jak to zrobić, żebyś nam wózka nie przepalił?

Okazało się to jednak zupełnie proste. Zając położył na dno wózka płaski kamyk, węgielek nań siadł i cała piątka kontynuowała podróż.

Długo nie spotkali nikogo, aż tam gdzie droga zakręcała w kierunku stawu, zauważyli kaczkę. Od razu zaczęła z ciekawością pytać:

- Co to? Na wycieczkę, na wycieczkę? A kogóż wieziesz, zającu, na tym pięknym wózeczku?

- Skądże znowu: na wycieczkę! - obruszył się zając. - Jadę z dratwą, szpilką, igłą i węgielkiem w świat. Jeśli chcesz, dołącz do nas!

- Ależ z chęcią, z chęcią! - kaczka nie pozwoliła zającowi dokończyć, już wyrównała do niego krok, wzięła dyszel pod skrzydło, i tak było ich już razem sześcioro.

Wędrowali przez łąki i pola, lasy i góry, aż zaczęło się ściemniać. Zając z kaczką rozglądali się za jakimś noclegiem, i wtem jak na zawołanie zobaczyli w pobliżu drogi chatynkę. Była tak zmyślnie ukryta między krzakami, że mało kto by ją dostrzegł, ale zając ją zauważył i natychmiast skierował wózek ku drzwiom.

Śmiało otworzył, a kiedy mali podróżnicy sprawdzili, że w środku nie ma żywego ducha, każde z nich znalazło sobie miejsce do spania tam, gdzie mu najbardziej odpowiadało. Kaczka - w kadzi z czystą wodą, tuż za drzwiami, szpilka usnęła zatknięta w ręcznik, węgielek zaś na kamiennym stole, który mu przyjemnie chłodził plecy. Dratwa z igłą wyciągnęły się w łóżku, a zając zagrzebał się w pachnące siano na poddaszu.

Po całodziennej podróży wszyscy zasnęli tak szybko, że nie zdążyłbyś policzyć do pięciu. W chatce słychać było spokojne oddechy śpiących, a nad chatką wtoczył się na niebo posrebrzany księżyc.

O północy odezwały się na ścieżce ciężkie stąpania. To wracał do chatki jej prawdziwy właściciel - straszliwy rozbójnik. Był cały umorusany, zrzucił z pleców worek złotych monet, które zrabował tego dnia, otworzył drzwi i po omacku nachylił się nad kadzią, chcąc w niej ugasić męczące go przez cały dzień pragnienie.

A to mu się dostało! Zaspana kaczka uderzyła skrzydłami w wodę i ten prysznic oślepił naszego rozbójnika. A potem już szło jedno za drugim: chciał się wytrzeć w ręcznik, a tu szpilka ukłuła go w policzek. Uciekł pod stół, a tam go przypiekł rozżarzony węgielek. W końcu, zupełnie nie wiedząc co robić, skoczył na łóżko i trafił prosto na ostrą igłę i dratwę.

Ponieważ było zupełnie ciemno, więc rozbójnik sądził, że w chatce czatował na niego cały pułk żołnierzy z szablami i karabinami. A kiedy jeszcze na poddaszu zatupał zając, zbój wybiegł przez otwarte drzwi i zmykał tak szybko, jakby za nim cała armia goniła.

Oczywiście, do chatki już nigdy nie wrócił. Zając i jego przyjaciele mogli zatem nie tylko spokojnie spać aż do rana, ale także zostać tam na zawsze i gospodarzyć.

Złote monety, które rozbójnik zostawił przed chatą, znacznie im życie uprzyjemniły.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Królewski doradca [bajka litewska]

 

Żył sobie pewien król, który, wierzcie mi lub nie wierzcie, był człowiekiem nad podziw sprawiedliwym. Nie łupił swych poddanych, a wręcz przeciwnie, chciał wiedzieć, jak im się żyje i pracuje w jego królestwie.

Chcąc wszystko zobaczyć na własne oczy, od czasu do czasu przebierał się za prostego człowieka, żeby go nikt nie poznał, i szedł między lud.

Któregoś dnia, przebrany, doszedł aż do pewnej wsi i tam zobaczył kopacza, pogłębiającego rów przy drodze.

- Co tam robisz? - zapytał go król.

- Nie widzisz? Mój pan kazał mi wykopać rów - odpowiedział niechętnie kopacz i dalej wyrzucał gliniastą ziemię.

- Ciężką masz pracę, co? - królowi zrobiło się go żal.

- No jasne! - kopacz przerwał na chwilę pracę, ocierając sobie pot z czoła. - Od rana do wieczora muszę machać łopatą, żeby zarobić na kawałek chleba.

- Ale skoro tak ciężko pracujesz, to chyba zarabiasz dość pieniędzy? - wypytywał król.

- No tak, za tę pracę przy łopacie miałbym dosyć, ale jak rozdzielę, co zarobię, to zostaje mi tylko na wodnistą zupę - odpowiedział kopacz i znów zabrał się pilnie za swoją robotę.

- To chyba źle dzielisz? - zwrócił mu uwagę król.

- Jak to źle? Popatrz, - kopacz zabrał się do objaśniania, wyprostował grzbiet i oparł się o łopatę. - Jedną część zarobionych pieniędzy rzucam prosto w wodę, drugą częścią spłacam dług, trzecią część, tę największą, pożyczam, no a czwarta, najmniejsza część, ledwie starcza mi na to, żebyśmy z żoną nie umarli z głodu.

Król pokręcił głową z niedowierzaniem, skinął kopaczowi na pożegnanie i poszedł dalej. Ciągle rozmyślał nad jego słowami, ale nie umiał ich sobie mądrze wytłumaczyć.

Kiedy wieczorem wracał z powrotem do miasta, kopacz jeszcze ciągłe pracował w rowie.

Król zatrzymał się przy nim i przyjaznym tonem powiada:

- Słuchaj, człowieku, ja jestem twoim królem. Czasem chodzę w przebraniu, żeby na własne oczy zobaczyć, jak żyją i co mówią między sobą moi ludzie. Rozmyślałem o tym, jak dziwnie dzielisz to, co zarabiasz, i nie mogę tego rozgryźć. Wyjaśnij mi to, a ja ci wypłacę trzy złote dukaty. Weź je, proszę.

Kopacz odłożył łopatę, podziękował za dukaty, starannie je zawinął w chustkę i schował pod czapkę, a potem odpowiedział królowi:

- To jest tak. Za pierwszą część zarobku kupuję sól i potem ją wrzucam do wody, z której sobie robię zupę. Muszę ją przecież osolić, a sól jest teraz okropnie droga, wielkie na nią podatki nałożyli twoi ministrowie. Ta druga część to dług, który spłacam swoim rodzicom za to, że mnie wychowywali i żywili. Gdybym teraz nie dbał o nich i nie dawał im pieniędzy na utrzymanie, na starość musieliby iść na żebry. Trzecia część, ta największa, to pieniądze, które wydaję na swoje dzieci. To jest ta pożyczka i mam nadzieję, że kiedyś, kiedy będę stary, one też mi ją spłacą. No a ta ostatnia część zarobku, musi nam z żoną jakoś starczyć, żebyśmy mieli dość sił do pracy. Widzisz więc, królu, jak żyje twój lud.

Król pomyślał chwilę i mówi:

- Piękne i pouczające są twoje słowa i dobrze mi wytłumaczyłeś, co znaczą, ale nikomu tego nie powtarzaj, zanim znów mnie nie zobaczysz! Rozumiesz?

Kopacz zrozumiał. Pokłonił się królowi i energicznie zabrał się do pracy, bo musiał odrobić to, co stracił przez gadanie, a tu już zapadał wieczór.

Zaraz na drugi dzień król wezwał wszystkich wielmożów i zadał im zagadkę, którą znał od kopacza.

- Kto odgadnie - powiedział - ten będzie moim pierwszym doradcą. Baronowie, hrabiowie i książęta myśleli, rozważali, łamali sobie nad tym głowy, ale nic nie wymyślili.

- Ale z was barany! - śmiał się król i wszystkich wygnał z zamku.

Zwołał potem panów niżej urodzonych: ziemian i właścicieli majątków; podobno zdarza się, że oni są trochę mądrzejsi. Ale również nikt z nich nie potrafił rozwiązać zagadki kopacza.

Był jednak między nimi i ten pan, u którego pracował ów autor zagadki. Kiedy wracał z zamku, zobaczył kopacza, ciągle jeszcze pracowicie pogłębiającego rów przy drodze. Zatrzymał się przy nim na pogawędkę.

- Byłem u króla - pochwalił się pan. - Jego Wysokość zadał nam zagadkę. Jak wytłumaczycie, mówi, że ktoś część swego mizernego zarobku rzuca w wodę, część oddaje jako dług, a następną, największą część pożycza?

- A czy ktoś potrafił to wyjaśnić? - zapytał kopacz z ciekawością.

- Też masz pomysły! Nikt tej zagadki nie rozwiązał. - machnął ręką pan.

- Nie uwierzysz mi, panie, ale ja znam właściwą odpowiedź - zaśmiał się kopacz.

- Nie mów! Chyba żarty sobie stroisz! - nie uwierzył pan.

- Ale skąd! Przecież ja tę zagadkę sam wymyśliłem, a więc muszę też znać na nią odpowiedź! - rzekł kopacz i opowiedział panu o swoim spotkaniu z przebranym królem.

Pan zaczął nalegać na kopacza, żeby mu zdradził odpowiedź, a dostanie za to trzy złote monety.

- To mało - odparł kopacz. - Trzy dukaty dał mi za to król. Ty mi musisz dać dwa razy tyle.

Pan się trochę targował, ale potem dał kopaczowi dwa razy po trzy dukaty, dowiedział się, jaka jest właściwa odpowiedź i natychmiast z nią wrócił do króla na zamek, aby król mianował go pierwszym doradcą.

Król był zaskoczony, lecz potem przypomniał sobie, że ów kopacz pracuje w majątku tego właśnie pana, więc od razu natarł na niego:

- Tę odpowiedź zdradził ci twój kopacz, co? Nie zaprzeczaj!

Pan wykręcał się, wykręcał, ale króla przecież nie wolno okłamywać. W końcu wyznał prawdę.

Król się okrutnie rozgniewał, wygnał go i natychmiast posłał pachołków po kopacza.

- Nie dotrzymałeś naszej umowy, łajdaku! Zamknę cię za to w najgłębszym lochu - krzyknął król do biednego kopacza, kiedy ten przed nim stanął.

Ale kopacz nie dał się zastraszyć i śmiało się bronił:

- Nie naruszyłem naszej umowy, Wasza Wysokość. Mówiłeś przecież, że nie wolno mi nikomu zdradzić odpowiedzi na tę zagadkę, zanim znowu cię nie zobaczę. A ja już sześciokrotnie cię dzisiaj widziałem!

- Co ty pleciesz? Gdzie mnie widziałeś sześciokrotnie? - król był tak zaskoczony, że aż wstał z tronu.

- Tutaj - odpowiedział cicho kopacz i wyciągnął rękę do króla. Na dłoni miał wszystkich dziewięć złotych dukatów, a na każdym była wybita głowa królewska.

Król przez chwilę patrzył na swoje podobizny wyryte na złotych monetach, a potem się roześmiał:

- Jesteś zuch, kopaczu. Żaden z mych wysoko urodzonych panów nie dorówna twojej mądrej głowie. Ty będziesz moim doradcą!

Od czasu kiedy królowi rad udziela prosty człowiek, wszyscy ludzie mają tam dość chleba, żyje się im dobrze i dostatnio.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Dziewczyna z obrazu w dębowych ramach [bajka karelska]

 

W małej chatce na brzegu morza żył sobie niegdyś młody rybak ze swoją matką. Staruszka naprawiała sieci, a syn łowił w nie połyskujące srebrem ryby; czasem dużo, kiedy indziej znów mało, w zależności od tego, jak hojne było morze. I tak sobie tam oboje żyli szczęśliwie i spokojnie.

Kiedyś jednak chatkę rybacką nawiedziła choroba. Staruszka słabowała, marniała, aż była cienka jak wiórek. Nawet już nie wychodziła przed dom, żeby jej nie zdmuchnął wiatr od zatoki. Pewnego dnia położyła się, spokojnie złożyła ręce na piersiach, zasnęła - i więcej się już nie obudziła.

Młody rybak rozpłakał się; teraz był na świecie całkiem sam. Niechętnie wracał z połowu do domu, do zimnej, nieprzytulnej izby. Wypływał więc teraz daleko, daleko w morze i nie dbał nawet o to, że burza niszczy jego połatany żagiel.

Pewnego razu, już od samego rana, połów mu się nie wiódł. Wszystkie ryby jakby specjalnie unikały jego sieci. Koło południa, kiedy za plecami nie było już widać rodzinnego brzegu, niebo zasnuły ciemne chmury, które niczym czarną zasłoną przesłoniły słońce. Powierzchnia wody zrobiła się granatowa, a wiatr, z początku słaby, nasilał się i na grzbietach wysokich fal gnał łódź rybaka w dal, wprost na otwarte morze. Młodzieniec zwinął żagiel, aby wiatr go nie porwał, wyciągnął pustą sieć i chwycił za ster. Na próżno jednak starał się skierować łódź z powrotem.

Dopiero pod wieczór wiatr ustał, a morze wygładziło się. Niedaleko lewej burty rybak ujrzał czerniejące skały, ą wśród nich wielki żaglowiec z połamanymi masztami. Kiedy zbliżył się do statku, zobaczył, że utknął on w skalnej rozpadlinie i że jest chyba pusty. Kto wie, jaka burza go tam zagnała.

Wydrapał się na pokład. Wszędzie było pusto - ani żywej duszy. Nawet mysz ani szczur nie przebiegły mu drogi, kiedy błąkał się po opuszczonych pomieszczeniach wraku. W końcu na dole pod pokładem znalazł kajutę kapitana. Z wielkim wysiłkiem otworzył drzwi, przed którymi na warstwie mułu zaczepiły się morszczyny. I tu zionęła na niego stęchła pustka, tylko nad wąskim łóżkiem wisiał wielki obraz w ciężkich dębowych ramach. Był to portret przepięknej dziewczyny o fiołkowomodrych oczach i złotych włosach. W którymkolwiek miejscu kajuty rybak stanął, stale towarzyszyło mu jej spojrzenie. Jak tylko się otrząsnął ze zdziwienia, zdjął ostrożnie obaz ze ściany, mówiąc sam do siebie półgłosem:

- Nie, nie, nie mogę cię tu zostawić samą, samiusieńką! Wezmę cię do domu, przynajmniej nie będzie mi smutno!

Jak powiedział, tak zrobił. Jeszcze tej samej nocy, kiedy po długiej żegludze wrócił do chatki, zawiesił obraz na ścianie naprzeciw drzwi.

- To dlatego, żebyś mnie zawsze witała, kiedy wejdę do izby - dodał, pełen uwielbienia dla dziewczyny z obrazu.

Zanim zasnął, wyczerpany i rozstrojony po długim dniu, popatrzył na jej delikatną twarz i zdawało mu się, że jej zamyślone oczy uważnie go śledzą.

- Ty na pewno jesteś córką kapitana, który być może rozbił się na skałach i zginął. Inaczej by ciebie samiutkiej nie zostawił w opuszczonym wraku. Od pierwszego spojrzenia zakochałem się w tobie, moja piękna, i cieszę się, że teraz ciągle będziesz ze mną - życzył jeszcze dziewczynie dobrej nocy i zgasił lampę.

Od czasu, kiedy rybak powiesił na ścianie tajemniczy obraz, całe jego życie się odmieniło. Chętnie wracał z połowu do domu. Jak tylko przekroczył próg, już go witały życzliwe fiołkowe oczy i wiernie na niego spoglądały przez cały wieczór. Przed snem rybak zwykle siadał sobie przed obrazem, patrzył na tę miłą, ukochaną twarz, a czasem też cichym głosem opowiadał jej o swej matce, o połowach i o burzach na morzu, o kupcu, który w przystani kupuje od niego ryby i oszukuje go, o przepięknych muszlach i o złocistych bursztynach, które przypływ wyrzuca na piaszczysty brzeg i które mają kolor jej włosów, o wspaniałych kwiatach w szczelinach morskich skał, które są tak fiołkowomodre jak jej oczy.

Tak płynęły dni i wydawało się, że w chatce znów było miło i przyjemnie.

Któregoś dnia rybak wrócił z morza zmęczony i głodny. Szybko zjadł kolację, bo musiał jeszcze naprawić starą sieć przed kolejnym połowem. Przyniósł ją więc z komory, rozpostarł w całej izbie, ale na próżno szuka dziur: sieć jest starannie naprawiona, jak nowa. „Jak to możliwe?”, pomyślał rybak. „Widocznie jeszcze matka nieboszczka ją naprawiła”. Kiedy przed spaniem zapatrzył się w obraz, wydawało mu się, że fiołkowe oczy troszeczkę jakby uśmiechnęły się do niego.

- To mi się tylko wydaje - powiedział sobie w półśnie i zasnął głęboko. Kiedy jednak następnego dnia wrócił z połowu, czekało go nowe zaskoczenie: izba czysto wysprzątana, okno otwarte i umyte. - Chyba zapomniałem zamknąć okno i umył je deszcz - wyjaśnił sobie tę zagadkę, a na gzymsie pod obrazem postawił bukiet białych kalin, które narwał po drodze z przystani.

Przed snem opowiadał jeszcze swojej złotowłosej, jak matka zawsze dbała o czystość w izbie, jak było ciepło i przytulnie, i on to ma na pewno po matce, że tak pilnuje porządku. I znowu mu się wydawało, że te fiołkowe oczy ciepło na niego spojrzały, a dziewczyna się odrobinę uśmiechnęła.

Trzeciego dnia, kiedy rybak późno wieczorem wrócił z morza, które wtedy było złe, wzburzone i nie pozwalało jego łodzi wpłynąć do przystani, od razu sobie pomyślał, że wszystko, co się w domku dzieje w czasie jego nieobecności, nie dzieje się samo z siebie.

Twarz dziewczyny na obrazie miała wyraz niecierpliwego oczekiwania, a nawet troski, ale fiołkowe oczy patrzyły na niego życzliwie, z uśmiechem. W kominku trzaskał ogień, stół był nakryty, na nim parowała gorąca zupa, a na płóciennej ściereczce leżał świeżo upieczony chleb.

Rybak nie mógł pojąć, jak się to stało, kręcił głową z niedowierzaniem. Patrzył na piękną twarz na obrazie, ale złotowłosa tylko uśmiechała się tajemniczo, jej nieme usta nic mu nie mogły wyjaśnić. Zmienił jeszcze wodę w kwiatach pod obrazem i poszedł spać, ale długo nie mógł usnąć. Przewracał się z boku na bok, i dopiero nad razem wymyślił, co powinien zrobić.

Jak tylko słońce wyszło na niebo, zabrał sieci i wiosła, a potem jak zawsze skierował się ku przystani. Tam włożył rybackie narzędzia do łódki i okrężną drogą, po cichutku, wrócił do domu. Już z daleka słyszał, jak na jego podwórku ktoś zwołuje drób do karmienia. Na palcach zbliżył się do okna, zajrzał do izby i nie wierzył własnym oczom: dębowe ramy na ścianie puste - nie ma portretu złotowłosej. Cicho się podkradł do płotu, zajrzał na podwórko i osłupiał. Na ganku stoi dziewczyna z obrazu, w ręce ma płócienny woreczek z ziarnem, sypie je kurom, a koguta ze śmiechem odgania.

Tego dnia młody rybak nie wypłynął na połów. W głowie miał chaos; nie wiedział, co robić, aby nie spłoszyć tego cudu.

W końcu postanowił, że pójdzie prosić o radę starą, dobrą czarownicę, która mieszkała na końcu zatoki w glinianej chatce, razem z czarnym kotem i mądrą sową. Ta kobieta umiała znaleźć dobrą radę na każdy ludzki kłopot i zmartwienie.

- Tylu ludziom już pomogła, może także mnie coś poradzi - powiedział sobie rybak i zastukał do wypaczonych drzwi z modrzewiowej kory.

- Wiem, co cię trapi, młodzieńcze - przywitała go baba. - Chodzi ci o córkę kapitana z obrazu, co? Spodobała ci się i wolałbyś ją mieć żywą w izbie niż namalowaną, w dębowych ramach.

I dała mu prostą radę: kiedy znów piękna dziewczyna zejdzie z obrazu, niech szybko zdejmie ramy, schowa je w komorze, a komorę zamknie na trzy spusty.

- Kluczyk powieś sobie na szyi i nigdy go nie zdejmuj! Jak dziewczyna nie znajdzie ram od obrazu, nie będzie tam mogła wrócić i chętnie zostanie u ciebie.

Rybak pokłonił się w pas mądrej staruszce, podziękował i obiecał dać jej wszystkie ryby z przyszłego połowu.

Potem zrobił dokładnie tak, jak mu poradziła.

Następnego dnia rano znów niepostrzeżenie wrócił do domu. Za chatą poczekał, aż na podwórku usłyszy głos dziewczyny, przez okno wszedł do izby, zdjął ze ściany puste ramy, schował je w komorze, komorę zamknął na trzy spusty, a kluczyk na sznurku konopnym powiesił sobie na szyi. Wszystko się udało, tak jak przepowiedziała mądra czarownica.

Kiedy dziewczyna o fiołkowych oczach zobaczyła pustą ścianę, wystraszyła się i szukała swoich dębowych ram. Nie znalazła ich, więc uderzyła w płacz. Potem jednak uspokoiła się, a wieczorem usiadła razem z rybakiem do nakrytego stołu.

Młody rybak był uczciwym człowiekiem, a więc odtąd żyli razem szczęśliwie i spokojnie w chatce na brzegu morza. Po jakimś czasie urodził im się synek. Po matce był urodziwy, po ojcu odziedziczył siłę i umiłowanie morza. Rósł jak na drożdżach ku radości swoich rodziców. Kiedy dorósł, zwabiły go dalekie morza i popłynął jako chłopiec okrętowy na wielkim statku w świat. Matce ciężko było się z nim rozstać, ale ojciec życzył mu na drogę, aby się spełniło wszystko to, czego on sam nie zaznał: - Płyń, synku, w świat, poznasz tam dużo krajów i dużo ludzi. Jesteś silny, pracowity i rozsądny, może kiedyś wrócisz do nas jako kapitan.

Upłynęło wiele lat. Rybak przemienił się w białowłosego staruszka, utracił siły, na morze wypływać sam już nie miał odwagi. I w złote włosy jego żony wkradło się srebro, choć stale była piękna, a jej fiołkowe oczy wydawały się młode i iskrzyły się jak przed laty, gdy wyszła z obrazu.

Stary rybak teraz najchętniej siadywał na ganku, pobladłymi oczami obserwował przypływ i co dnia cierpliwie czekał, kiedy na horyzoncie pojawi się żaglowiec z trzema masztami, którym dowodzi jego syn. Kilka razy w roku syn przypływał w odwiedziny, przywoził rodzicom pełno egzotycznych podarunków, cieszył się razem z nimi i znów odpływał do dalekich krajów.

Aż pewnego jesiennego dnia wypełniły się dni starego rybaka. Jego dobre serce przestało bić. Kiedy żona go przebierała w odświętne ubranie, zobaczyła, że na szyi ma kluczyk. Od razu się domyśliła, że to klucz od komory, która przez długie lata była zamknięta. Wzięła klucz, otworzyła komorę i tam między rybackimi sieciami znalazła, ciężkie dębowe ramy. Uśmiechnęła się do nich, jak do starego, dobrego przyjaciela, odkurzyła je, wyczyściła do połysku i zawiesiła na ścianie naprzeciw drzwi, gdzie kiedyś dawno wisiały. Potem zapaliła woskową świecę, po raz ostatni ciepło spojrzała na męża fiołkowymi oczami i leciutko weszła w dębowe ramy.

Tak się złożyło, że tego samego dnia wieczorem syn-kapitan wrócił do domu z dalekiej podróży. Znalazł rodzinną chatę cichą i opuszczoną. W izbie leżał nieboszczyk ojciec z dogasającą świeczką przy głowie, a matki nigdzie nie było.

Rozejrzał się dokładnie, i co widzi? Jego matka uśmiecha się do niego z obrazu na ścianie, znów jest piękna i młoda, taka jak ją zapamiętał z dzieciństwa.

- Nic o tym nie wiedziałem, - powiedział sobie w duchu, a do oczu napłynęły mu łzy - że ojciec zamówił portret mamy. Jakże on ją kochał!

Następnego dnia syn pochował starego rybaka, chatkę zamknął na dziewięć spustów, a portret matki w dębowych ramach zabrał na statek. Powiesił go sobie w swojej kajucie nad łóżkiem.

Każdego wieczoru, zanim mu oczy zamknie sen, patrzy w subtelne fiołkowe oczy swojej złotowłosej matki i cicho z nią rozmawia, jak to przed laty czynił jego ojciec. A te wiecznie młode, uśmiechnięte oczy pełne matczynej miłości, towarzyszą mu we wszystkich jego podróżach, czy to burza, czy słoneczny dzień.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Trzej bracia [bajka litewska]

 

Daleko na północy było królestwo śniegu, którym władał stary, mądry król. Mieszkał w kryształowym pałacu o tysiącu okien, a za każdym z nich niebieskawym chłodnym światłem połyskiwała roziskrzona gwiazda.

Miał trzech synów. Najstarszy - Wiatr, był po ojcu mądry i rozważny, średni - Wicher, był szybki i gwałtowny, taki postrzeleniec, jak to się mówi; najmłodszy - Lodowatek nie miał dobrego charakteru, był zły i napastliwy, co mu wpadło do głowy, to musiał zrobić.

Królewskie kłopoty i troski bardzo już starego władcę męczyły, przecież królował przez trzysta lat, postanowił zatem, że kryształowy pałac razem z całą śnieżną krainą przekaże któremuś z synów. Tylko któremu?

- Muszę ich wypróbować. Ten, kto potrafi gospodarzyć najlepiej, będzie też dobrym władcą - zdecydował król i wezwał swych synów.

Dał każdemu trzy dukaty i mówi:

- Kto z was w krótkim czasie najlepiej zużytkuje te pieniądze, ten dostanie kryształowy pałac i całe królestwo.

Jako pierwszy niecierpliwie wyruszył w świat najmłodszy syn, Lodowatek. Wszędzie tam, kędy leciał, zostawiał ślady lodowe i szron. Przelatywał nad wioskami, zamykając lodową pokrywą jeziora, rzeki i potoki. Gdy wiał nad miastami - wszystkie studnie zamarzały. Za jakimś miastem dogonił sanie na drodze. Jechał nimi z jarmarku bogaty kupiec, otulony w lisie futro.

Lodowatek całą siłą na niego natarł i zahuczał:

- Daj mi trzy dukaty, bo inaczej cię zamrożę na kość!

Ale kupiec go nie słyszał, miał baranią czapkę wciśniętą na uszy i jeszcze postawił sobie futrzany kołnierz z wydry.

Lodowatek się rozzłościł, przedarł się pod futro, przeniknął przez kaftan i wlazł pod koszulę; tak biedaka zmroził, że kupiec naprawdę zesztywniał na kość i półmartwy zwalił się w sanie.

- No, z ciebie, soplu lodowy, już ani dukata nie wycisnę - zachichotał złośliwie Lodowatek i poleciał dalej.

Na skraju lasu zobaczył drwala, karczującego pnie.

- Z niego na pewno wydostanę przynajmniej dukata - ucieszył się Lodowatek i rzucił się na wieśniaka.

Ale drwal tak się namachał siekierą przy pracy, że lał się z niego pot. Lodowatek nie wiedział, z której strony zabrać się do tego chłopa. Ten, jakby umyślnie, odrzucił kożuszek, zdjął rękawice i tylko tak, w koszuli, wyrąbywał korzenie, aż wióry leciały.

- Już ja cię dostanę! - zaświstał wściekle Lodowatek i wślizgnął się do rękawic.

- Jak je włożysz, to ci palce skostnieją w sople lodu.

I rzeczywiście, rękawice po chwili zamieniły się w kawałki lodu, stwardniały na kamień.

 

Kiedy drwal wyciął ostatni pień, pilno mu było do domu. Włożył kożuszek, nasadził baranicę, potem chciał wciągnąć rękawice, ale te były twarde jak drewno.

- Niech to licho - mówi - w nich sobie rąk nie ogrzeję, muszę je trochę zmiękczyć.

Położył rękawice na pieńku i obuchem siekiery tak mocno je rozklepał, że ukrytego w nich Lodowatka o mało nie zabił. Ów uciekał tak szybko, że po drodze zgubił także te trzy dukaty, co je dostał od swego ojca-króla.

Po takim laniu nie miał już ochoty na dalszą drogę i zawstydzony wrócił do domu.

- Widzisz, widzisz, synku! - przywitał król ze smutkiem swego najmłodszego syna. - Powierzone ci pieniądze straciłeś, a sam masz siniak na siniaku. Przynajmniej teraz wiesz, że człowiek, który ciężko pracuje, ma rękę szybką i silną. I zapamiętaj sobie: ludziom mamy pomagać, a nie szkodzić!

Starsi bracia zgodnie pokiwali głowami: wcale im nie było żal najmłodszego.

- Teraz ja wam pokażę, jak się powinno ludziom pomagać - chełpił się średni brat, Wicher, i szumnie ruszył w świat.

Skierował się na południe.

Doleciał do pewnej wioski. Na jej skraju, w stodole, właśnie wymłócono zboże i wieśniak je teraz czyścił razem z całą rodziną: oddzielali ziarno od plew. Wicher zaproponował, że im pomoże.

- Czemu nie? - zgodził się gospodarz - przynajmniej wcześniej skończymy.

I rzeczywiście skończyli. Wicher dmuchnął w spichlerz tak mocno, że w mgnieniu oka wywiał całe zboże, ziarna razem z plewami, a nawet z piaskiem z klepiska, aż na drugą stronę. I żeby tylko tyle! Zrzucił przy tym również dach stodoły i zaniósł go daleko w pole. Wieśniak biadolił, złorzeczył, groził. Jakżeby nie! Taka szkoda: zboża nie ma, stodoła bez dachu. Wicher musiał szybko mu wypłacić złoty dukat jako odszkodowanie, bo chciał pójść do sołtysa ze skargą.

Potem Wicher poleciał nad morze. Tam, w przystani, rybacy przygotowywali się do połowu i właśnie podnosili żagle.

- Pomogę wam, chłopaki, wypłynąć w morze - ochoczo zaproponował Wicher i naparł z tak wielką siłą, że wszystkie żagle oberwał, a barka jak błyskawica odbiła od brzegu. Zanim sternik zdążył złapać za ster, uderzyła o skały i rozcięła sobie dziób. Rybacy przeklinali takiego pomocnika i zmusili go, żeby im natychmiast zapłacił dukata w zamian za szkodę, którą im wyrządził. W innym przypadku, grozili, przywiążą go do skały liną stalową, żeby więcej nie mógł ludziom szkodzić!

- Jeszcze spróbuję u młynarza - powiedział sobie Wicher. Skoro przez cały dzień będę mu dmuchać w skrzydła wiatraka, to na pewno dobrze mi zapłaci.

Ale i tu dużo nie zarobił. Jak z całej siły dmuchnął w skrzydła, to tylko drzazgi poleciały i połamał je zupełnie.

Zrozpaczony młynarz rwał sobie włosy z głowy, ale potem złapał orczyk i krzyczy, że zabije Wichra, jeśli mu natychmiast nie zapłaci za szkodę. Co miał biedny Wicher robić? Dał mu ostatniego dukata i wrócił do domu z niczym.

Król smutnie pokiwał głową, kiedy średni syn opowiadał o tych przykrych wypadkach, a potem powiedział:

- Zapewne, Wichrze, chciałeś dobrze, ale ty w niczym nie znasz umiaru, a zatem za swą porywczość musiałeś drogo zapłacić.

W końcu także najstarszy z braci, Wiatr, wyruszył w świat. On również zaraz pierwszego dnia doleciał do pewnej osady. Tam właśnie skończyli młóckę pszenicy i cała rodzina przed stodołą czyściła ziarno.

Wiatr się zniżył nad klepisko, dmuchnął niezbyt mocno, i wszystkie plewy jak roje muszek odleciały za stodołę. Gospodarz tylko napełniał worki czystym ziarnem. Aż do wieczora pracowali pilnie, aby skończyć. Cały tegoroczny urodzaj został zapakowany do worków i przygotowany do mielenia.

- Zaraz jutro zawiozę to do młyna. A tobie, Wietrze, bardzo dziękuję. Bez twojej pomocy pracowalibyśmy nad tym jeszcze cały tydzień. - powiedział zadowolony wieśniak i nagrodził Wiatra złotym dukatem.

Wiatr więc ruszył w dalszą drogę. Następnego dnia zauważył na otwartym morzu barkę rybacką. Żeglarze wiosłowali z całych sił, ale naładowany statek posuwał się naprzód powoli jak ślimak. Wydawało się, że wciąż stoją w miejscu. Wiatr zadął, rybacy szybko podnieśli żagle i przed wieczorem szczęśliwie, razem z ładunkiem, dopłynęli do przystani. Bardzo się z tego cieszyli i dali Wiatrowi dwa dukaty za to, że im tak bardzo pomógł.

Trzeciego dnia Wiatr doleciał do niewielkiego pagórka, na którym stał młyn z wiatrakiem. Jego skrzydła jednak smętnie sterczały, a zmartwiony młynarz co chwilę wybiegał na szczyt pagórka i spoglądał w niebo z nadzieją, że z którejś strony może wietrzyk zawieje.

Wiatr wziął się do pracy i zaczął kręcić skrzydłami wiatraka. Wiał aż do wieczora, więc młynarz zmełł mąkę na zimę dla całej wioski. Uradowało go to i dał Wiatrowi przy pożegnaniu trzy dukaty za całodzienną pomoc.

Wiatr wrócił do domu i przed ojcem-królem z dumą wysypał wszystkie złote monety: te, które od niego dostał, i te pozostałe, opowiadając przy tym, jak je zarobił.

Król go pochwalił, zadowolony pokiwał głową i rzekł synom:

- Widzieliście sami, kto z was jest najlepszym gospodarzem. Zdecydowałem więc, że królestwo śniegu i kryształowy pałac przekażę tobie, Wietrze. Na pewno będziesz tu rządził rozsądnie i sprawiedliwie.

I jak powiedział, tak zrobił.

Wicher, obrażony, obrócił się na pięcie i gwałtownie się wyniósł. Od tej pory lata jak szalony po całym świecie, bo własnego domu nie ma.

Lodowatek po tym laniu trochę zmądrzał. Od czasu do czasu rusza w świat, tu zamrozi jeziora i rzeki, tam znów nawieje świeżego śnieżku na górki, żeby dzieci mogły się ślizgać, jeździć na sankach i na nartach. A gdy słyszy ich radosne piski i pokrzykiwania, to zadowolony wraca z powrotem do królestwa śniegu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Dlaczego sowy pohukują [bajka litewska]

 

Kiedy dziś tak sobie chodzicie po lesie, to chyba nie przychodzi wam na myśl, że nie zawsze tu była taka błoga cisza i spokój. Było zupełnie na odwrót:

W pradawnych czasach w lesie panował straszny hałas. Ssaki, gady, płazy i owady nie czyniły wiele zgiełku, ale za to ptaki! Jak świat światem, była to niespokojna i kłótliwa hałastra! W owych czasach każdy ptak śpiewał tak, jak mu się podobało. Co usłyszał, to natychmiast wyśpiewywał, a każdy następny go naśladował, jeden drugiego chciał prześcignąć.

Był z tego bałagan nad bałaganami. Wszystkie głosy się mieszały i tak jakoś poplątały. Słowik krakał, sroka ćwierkała, orzeł kukał, wrona szczebiotała - po prostu groch z kapustą, jak to się mówi.

Biedny był ten, kto wtedy szedł przez las. Jeśli na czas nie wcisnął sobie czapki na uszy, to z miejsca ogłuchł od tej ptasiej muzyki.

Kiedyś niedźwiedź zaczął rozmyślać, co by tu zrobić z tym hałasem. Był wtedy w lesie sołtysem i po pracy lubił się zdrzemnąć, ale ten ptasi wrzask często wyrywał go ze snu. Postanowił zatem, że w tym koncertowaniu zaprowadzi porządek. A znacie przecież niedźwiedzia! Jak raz coś sobie postanowi w tym swoim wielkim łbie, to nic go od tego nie odwiedzie.

Pewnego dnia zwołał więc na wielką polanę wszystkie ptaki, sam rozsiadł się wygodnie na dębowej beczce, którą przyturlał ze swego barłogu, machnął łapą, żeby się wszyscy uciszyli, i rzekł:

- Powiem krótko: w lesie ma być spokój, cisza i porządek. Nie możecie jedno przez drugie gwizdać, krakać i szczebiotać, jak wam się podoba. Przytoczyłem tu beczkę pełną ptasich piosenek. Niech każdy sobie wybierze nuty, według swego gustu i gardziołka. Ale pamiętajcie: taką piosenkę, jaką dziś sobie wybierzecie, będziecie śpiewać już na zawsze, nie żadną inną. Od dziś nie chcę słyszeć, żeby na przykład sójka próbowała piać. Zrozumiano?

Ptaki bardzo dobrze rozumiały, o co chodzi ich kudłatemu sołtysowi. Powiedział im przecież zupełnie jasno, czego sobie od nich życzy, a wiedziały, że z nim nie ma żartów.

Zleciały się wokoło ogromnej beczki dębowej, niedźwiedź z denka wyciągnął grubą zatyczkę, a z beczki zaczęły wylatywać ptasie piosenki, jedna za drugą. Ptaki je sobie wybierały według swych gardziołek, według upierzenia i według własnych gustów. Było przy tym trochę szmerania i popiskiwania, ale niewiele, bo nikt nie chciał rozdrażnić misia-sołtysa.

W południe już każdy ptak miał swoją własną piosenkę; tylko sowy na polanie jeszcze się nie pokazały. To nikogo nie dziwiło, bo wiadomo, że sowa cały dzień przesypia, leniu****e, a dopiero wieczorem nadaje się do rozmowy.

Tak samo było i tym razem. Kiedy sowy pod wieczór dowiedziały się, że każdy ptak ma teraz swoją własną melodię, natychmiast i one chciały coś dla siebie. Była to jednak musztarda po obiedzie, bo na polanie znalazły beczkę dębową pustą. Wszystkie melodie ptaszki już zabrały, a śpiochom-sowom nic się nie dostało.

Było im smutno z tego powodu; nie wiedziały, co robić. Najstarsza i najmądrzejsza sowa poradziła:

- Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak tylko latać za ludźmi. Oni ciągle sobie podśpiewują i znają chyba masę piosenek. Może nam jakąś dadzą.

Sowy zgodziły się i ruszyły do ludzi na wieś. Tam jednak świeciło się tylko w jednym budynku, bo było już grubo po północy. W tym domu akurat odbywało się wesele, ale większość gości już zmorzył sen. Niektórzy spali na stole, niektórzy pod stołem, baby pochrapywały na piecu, a muzykanci drzemali na ławach. W kącie pewien grajek trzymał jeszcze basetlę i sennie przeciągał smyczkiem po jednej strunie, która ostała się po tej hucznej zabawie. Z basetli wydobywał się stale jednakowy głęboki ton, takie ponure: hu-hu-hu.

- To jest ta jedyna piosenka, która została dla nas - rzekła mądra sowa. - Nie jest wprawdzie piękna, ale przynajmniej szybko się jej nauczymy.

Sowy przytaknęły, bo co innego mogły zrobić?! I od tego czasu rozlega się w lesie ich smutna piosenka: hu-hu-hu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak wieśniak nabrał rozumu [bajka litewska]

 

Kiedyś dawno żył u nas we wsi pewien mądry gospodarz. Wiedział, że pewnego wieczoru położy się spać, a rano już nie wstanie. Kiedy więc nadszedł ten dzień, zawołał do siebie swego jedynego syna i mówi:

- Nigdy, synku nie bądź skąpy i chciwy! Pamiętaj, że nie zbiedniejesz, skoro we właściwym czasie i na właściwym miejscu będziesz rozdawać pełnymi garściami.

Kiedy starzec skończył mówić, zamknął oczy i zasnął na wieki.

Syn niezbyt dobrze zrozumiał wypowiedź ojca i wytłumaczył ją sobie na swój własny sposób. Wiedział, że każde słowo ojca miało wagę złota, a zatem postanowił jego ostatnią wolę wypełnić jak najdokładniej.

Poczekał do końca żniw, potem wybrał ze spichrza całe zboże, aż do ostatniego ziarna, i powrzucał je do rzeki. Kiedy ostatnie ziarnko wpadło do wody, wzburzyła się jej powierzchnia i wynurzyła się królowa wód w złotej koronie. Uśmiechnęła się do wieśniaka i powiedziała:

- Za to, że nakarmiłeś wszystkie moje ryby, dobry człowieku, dam ci cenny podarunek. Od dziś będziesz rozumiał mowę wszystkich zwierząt i ptaków. Pamiętaj jednak, że nie wolno ci nikomu tego zdradzić. Inaczej gotuj sobie pogrzeb!

Wieśniak w pas się ukłonił pięknej czarodziejce i ruszył do domu. Było południe, słoneczko niemiłosiernie przypiekało. Położył się więc na chwilę pod lipą, zamknął oczy i odpoczywał.

Wtem przyleciała wrona ze swoim młodym. Oba ptaki usiadły na lipie i zaczęły rozmawiać; wieśniak naprawdę rozumiał każde ich słowo.

- Patrz, mamo - zakrakało, młode wronie. - Na dole leży martwy człowiek. Ja mu wydziobię oczy.

Ale stara wrona je ostrzegała:

- Nie szalej, maluchu, może nie jest martwy, tylko śpi.

- Nie szkodzi, spróbuję. Ty, mamo, ciągle się boisz. - Zleciało na dół i ostrożnie dziobnęło śpiącego w nogę - i nic, nawet nie drgnął. Wronie poczuło odwagę, skoczyło dalej i dziobnęło mężczyznę w brzuch. I znów nic...

- Widzisz, mamo, jest zupełnie nieżywy - zwycięsko zakrakało młode, usiadło na piersiach i przygotowało się do wydziobania oka. A tu nagle chaps! - Wieśniak mocno złapał niemądre wronie za skrzydło.

- Na pomoc, na pomoc, mamusiu! - zakrakało rozpaczliwie.

- Jak ci teraz pomogę, ty nieusłuchańcze! Gdyby on cię puścił, zaprowadziłabym go do skarbu, ale jak się z nim dogadamy? - zakrakała bezradnie matka.

Wieśniak zastanowił się nad tym i wypuścił młodą wronę.

Rozległo się radosne krakanie, potem obie poleciały do lasu, a tam nagle stara wrona obniżyła lot ku ziemi, siadła na kamień pod świerkiem i długo krakała:

- Tutaj, tutaj, tutaj!

Wieśniak natychmiast przybiegł, odwalił kamień i ujrzał coś niesłychanego: między korzeniami świerka tkwił wielki gliniany garniec pełen złotych monet. Zaniósł skarb do domu, kupił sobie wszystko, czego potrzebował, ulepszył gospodarstwo, ożenił się i żył sobie dobrze i spokojnie. Kiedyś przechodził obok obory i usłyszał, jak tam gwarzą kozioł z wołem:

- Ach, mój Boże, ale mam ciężkie życie! - wzdychał wół. - Nie masz pojęcia, brodaczu, jaka to harówa ciągnąć pług od rana do wieczora.

Kozioł tylko zachichotał:

- Dlaczego jesteś taki głupi, wole? Udawaj, że jesteś chory, a wymigasz się od pracy!

- Masz rację, brodaczu, jutro tego spróbuję. Na drugi dzień parobek zgłosił gospodarzowi:

- Wół niedomaga, leży na słomie jak martwy. Co z tym zrobimy?!

- A to pech; zaprzęgnij więc do pługa kozła i nie oszczędzaj go; daj mu dobrze w kość, leniuchowi, przecież przez całe dni nic nie robi - zadecydował gospodarz.

Tak też się stało. Cały dzień kozioł ciągnął za sobą pług, oczy mu z wysiłku wychodzą na wierzch, sierść ma zlepioną potem i gliną, grzbiet obolały od bata.

Dawno już zaszło słońce, a on jeszcze się wlecze głęboką bruzdą. Już było ciemno, księżyc świecił jak wypieczony rogalik, kiedy kozioł wtoczył się do obory.

- Jak ci poszło, bratku? Co nowego? - powitał go dobrodusznie wół.

- Cóż tam ja - mówi kozioł - u mnie wszystko w porządku. Ale słyszałem, że jutro ma przyjść do ciebie rzeźnik. „Co robić z chorym wołem?” pytał podobno gospodarz. „Nie chodzi w zaprzęgu, więc go zarżniemy i uwędzimy na zimę.”

- Już jutro znowu będę zdrów - przestraszył się wół.

Gospodarz wysłuchał tej rozmowy i wybuchnął śmiechem. Wrócił do izby i ciągle się jeszcze śmiał.

- Dlaczego się śmiejesz? - zdziwiła się żona, ale on tylko machnął ręką i śmiał się dalej.

- Powiedz mi to, żebym też się mogła śmiać!

- Nic takiego - odpowiedział mąż, ale wolał przestać się śmiać, żeby żona nie była zbyt dociekliwa.

Żona, trochę urażona, postawiła na stół kolację. Mąż wziął pieróg, nalał sobie herbaty, zjadł, ale nagle przypomniał mu się głupi wół i chytry kozioł, i znów parsknął śmiechem, omal się nie krztusząc.

To gospodynię dotknęło do żywego. Uparła się, by mąż jej powiedział, z czego ciągle się śmieje. Ona to przecież musi wiedzieć. Musi i już, inaczej będzie źle. Ale gospodarz zbył ją byle czym:

- Daj mi spokój! Wiem, że jesteś ciekawa jak każda baba, ale ci nie powiem!

- Ale ja chcę to wiedzieć, i dopóki mi tego nie powiesz, dopóty ci nie dam spokoju. Nie dam i już!

Gospodarz przestał się śmiać: - Bądźże rozsądna, żono. Nie mogę ci tego powiedzieć, bo to tajemnica, a gdybym ją zdradził, to oznaczałoby dla mnie śmierć.

Tego nie powinien był mówić. Tym jeszcze bardziej rozpalił ciekawość żony. Na chwilę zamilkła, ale potem nalegała coraz mocniej i mocniej. Całą noc męczyła męża pytaniami, aż w końcu nad ranem się poddał.

- Wszystko jedno! - westchnął. - Gdybym nie zwierzył się tej babie ze swej tajemnicy, to i tak by mnie zamordowała swoją ciekawością. Muszę się więc przygotować na odejście z tego świata.

I zaczął przygotowywać swój własny pogrzeb. Najpierw podlał wszystkie drzewa owocowe w sadzie, pod każde nalał wiadro źródlanej wody. Potem rozkroił bochen chleba dla drobiu, szynkę wędzoną dla psów, kotom nalał pełną miskę mleka.

Następnie wyszorował się w łaźni aż do czerwoności, po raz ostatni ogolił sobie brodę, przystrzygł wąsy, napomadował włosy i uczesał się z przedziałkiem na środku głowy. Włożył długą, nakrochmaloną koszulę, położył się na desce na środku izby, kazał zapalić świece i posłał po księdza.

Wtem przez otwarte okno gospodarz usłyszał z podwórka dziwną rozmowę.

- Że też ci nie wstyd, kogucie! - zawył pies owczarek, strzegący domu. - Gospodarz nam umiera, a ty tu sobie najspokojniej w świecie wybierasz najtłustsze kąski, jak gdyby nic się nie działo. Jak można teraz myśleć o jedzeniu?

- I cóż takiego się dzieje? - odciął się kogut. - Wy też jedzcie swoje, bo drugi raz się nie zdarzy, żeby to skąpiradło z własnej woli urządziło nam ucztę!

- Co ty piejesz, pleciuchu! - szczeknął rudy jamnik. - Nasz pan nigdy nie był skąpy. Oszczędny był, to prawda, ale przezorny i mądry.

Kogut zaparł się łapami i drwiąco zapiał:

- Akurat, mądry! A figę! Przezorny? To wystraszony głuptas! Kiedy ojciec na łożu śmierci mu radził, żeby nie skąpił, ale rozrzucał garściami we właściwym czasie, to chodziło mu o to, żeby syn był hojny i rozdawał biednym chleb, kiedy w kraju będzie głód i nieurodzaj. A co zrobił? Pełnymi garściami powrzucał cały zbiór do rzeki, bałwan jeden!

- Dobrze, dobrze! Co było, to było. On chyba wiedział, co robi, przecież jest w domu panem - bronił gospodarza rudy jamnik.

- On - panem w domu? Cha, cha, cha! Nasz pan jest w tym domu jak piąte koło u wozu. Pierwsze skrzypce gra przecież ta jego głupia żona, a on tylko tańczy, jak ona mu zagra. Przecież nawet teraz przygotowuje się na śmierć tylko dlatego, żeby nie dręczyła go tą babską ciekawością!

- Kogucik ma rację - gospodarz usłyszał tuż obok siebie cichy, słodki głos. Ni stąd, ni zowąd znalazła się tu piękna królowa wód w złotej koronie i uśmiechnęła się do zaskoczonego mężczyzny.

- Zdradziłeś naszą tajemnicę, a tego robić nie powinieneś! Za to musiałeś urządzić swój własny pogrzeb - i to wystarczy! Przecież ci nie pozwolę umrzeć przez głupią babską ciekawość. Żyj szczęśliwie nadal, ale mowy zwierzęcej od dziś rozumieć nie będziesz!

Po tych słowach królowa wód zamieniła się w różową chmurkę, która wypłynęła przez otwarte okno.

Gospodarz wesoło się roześmiał i obiema nogami zeskoczył z katafalku. Najpierw zdmuchnął świece pogrzebowe, potem szybko ściągnął z siebie koszulę i włożył ubranie świąteczne. W końcu zaprosił sąsiadów, krewnych i wszystkich biedaków z okolicy i zamiast poczęstunku żałobnego urządził takie przyjęcie, że o tej radosnej uczcie jeszcze długo mówiono w całym kraju.

Nawet kogut miał swój wielki dzień. Gospodarz nasypał mu czubatą miskę ziarenek słonecznikowych. Niech sobie dziobie, mądrala, przecież na to zasłużył!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Plamy na księżycu [bajka estońska]

 

Kiedy szóstego dnia Stwórca skończył budować świat, to tak był tą pracą zmęczony, że siódmego dnia postanowił odpocząć.

Poszedł więc spacerkiem w kierunku niskiej góry, tam usiadł na skraju lasu, zapalił sobie fajkę na długachnym cybuchu i w zamyśleniu oglądał swoje dzieło. Nie wydawał się jednak zbyt zadowolony. Ciągle mu się zdawało, że w tym pośpiechu o czymś zapomniał.

Zbliżał się wieczór, a on pykał kółka wonnego dymu, z którego robiły się białe obłoczki i płynęły po niebie za zachodzącym słońcem. Stwórca patrzył, jak szybko tarcza słoneczna znika za horyzontem, jak ptaki stopniowo milkną, jak ziemia zanurza się w głęboką ciszę i w ciemność nasyconą błękitem.

I tu nagle zrozumiał, o czym zapomniał przy tworzeniu świata. Światło! Światła brakuje, kiedy słońce idzie spać. Rano słoneczko wschodzi na niebo, rozśpiewują się ptaki i ćwierkają aż do wieczora. Ludzi cieszą jego promienie, wszędzie jest cudownie jasno, radośnie i pogodnie. Kiedy jednak słońce zajdzie, to jakby życie na ziemi stanęło i zgasło. „Muszę to poprawić”, postanowił Stwórca i twarz mu się rozjaśniła. „W nocy też powinno być światło!” Jeszcze przez chwilę zastanawiał się nad tym, a potem wezwał swego najmilszego pomocnika Ilmarina i tak do niego powiedział:

- Ilmarinie, nie tak dawno udało ci się nad całą ziemią zrobić sklepienie niebieskie. To był naprawdę majstersztyk! Teraz powinieneś jeszcze na tym wspaniałym sklepieniu umieścić jakieś światło, które oświetlałoby ziemię, kiedy słońce idzie odpocząć. Ciemność nie jest miła, ona przygnębia ludzi i zwierzęta.

Niebiański kowal Ilmarin zrozumiał intencję Stwórcy, długo się nie zastanawiał, tylko zabrał się do pracy.

Najpierw wyruszył na Srebrną Górę i swym olbrzymim młotem odłupał z niej cały bok. Potem rozpalił ogromne palenisko i wsypał do ognia całą odłupaną rudę. Kiedy się roztopiła, wylał ją na kowadło, znów wziął młot i wykuł z niej srebrną tarczę, niby wielgachne koło młyńskie. Tarczę potem obciągnął cienko wyklepanym złotym płaszczem. Na końcu, z czym miał najwięcej roboty, do środka tarczy włożył jasny chłodny ogień, aby przeświecał w ciemności przez to srebrne dzieło.

Jako solidny rzemieślnik, Ilmarin pozbierał jeszcze porozrzucane po kuźni obrzynki złotej blachy i wykuł z nich niezliczoną ilość gwiazd różnej wielkości, wyczyścił je do połysku i każdej wybrał jakieś miejsce na nocnym firmamencie. Potem trzeba było tylko umieścić księżyc na niebiańskim sklepieniu i wyznaczyć mu drogę tak, aby nie krzyżowała się z drogą słońca.

Od tego dnia na ziemi zaczęło się nowe życie. Kiedy słońce dawało nura za horyzont, to z drugiej strony wypływał cicho księżyc i srebrnym światłem zalewał całą śpiącą krainę. Obok niego niewyraźnie migotały niezliczone gwiazdy, wskazując mu drogę w ciemności. Na końcu swojej niebiańskiej podróży księżyc w towarzystwie gwiazd układał się w miękkich głębinach oceanu na odpoczynek. W tej chwili na przeciwległym końcu nieba wschodziło słoneczko ciesząc swoim ciepłem ludzi, ptaki, zwierzęta, drzewa i kwiaty.

Tak więc wszyscy mieli dostatek światła we dnie i w nocy. Ludzie byli zadowoleni i błogosławili Stwórcę, że wszystko tak mądrze urządził.

Jednak jak mówi przysłowie, jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził. Znaleźli się też niezadowoleni, którym przeszkadzało, że noce już nie są ciemne, choć oko wykol, i że od razu widać, kiedy popełniają jakieś łajdactwa.

W piekle także było poruszenie. Lucyfer i jego banda rozzłościli się na Stwórcę, że rozjaśnił nocne ciemności. Jak teraz zdobędą jakąś grzeszną duszyczkę? Złodzieje i wydrwigrosze zwykle jak koty czają się w nocy, a teraz nie będą mogli się ukryć. Ludzie ich dostrzegą, złapią i sami ukarzą. Co pozostaje im, diabłom? Bywa, że kręcą się między ludźmi całe noce i nie uda im się złapać ani jednego grzesznika!

Diabłom zaczęła zatem dokuczać wielka bieda. W piekle nastała nędza, głód i niezadowolenie. Mieszkańcy podziemnego świata byli rozczarowani i zniechęceni.

Lucyfer zrozumiał, że trzeba coś zrobić, żeby księżyc przestał świecić. Nie wiedział jednak, jak się do tego zabrać, więc zwołał wszystkie diabły na naradę. „Im więcej głów, tym lepiej”, powiedział sobie, ale już wkrótce tego pożałował.

Ledwie się diabły zeszły, w piekle zaczął się hałas jak we młynie. Jeden mówił przez drugiego, a każdy uważał, że jest bardzo ważny. Co do jednej kwestii wszak się zgodzili: że wszystkiemu winien jest księżyc, ponieważ w nocy oświetla każdy kąt na ziemi i dlatego bezwarunkowo musi zniknąć z firmamentu. Inaczej wszystkie diabły znajdą się w biedzie i poniżeniu. Tak, to nie uległo wątpliwości. „Ale jak tego srebrnego obieżyświata ściągnąć z nieba, tego nikt nie wie”, pomyślał rozczarowany Lucyfer.

Tak więc diabły naradzały się dalej, aż pod koniec siódmego dnia, kiedy już wszystkim z głodu burczało w brzuchu, Lucyfer zrozumiał, że dyskusjom nie będzie końca, więc sam zadecydował:

- My, diabły, potrzebujemy do naszej pracy ciemności, a światło księżyca nam przeszkadza. Najlepiej by było usunąć księżyc nieba, ale jak? Za nogi go nie ściągniemy, ani go w sieć nie schwytamy. Musimy więc wspiąć się do niego i nasmarować go dziegciem. Najlepiej wtedy, gdy wieczorem znajdzie się nad naszym lasem. Dziegciu mamy w piekle pod dostatkiem, a drabinę zrobi do wieczora Belzebub i jego synowie. Ale pamiętajcie, że ta drabina musi być przynajmniej siedem razy dłuższa niż drzewa w lesie. Kiedy zaczernimy srebrną twarz księżyca, to na ziemię wróci miła i przytulna ciemność.

Diabły burzliwymi oklaskami nagrodziły słowa pryncypała, tak mądrze to przecież wymyślił. Szybko zabrały się do pracy. Do wieczora długachna drabina była gotowa. Jak tylko srebrzysty księżyc wzeszedł nad lasem, natychmiast przystawili ją do pierwszego drzewa. Dwa najodważniejsze diabły szybko wspięły się po niej: jeden niósł wielki włochaty pędzel, a drugi wiaderko pełne gęstego dziegciu. Od razu zabrały się do malowania: jeden malował, a drugi przytrzymywał wiaderko, żeby tamten w każdej chwili mógł umoczyć pędzel. Ale księżyc wznosił się wyżej i wyżej na firmamencie, więc oba diabły też musiały wchodzić szczebel po szczeblu coraz wyżej.

Kiedy już były na końcu drabiny, diabeł z góry powiada:

- Nic nie poradzimy, przyjacielu. Muszę wyleźć aż na księżyc. Jakoś tam się przytrzymam, a ty mi podasz wiaderko i pędzel. Jak tę srebrną pyzę całą poczernię, to zeskoczę w dół. I tak się stało. Diabeł wspiął się na brzeg księżyca, przyczepił tam wiaderko i kawałek po kawałku starannie zamazywał gęstą czernią jasną twarz księżyca.

Diabły na dole pod lasem podskakiwały z radości jak kozły, kwiczały klepiąc się po udach i wołały jeden przez drugiego:

- Wiwat! Wiwat! Wiwat! Księżyc już gaśnie! Znów noce będą takie, jak być powinny! Huraaa!

Stwórca miał zawsze lekki sen. Ten piekielny hałas pod lasem naturalnie go od razu obudził. Otworzył oczy i cóż widzi? Wszędzie jest znacznie ciemniej niż miało być. Popatrzył na księżyc i dostrzegł na jego jasnej twarzy brudne plamy. Spojrzał w kierunku lasu, a kiedy zobaczył rogatą hałastrę wokół długiej drabiny, to od razu domyślił się, w czym rzecz.

Zagrzmiał silnym głosem, aż na niebie zaczęło błyskać:

- Wy, czarty przeklęte, to wy sobie pozwalacie za moimi plecami tak znieważać moje dzieło? Nie minie was za to sprawiedliwa kara! Lubicie ciemność, bando nieczysta? A więc będziecie ją mieć: precz z powrotem do piekła i więcej się tu nie pokazujcie! A ty, malarzu, co miałeś czelność wydrapać się aż na księżyc, za karę tam zostaniesz razem z tym wiaderkiem na wieki wieków. Wszyscy będą cię sobie z dołu pokazywać, a małe dzieci będą się z ciebie śmiały. A na ziemi zawsze będzie światło, we dnie i w nocy.

I słowa Stwórcy spełniły się. Szkoda jednak, że księżyc od tego czasu już nie świeci tak jasno. Na próżno stara się zmyć z siebie w morzu ciemne plamy. Zostaną już tam na wieczność, podobnie jak na niebie pozostaną owe jasno migoczące gwiazdy, których na szczęście pędzel malarski z dziegciem nie dosięgnął.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Kto wysoko lata, ten nisko spada [bajka litewska]

 

Do dziś na łączce nad potokiem stoi waląca się chałupka. Wiatr, deszcz i śnieg co roku biorą z niej swoją dań: tu gont, tam znów belkę lub deskę, a nawet i cegłę z ganku zarośniętego zielskiem i chwastami.

Kiedyś podobno mieszkało tutaj dwoje staruszków. Ich dzieci dawno rozjechały się po świecie, a więc staruszkowie żyli tu całkiem sami. Obrabiali swoje poletko, taką wąską wstążkę ziemi, w ogródku sadzili kapustę, kartofle, a nawet jakieś kwiatki, by sprawić sobie trochę radości. Do tego mieli jeszcze czarnego kocura Szurubura i rdzawą kurkę Krasnopiórkę i to był cały ich dobytek. Im to jednak wystarczało i byli zupełnie zadowoleni.

Kocur w nocy łapał myszy, a we dnie sypiał na piecu. Kurka od czasu do czasu zniosła jajeczko, i wtedy staruszkowie mieli ucztę: ojej, jajko usmażone w rondelku - toż to był dopiero przysmak!

Kurka z kocurem byli zawsze dobrymi przyjaciółmi. Krasnopiórka trochę się bała, więc w ciemne noce kocur spał z nią w kurniku. Kiedy nastawały mrozy, brał kurkę do swego ciepłego legowiska na piecu.

Kiedyś, akurat na dworze padało, dwoje przyjaciół z nudów swawoliło w izbie. Rozdokazywany kotek już nie wiedział, czym by się mógł przed Krasnopiórka popisać. Skoczył na stół, wbił pazurki w obrus i zaczął się na nim huśtać. Na stole leżało jajeczko, właśnie babka chciała je przyrządzić na obiad. Jak kocur szarpnął obrus, jajko się sturlało, spadło na ziemię i pękło. Babka krzyknęła z przerażenia, dziadek zaklął, złapał za kij i rzucił się na kocura, żeby mu sprawić lanie za szkodę, którą wyrządził przez swoje swawole. Ale kurka wstawiła się za swoim wąsatym przyjacielem. Obiecała staruszkom, że jutro im zniesie jajeczko o wiele lepsze. I tak tym razem kocur uniknął zasłużonego lania.

Kurka naprawdę spełniła obietnicę. Zaraz następnego dnia rano z kurnika rozległo się jej tryumfalne gdakanie:

Kokodak, kokodak,

Przyjdźcie tutaj na mój znak!

Zniosłam wam jajko całe ze złota.

Za to rozbite wczoraj przez kota.

Staruszka ze staruszkiem natychmiast pobiegli do kurnika, a tam - dziw nad dziwy: na słomie połyskiwało złote jajko. Dziadek patrzył na ten cud, mało oczu nie wypatrzył. Pierwsza opamiętała się babka:

- Co się gapisz, stary? Weź czapkę i pędź z tym jajkiem na jarmark. Tylko tanio go nie sprzedawaj!

Dziadek wciągnął buty, wcisnął czapkę, złapał kij, babka zawinęła złote jajko w płótno i ostrożnie włożyła je staruszkowi do kieszeni.

Na jarmarku bogaci kupcy obiegli dziadka z wszystkich stron. On jednak miał głowę nie od parady.

- Sprzedam jajko temu, kto mi zaproponuje najwięcej pieniędzy - powiedział sprytnie, i wrócił do domu z mieszkiem pełnym dukatów.

Babka obejmowała męża, całowała, nawet zatańczyli sobie z radości.

Następnego dnia rano kurka znowu podniosła uroczysty alarm w kurniku - znów pod nią leżało złote jajko. I tak dzień po dniu: każdego rana w kurniku było złote jajko.

Ze staruszków zrobili się prawdziwi bogacze. Nic dziwnego, że szybko przywykli do lepszego żywota. Wezwali z miasta cieśli, murarzy, kamieniarzy i budowniczych. Zburzyli starą chałupkę, a na jej miejscu postawili nową, pańską siedzibę. Zresztą jaką tam siedzibę? Pałac to był, prawie zamek! Mnóstwo pięknych komnat, setki drzwi, okna wysokie od podłogi aż po dach, kryształowe żyrandole z tysiącami zapalonych świeczek, a także pełno, pełno służby. Gdzie tylko popatrzeć, wszędzie biegali lub próżnowali słudzy, lokaje, kamerdynerzy, pokojówki i służące.

Babka też zmieniła się w dumną panią. Wystroiła się w jedwabie i brokaty, nosiła czerwone safianowe trzewiczki na wysokich obcasach, jak młoda panna. Na każdym palcu dwa, trzy pierścienie, na szyi złote łańcuchy.

I staruszka też trudno było poznać. Zrobił się z niego wielmoża: aksamitny zielonkawy fraczek, haftowana kamizelka, białe jedwabne pończochy i lakierowane trzewiki ze złotymi sprzączkami. Po prostu strojniś, co tu gadać!

Nieprzebrane zastępy gości przewijały się przez ich posiadłość, uczta goniła ucztę. Stoły się uginały pod różnymi zamorskimi delikatesami, a cenne wina z dalekiej Hiszpanii lały się do kryształowych pucharów i do cynowych czaszy.

Głośne wielkopańskie towarzystwo kocurowi Szuruburowi niezbyt odpowiadało, więc wolał się przeprowadzić na poddasze. Tam spokojnie mógł się zdrzemnąć, albo, kiedy mu się zachciało, nawet gonić za myszami. Czasem było mu tęskno za Krasnopiórką, ale ona teraz awansowała, mieszkała z państwem i już dawno nie zamienili ze sobą ani słówka.

Ale przecież ona, biedactwo, nawet nie była w stanie wyjść choćby na chwilę!

Staruszkowie okazywali jej teraz swą łaskawość, bo przecież ciągle im znosiła złote jajka i w ten sposób ich bogactwo z dnia na dzień rosło.

U królewskiego płatnerza zamówili dla Krasnopiórki przepiękną srebrną klatkę i umieścili ją w specjalnym salonie, żeby wszyscy goście mogli zobaczyć tę czarodziejską kurę.

Służba miała polecenie, żeby codziennie do srebrnej klatki nasypać garść pszenicy, a do alabastrowej kadzi nalać czystej źródlanej wody. Ale wiecie, jak można polegać na służbie! Zdarzało się, że kurka dostała ziarno, kiedy indziej o niej zapomniano, a wodę do picia wymieniano rzadko. W kadzi zazwyczaj woda stała cały tydzień i pachniała zgnilizną. Nic dziwnego, że kurka często głodowała, i prawie zawsze chciało jej się pić.

Codziennie zatem ze smutkiem wspominała te stare dobre czasy, kiedy mogła sobie swobodnie biegać po podwórku, kiedy szczęśliwa grzebała w kurzu przydrożnym i z upodobaniem dziobała te wspaniałe tłuste gąsienice w kapuście na ogródku. Najbardziej jednak tęskniła za swym przyjacielem Szuruburem. Jakże chętnie by teraz z nim pogwarzyła i pobawiła się!

I tak biedna Krasnopiórka marniała z żalu, pióreczka z połyskujących robiły się coraz bardziej matowe, grzebyczek na główce tracił swój jasnoczerwony kolor, wesołe iskierki w oczach gasły jedna po drugiej. Złote jajeczka były coraz mniejsze, aż któregoś dnia kurka nie zniosła już żadnego jajka.

Ojej, toż to była awantura! Stary pan chciał posłać po doktora. A może lepiej zrobić dla kurki nową, złotą klatkę?

Staruszka najpierw męża ostro skrzyczała, a potem, nie posiadając się ze złości, zaczęła wściekle lamentować:

- Ty już zupełnie zwariowałeś! Złotą klatkę dla tej niewdzięcznej hołoty? Może jej u nas źle było? Miała dla siebie cały salon i mieszkała w srebrnej klatce. Wszyscy ją podziwiali. A ona, niewdzięczna, tak nam za to wszystko odpłaca! - Chwilę pomyślała, nabrała oddechu i tak dokończyła swój lament: - Co z nią ma być, skoro się przestała nieść? Jakiego znów doktora! Kucharza na nią! Skoro już nie chce znosić złotych jajek, pójdzie na rożen!

Zawołała zaraz kucharza i kazała mu zarżnąć Krasopiórkę, a potem upiec ją z kasztanowym nadzieniem.

I tu zrobiła wielki błąd.

Przyszedł kucharz, otworzył srebrną klatkę, złapał smutną kurkę i już ją niesie do kuchni.

Kurka się przelękła i rozpaczliwie zagdakała:

Kokodak, kokodak,

Przyjdź kocurku, na mój znak.

Przyjdź, czyś blisko czy daleko,

Bo na rożnie mnie upieką.

Kiedy kocur usłyszał wołanie swojej przyjaciółki, jednym susem z poddasza dostał się do kuchni. Zakradł się z tyłu do kucharza i wbił ostre pazury w jego tłusty kark. Kucharz krzyknął z bólu, puścił kurkę, złapał się za kark i uciekł. Kurka rozłożyła skrzydełka i wyleciała oknem, a za nią wyskoczył kocur. Znów biegali razem po podwórku, jak dawniej.

I nagle naprawdę wszystko było tak jak dawniej. Można by pomyśleć, że jakaś czarodziejska różdżka wszystko odmieniła. Na miejscu pańskiego dworu znów stoi stara waląca się chałupka z małym podwórkiem, gdzie w kurzu grzebie szczęśliwa kurka Krasnopiórka.

W rogu izdebki ciągle jeszcze stoi stary stół, przykryty białym obrusem, a na nim leży jedno jedyne jajko. Babka chciałaby je na obiad usmażyć w rondelku, jak tylko dziadek napali w piecu.

Tym razem kocur nie zrzuci jajka na ziemię, bo właśnie spokojnie drzemie sobie na piecu. Jeśli uważniej na niego popatrzycie, to dostrzeżecie, że przez sen się odrobinkę uśmiecha. Na pewno mu się śni, że razem z Krasnopiórka wesoło dokazują.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Kaszel i Grypa [bajka karelska]

 

Którejś jesieni pogoda zrobiła się tak nieprzyjemna, że psa by nie wypędził z domu. Przez całe dnie od rana do wieczora lało jak z cebra, pastwiska i lasy były przesiąknięte wodą, a kto nie musiał, ten nawet nosa z domu nie wystawiał.

Tylko młody Jurgis każdego rana chwytał za strzelbę i ruszał do lasu. Był tak zapalonym myśliwym, że ta zła pogoda zupełnie mu nie przeszkadzała, choć cała zwierzyna schowała się przed deszczem, a on wracał zwykle z niczym.

- Przynajmniej pooddycham świeżym powietrzem - tłumaczył ze śmiechem rodzicom i żonie, a oni tylko głowami kręcili, że jest cały mokry i że takie polowanie nic nie jest warte.

W sobotę padał jeszcze większy deszcz niż zwykle, ale Jurgis nie mógł rano w łóżku uleżeć, tak bardzo chciał zapolować na niedźwiedzia.

Jednak w barłogu pod starym dębem misia ani widu, ani słychu, myśliwy więc skulił się w gąszczu, a woda mu ciekła po szyi. Po godzinie czekania coś jednak usłyszał. Jakieś dziwne mruki, jęki i rechoty, jakby ktoś mówił, ale nie była to ludzka mowa.

Jurgis więc wyjrzał ostrożnie z kryjówki i co widzi: tuż pod dębem siedzi dziadek z babką, a wyglądają tak, że myśliwemu po plecach dreszcz przeszedł. Dziadek miał twarz całą żółtą, nos mu sięgał do pasa, palce miał jak wronie szpony, a kiedy mówił, to cały się trząsł, chrząkając przy tym, parskając i kichając:

- Ja, Kaszel, najbardziej lubię taką właśnie pogodę. Kiedy jest sucho i ciepło, to zbytnio nie pokazuję się na świecie, mróz też mi nie sprzyja. Dziś jednak łatwo dobiorę się do ludzi, i już się na to cieszę, jak im dam w kość.

- Masz rację, kumie - przytaknęło babsko. - I mnie, Grypy, przy tej niepogodzie ludzie się nie ustrzegą. Wybieram się właśnie do tamtej chaty.

„Dobre z was ptaszki”, pomyślał Jurgis, spoglądając na babę. Było na co popatrzeć! Cała dygotała, dziwne, że z zielonej twarzy nie wypadły jej olbrzymie rybie oczy. I podobnie jak dziadek, ubrana była w podarte szmaty kapiące brudem.

- Jak to chcesz zrobić? - zapytał Kaszel. Grypa się tylko zaśmiała:

- To zupełnie proste, sam przecież wiesz. Tutejsi ludzie nawet w czasie deszczu lubią chodzić do sauny. Rozparzą sobie ciało, smagają się miotełkami, a potem piją zimną wodę prosto z dzbana. No to ja się schowam do dzbana, żeby mnie wypili razem z wodą. Potem już mogę ich męczyć, jak mi się żywnie podoba. Grypy szybko z ciała nie wypędzą.

- Masz rację, też tak zrobię - powiedział dziad. - Chodźmy więc razem; już osłabłem od tego długiego czekania.

Wstali i poszli w kierunku chaty, a Jurgis nie zwlekając popędził za nimi. Tylko tego brakowało, żeby Kaszel i Grypa rozpleniły się w jego domu.

Śpieszył się, ile sił w nogach, i na szczęście dobiegł na czas. Ojciec właśnie wrócił z sauny i już przechylał dzbanek z wodą.

- Nie pij tego! - wykrzyknął Jurgis i zabrał mu dzbanek z rąk. Potem wylał z niego wszystką wodę do mieszka skórzanego, starannie go zawiązał i powiesił w kominie, żeby Kaszel z Grypą siedzieli w szczypiącym dymie i dostali to, na co zasłużyli.

Od tego dnia rodzina i sąsiedzi co rusz przychodzą popatrzeć, jak w kominie Grypa trzęsie mieszkiem i jak co chwilę z niego słychać pokasływanie. Może i wam Jurgis pokazał to przedziwne zjawisko?

Na wszelki wypadek nikt w tym kraju nie pije zimnej wody, kiedy jest rozgrzany.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle [bajka litewska]

 

Pewnego wieczoru pod koniec lata, kiedy na dworze lało i zimny wiatr wiał od ściernisk, usiadły sobie diabły po całodziennej pracy wszystkie razem nad kotłem bulgoczącej herbaty. Czasem ktoś dorzucił polano do ogniska, gdzie płonął wieczny ogień. Tego wieczoru w piekle było cieplutko i przytulnie.

Diabły opowiadały sobie, co nowego widziały na ziemi. Niektóre się chwaliły, jak im się udało złapać jakąś grzeszną duszyczkę. Nie do uwierzenia, ilu to złych ludzi chodzi teraz po świecie!

- Niektórym szczęście sprzyja, - westchnął jeden starszy diabeł. - Ja natomiast już cały tydzień siedzę w jednym folwarku, ludzi tam pełno, ale nie mogę nikogo przyłapać, żeby choć odrobinę zgrzeszył.

- To niemożliwe - powiedział na to Belzebub - przecież każdy czasem zbyt późno ugryzie się w język i palnie jakieś brzydkie słowo. A to starczy, żeby był grzech. Dziwiłbym się, gdyby w takiej wielkiej rodzinie, jak opowiadasz, nie znalazła się choć jedna grzeszna dusza!

- Gdybyście widzieli, co to za ludzie! Taka wzorowa, pobożna rodzina - wyjaśnił stary diabeł. - Rano wstaną i każdy się przeżegna, przed śniadaniem wszyscy się modlą, modlą się też przed obiadem, po obiedzie, przed kolacją, przed snem, a przy tym ciągle robią znak krzyża...

- Daj już spokój z tym znakiem krzyża! - krzyknął na niego Belzebub.

- A jak wszyscy ładnie do siebie mówią! - nie dał sobie przerwać stary diabeł i ciągnął dalej: - Słyszy się tylko: tatusiu, mamusiu, dziadziu, babciu, dziecino, ciociu, szwagierku i tak dalej. Gdzież by tam ktoś zaklął! Tacy ludzie nie znają ani jednego brzydkiego słowa!

- Chciałbym na własne oczy zobaczyć tę twoją świętą rodzinę! - śmiał się Belzebub, aż się przy tym zakrztusił.

Obaj jeszcze długo się spierali; inne diabły raczej popierały Belzebuba i twierdziły, że na ziemi nie ma człowieka tak doskonałego, żeby przynajmniej raz nie zgrzeszył. Stary diabeł twierdził jednak, że ta rodzina naprawdę jest wzorem czystości i cnoty.

Oczywiście, to wszystko nie mogło się skończyć inaczej niż zakładem. Diabły bowiem bardzo lubią się zakładać o każde głupstwo. Założyli się więc o kociołek gorzałki piekielnej, że Belzebub w ciągu trzech dni kogoś z tej pobożnej rodziny doprowadzi do tego, żeby przynajmniej sobie porządnie zaklął. Taki mały grzech zupełnie dobrze starczy na wygraną.

Następnego dnia wcześnie rano Belzebub wyruszył, żeby skusić do grzechu ludzi z tego wzorowego folwarku. Rozejrzał się tam i pojął, że stary diabeł chyba miał rację.

Wszystko w gospodarstwie było ładne, czyste i porządne: budynki jak pudełeczka, podwórko uprzątnięte. Gospodarz, gospodyni, krewni, dzieci i parobkowie oporządzeni jak w święto, wszyscy pracowici, mili, grzecznie mówią do siebie, nawet nie popatrzą krzywo jeden na drugiego!

- No, zobaczymy! - warknął Belzebub i pierwszą pułapkę nastawił na dziadka, który za chałupą kosił łąkę: w koniczynę mu podłożył starą cegłę. Dziadzio kosił, kosił, nic nie zauważył, zamachnął się - i brzęk! kosa złamała się na pół.

- Mój Boże, to ze mnie niezgraba! - narzekał dziadek i zbierało mu się na płacz. - Taka ostra, dobra kosa!

- Nie bierzcie sobie tego tak do serca, dziadku! - pocieszał go gospodarz, który właśnie przejeżdżał obok wozem. - Przyniosę wam zaraz nową kosę, tylko musicie ją sobie wyklepać.

Pierwszego dnia Belzebubowi zatem się nie powiodło.

Następnego dnia wycelował w gospodarza. Kiedy ten wiózł po zboczu wóz pełen koniczyny, nagle odpadło koło i wóz się przewrócił.

- Ojejej! Ale to pech! Dzieciaczki, szwagierku, chodźcie mi pomóc, bardzo was proszę! - zawołał gospodarz, a potem pokiwał głową z zatroskaniem. - Spodziewałem się tego, dawno powinienem był wymienić to stare nadkole. Zaniedbanie zawsze człowieka kosztuje.

I tak Belzebubowi znów się nie udało. Trzeciego dnia zasadził się na babcię: - Ona już jest dosyć stara i na pewno pamięta, jak za czasów jej młodości ludzie umieli sobie tak od serca zakląć, kiedy im coś nie wyszło. Już ja cię, babko, doprowadzę do tego, że zaklniesz!- powiedział sobie Belzebub i ruszył do pracy.

Poczekał, aż babcia wyszła na podwórko, aby nakarmić drób, szybko się zamienił w jastrzębia, zakrążył nad stadem, wybrał sobie najpiękniejszą kurkę i uniósł ją w szponach tuż przed nosem staruszki.

Przerażona babka upuściła płócienny woreczek, ziarno się rozsypało, drób się rozbiegł po całym podwórku, ale babka w końcu klasnęła pomarszczonymi dłońmi i smutno zaszeptała:

- Bóg dał, Bóg wziął. Niech będzie pochwalony!

Belzebub po tych babcinych słowach splunął trzykrotnie. Naprawdę nie wiedział, jak ma sobie poradzić z tymi ludźmi. Nic widocznie się nie da zrobić. Szkoda, że przegrał kociołek gorzałki piekielnej.

Puścił się więc wąską dróżką leśną z powrotem do piekła. Na rozstajach spotkał zielarkę, taką dziwną kobietę, niemłodą i niestarą, której spod wełniaka oczy świeciły jak u łasiczki.

- Cóż to, cóż to, miły panie, czemuś taki smutny? - zapytała.

„Powiem jej, co mnie martwi, przynajmniej trochę mi ulży”, postanowił Belzebub i zwierzył się kobiecie, jaki ma kłopot. Zielarka chwilę myślała, potem oczy jej zabłysły i mówi:

- Wiem, jak można sobie z tym poradzić. Ale co mi dasz, jeśli ci pomogę? Diabłu wrócił dobry humor po tych słowach. Obiecywał więc zielarce cuda-niewidy, niech mu tylko pomoże.

- A więc dobrze - powiedziała kobieta. - W południe przyjdź do folwarku, a usłyszysz na własne uszy, jak te świętoszki będą ciskać gromy. Tylko pamiętaj: zakład wprawdzie wygrasz, ale żadnej grzesznej duszyczki sobie nie zabierzesz. To by nie było sprawiedliwe.

Belzebub chciał nie chciał, musiał się zgodzić i zaproponował dobicie targu. Ale kobieta go powstrzymała:

- Poczekaj, poczekaj! Jeszcze ci nie powiedziałam, co masz mi dać za tę pomoc! Dasz mi białe rękawiczki z jeleniej skóry, długie do łokci i czarne lakierowane buty do kolan. Zgadzasz się?

Jakżeby Belzebub się nie zgodził, skoro mógł wszystko wyczarować? Na tym się rozstali.

Kobieta poszła prosto do folwarku. Zastała tam tylko gospodynię i poprosiła o kawałek chleba. Wieśniaczka od razu ją serdecznie zaprosiła do izby, posadziła za stołem, szczodrze nakarmiła i napoiła. Zielarka dziękowała jej za tę dobroć i przy pożegnaniu zapytała gospodynię w zaufaniu, czy mąż ją ciągle jeszcze darzy uczuciem.

- Ale jakżeby mogło być inaczej! Nie macie nawet pojęcia, jak bardzo - śmiała się wieśniaczka, ale zielarka nie dała się zbyć byle czym.

- No tak, ale w młodości bardziej to okazywał, czy mam rację?

- Wiecie, jak to jest, im człowiek starszy, tym ma więcej zmartwień i więcej pracy, o czym innym nawet nie pomyśli - tłumaczyła gospodyni.

- Łaskawa jesteście dla mnie, pani gospodyni, więc wam dam radę: wasz mąż ma na skroni jeden jedyny biały włos. Jak mu go usuniecie, to będzie znów dla was taki, jaki był w młodości. Nie wolno jednak, aby o tym wiedział, pamiętajcie! - powiedziała zielarka i pogroziła ostrzegawczo palcem.

- Jak mam to zrobić? Jak mu ten biały włos wyrwę, to on poczuje - gospodyni był bezradna.

- Ja wam poradzę - uśmiechnęła się chytrze baba z oczami łasiczki. - Trzeba ugotować dziś potrawę, którą mąż lubi najbardziej. Niech zje pełną miskę. Tymczasem w kuchni przygotujcie ostry nóż i schowajcie pod fartuch. Jak mąż będzie najedzony, to niech się trochę zdrzemnie. Niech położy wam głowę na kolanach, a wy go będziecie głaskać, aż uśnie. Potem musicie wyszukać biały włos i nożem go leciutko ciachnąć. Mąż nie będzie o niczym wiedział i znów będziecie mieli taki raj, jak w młodości.

Gospodyni podziękowała kobiecie za tę cenną radę, a na drogę ukroiła jej kawał słoniny i solidną kromkę żytniego chleba.

Zielarka poszła w pole prosto do gospodarza. Poczekała, aż dojedzie pługiem do drogi, a kiedy wracał, nawiązała rozmowę:

- Ciężką masz pracę, gospodarzu, co? A życie jeszcze cięższe.

- Praca na polu nigdy nie jest lekka, ale to mi wcale nie przeszkadza - uśmiechnął się gospodarz. - Dlaczego jednak miałbym mieć ciężkie życie, to naprawdę nie wiem.

- Nieszczęsny człowieku, to ty nie wiesz, że twoja własna żona nastaje na twoje życie, żeby dostać cały folwark?! - zaśmiała się złośliwie zielarka.

Gospodarz popatrzył na nią, aż usta otworzył ze zdumienia, ale potem się opamiętał, machnął ręką i roześmiał się:

- Macie, kobieto, naprawdę dziwne pomysły! Co wam wpadło do głowy?

- Jak nie wierzysz, to nie musisz! Ale coś ci powiem: dziś na obiad dostaniesz swoją ulubioną potrawę. Potem cię żona namówi, żebyś się zdrzemnął i położył głowę na jej kolanach. Radzę ci - nie śpij! Zobaczysz, czy mówię prawdę - rzekła kobieta ze złością, odwróciła się plecami do gospodarza i bez pożegnania poszła w las.

Wieśniak chwilę patrzył za nią, potem trzasnął z bicza i ruszył za pługiem wzdłuż bruzdy. Dobry nastrój go wszak opuścił. Ta dziwna baba zabiła mu ćwieka w głowie. Nie mógł się już doczekać południa.

Kiedy słońce miał nad głową, pośpieszył do domu. Na obiad rzeczywiście dostał ulubioną potrawę. Małżonka go ciągle namawiała do jedzenia i dokładała na talerz, aż miska była pusta. Potem mu zaproponowała, żeby położył głowę na jej kolanach i zdrzemnął się. Delikatnie go gładziła po włosach, aż znalazła ten biały włos, a gospodarz miał już oczy zamknięte i cichutko pochrapywał. Nie spał, oczywiście, tylko udawał. W rzeczywistości czujnie śledził, co będzie dalej. Popatrzył przez przymkniętą powiekę i stwierdził, że żona sięgnęła pod fartuch, wyciągnęła stamtąd długi nóż kuchenny i mierzy mu w głowę.

Dłużej już nie czekał. Skoczył na równe nogi, krzyknął ze strachu, okropnie zaklął, złapał żonę za włosy i zaczął ją tłuc, gdzie popadnie. Przy tej bójce oboje krzyczeli i obrzucali się najbrzydszymi słowami, jakie im zła ślina na język przyniosła.

Belzebub siedział w kuchni pod oknem i wszystko dobrze słyszał. Śmiał się i z zadowolenia zacierał ręce. Tak, w końcu ten zakład wygrał, a stary diabeł musi mu dać kociołek gorzałki piekielnej. Kiedy sobie wyobraził, jak to na niego w piekle czeka, zamlaskał z upodobaniem. Wcześniej jeszcze musi wyrównać rachunek z zielarką, która wzorowo zachowujących się ludzi w mgnieniu oka umiała zmienić w grzeszników.

- Mądra baba, trzeba przyznać, ale niebezpieczna - pomyślał Belzebub - dlaczego jednak jako nagrodę wybrała sobie długie białe rękawiczki, to nie mam pojęcia.

Zajrzał do lasu, wyciął tam długi pręt i poczekał, kiedy kobieta przyjdzie po zapłatę. Gdy pojawiła się na dróżce, na końcu tyczki zawiesił białe rękawiczki z jeleniej skóry, czarne lakierowane buty i podał jej to na odległość. Zielarką szybko wskoczyła w buty, a potem powoli zaczęła zakładać rękawiczki. Kiedy miała już obie naciągnięte aż po łokcie, wtem, dziw nad dziwy, zrobiła się z niej piękna kobieta, tak pociągająca, że opętałaby nawet diabła.

Belzebub patrzył na to z otwartymi ustami. Potem przetarł oczy i mruknął do siebie:

- Od takiej baby trzeba się trzymać z daleka, ona jest gorsza niż wszystkie czorty piekielne!

Diabeł nie mógł się ruszyć z miejsca, tak mu ze strachu trzęsły się łydki. Poczekał, aż ta dziwna piękność zniknie za zakrętem drogi leśnej. Dopiero potem uciekł.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Zwierzęta i gospodarz [bajka łotewska]

 

W tych starych bajkowych czasach ludzie i zwierzęta mówili tym samym językiem, a ponieważ nawzajem się rozumieli, długo między nimi nie było niezgody i kłótni. Jednakże człowiek zawsze był trochę sprytniejszy. Chociaż nie umiał latać jak ptaki, nie potrafił pływać pod wodą jak ryby, a siłą nie dorównał niedźwiedziowi, to jednak pozostałe stworzenia zaczęły mu zazdrościć.

Zdarzyło się kiedyś, że na łączce pod lasem wybudował sobie chałupę taki chłopek-roztropek. Ale na tym nie koniec. Wkrótce na podwórku miał już kury i kaczki, na które łakomie spoglądał lis, potem wyprowadził na pastwisko stadko owiec, a na te znów wielką ochotę miał wilk. W końcu gospodarz wyrąbał i wykarczował kawałek lasu, zrobił ładne poletko i zasadził na nim rzepę.

Owszem, wyrosła - wielka i słodziutka, aż ślinka ciekła do ust. Dlatego też niedźwiedź spacerował ciągle w okolicy i oblizywał się.

Długo nie wytrzymał. Pewnej nocy, kiedy gospodarz twardo spał po całodziennej harówce, kudłacz zaczął rządzić na poletku. Najadł się rzepy tak, że ledwie dotoczył się do swego barłogu, brzuch miał tak wypchany, że mało nie pękł.

Kiedy niedźwiedź sobie błogo odpoczywał, nasz gospodarz ze smutkiem patrzył na to spustoszenie, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Po śladach poznał, kto to zrobił, więc teraz usilnie zastanawiał się, jak by tu łakomczucha ukarać. Po zmroku przyciągnął na pole ciężką kłodę, wyciął w niej głęboki otwór w kształcie klina, a sam się schował w pobliskich krzakach.

Nie czekał długo. Niedźwiedź przez dzień strawił, co zjadł, a ledwie zapadł wieczór, znów pośpieszył na pole z rzepą.

Ale co to? Nawet nie przełknąwszy pierwszego słodkiego kęsa, poczuł, że mu coś mocno ściska ogon. Niedźwiedź wtedy miał jeszcze ogon długi i kosmaty, jak lis, nic więc dziwnego, że łatwo mu uwiązł w kłodzie-pułapce.

Przyskoczył doń gospodarz, natychmiast założył wycięty klin na dawne miejsce, żeby kudłacz się nie wysmyknął, i rzucił się na niego z grubym kijem! Po grzbiecie, między uszy, po łapach - tłukł swego nieproszonego gościa.

Niedźwiedź krzyczał, skomlał, prosił o litość, ale gospodarz nie ustąpił. W końcu zrozpaczony niedźwiedź natężył wszystkie siły i urwał sobie swój okazały ogon (został mu tylko mały kawałeczek), żeby uwolnić się od kłody i uciec przed tym strasznym kijem. Potem pognał do lasu, ile sił w nogach.

Lamentował i skarżył się, aż spotkał wilka.

- Cóż to ci się stało, kumie? Gdzie masz swój piękny ogon? - pyta wilk z ciekawością.

Niedźwiedź tak szlochał, że zdołał wykrztusić tylko:

- To wszystko gospodarz... zabiłby mnie na śmierć.

- Gospodarz? - wilk nie wierzył własnym uszom. - Odważył się zaatakować takiego siłacza? Ale nie bój się, ja cię pomszczę. W przyszłości nigdy na nic podobnego sobie pozwoli.

Wilk zostawił niedźwiedzia i natychmiast ruszył w kierunku chałupy. Była już noc, wszędzie ciemność i cisza, tylko owce w zagrodzie pobekiwały przez sen. Wtedy wilk wpadł na pomysł, co ma zrobić: bezszelestnie wsunął się do zagrody, w mig zadusił najbliższą owieczkę i hajda z nią z powrotem do lasu, aż się za nim kurzyło.

Owce narobiły takiego hałasu w zagrodzie, że gospodarz natychmiast był na nogach i pobiegł do nich uzbrojony w topór. Nie musiał długo myśleć, aby zrozumieć, co się stało. W świetle księżyca błyszczał krwawy ślad, prowadzący prosto do lasu.

- Jutro się z tobą pora****ę! - gospodarz pogroził toporem w kierunku lasu. Potem ze złością trzasnął drzwiami i znów zapanowała cisza i ciemność.

Następnego dnia rano wilk chodził po lesie jak zwycięzca i każdemu, kogo spotkał, opowiadał, jak pomścił niedźwiedzia i jak sam przy tym skorzystał.

- A dziś w nocy wybieram się po następną owcę - chełpił się.

Powiedział to też lisowi, który choć sam miał na oku kury i kaczki gospodarza, był jednak mądrzejszy i ostrożniejszy niż wilk:

- Nie wiem, nie wiem, kumie. A co będzie, jeśli gospodarz zasadzi się na ciebie, jak to już było z niedźwiedziem? Ty nie masz przecież takiej siły jak on, żebyś sam mógł sobie urwać ogon.

- Zostaw to mnie! Wprawdzie nie jestem tak silny jak niedźwiedź, ale umiem szybciej uciekać. Ja bym na pewno wcześniej spostrzegł taką kłodę.

- Chciałem cię tylko ostrzec, kumie, nic złego nie miałem na myśli - powiedział lis na pożegnanie i poszedł dalej swoją drogą.

Wilk przez cały dzień chwalił się przed całą leśną gawiedzią, a kiedy zapadła noc, znowu wybrał się po łup do owczarni. Dopiero teraz przypomniał sobie słowa lisa i rozglądał się, czy nie zobaczy jakiejś deski czy kłody. Nie zauważył jednak niczego podejrzanego i tak dobiegł do zagrody.

Pozostawał tylko jeden skok, żeby się dostać do środka, ale wtem ziemia się pod nim zapadła, a on poleciał na łeb, na szyję, prosto do głębokiej jamy, zamaskowanej przed nim chrustem. Wilk nie zdążył nawet ochłonąć po upadku, a tu przybiegł gospodarz z drągiem i zaczął go bić gdzie popadnie, aż kłaki latały w powietrzu.

Chyba by go zatłukł na śmierć, bo wilk leżał na dnie jamy jak martwy i tylko ran mu przybywało. W końcu jednak gospodarz sam przestał. Złapał mocno potłuczonego rozbójnika za kark, rzucił go na dróżkę i mówi:

- Bądź zadowolony, żeś uszedł z życiem, ale pamiętaj, że puściłem cię wolno tylko dlatego, żebyś wszystkich w lesie raz na zawsze powiadomił, że jak ktoś przyjdzie zrobić mi szkodę, to go już nie będę oszczędzać!

Nad ranem półżywy wilk dowlókł się do swego legowiska pod skałą, a tam kto na niego czeka? Lis, naturalnie.

- Wygląda na to, żeś srodze pobity, kumie. Cóż ci się stało? - pyta z ciekawością.

- Gospodarz o mało mnie nie zabił - zaskowyczał wilk. - Zastawił przed zagrodą pułapkę, jamę przykrytą chrustem, a potem mnie drągiem... wierz mi, lisie, człowiek jest silniejszy i mądrzejszy niż my wszyscy razem, musimy mu dać spokój.

Po tych słowach wilk usnął z bólu i zmęczenia jak kamień i na darmo lis próbował go skłonić, aby mu opowiedział coś więcej.

Że człowiek jest silny - w to lis wierzył, i w to, że jest mądrzejszy niż wilk czy niedźwiedź. Ale żeby w chytrości przewyższał jego - lisa? W to kum lis nie mógł uwierzyć i pomyślał, że przyszedł czas, aby sam poszedł do chałupy. Był dzień, kiedy się wybrał w drogę, w pysku niósł witkę wierzbową. Nie śpieszył się, nie skradał i każdy z daleka mógł zobaczyć jego rudą kitę.

Gospodarz, który mozolił się na swoim poletku, też zobaczył lisa i zdziwił się, że ten kieruje się do jego włości. Zostawił więc pracę, chwycił topór, bez którego teraz na wszelki wypadek nie robił kroku, i popędził za nieproszonym gościem.

Otworzył furtkę i cóż widzi? Kum lis stoi na środku podwórka, wyma****e sobie witką, a kaczki i kury wylęknione, pochowały się przed nim, gdzie się dało.

- Dobrze, że przyszedłeś - odezwał się lis do gospodarza. - Już dawno chciałem ci zaproponować, że te twoje kaczki zabiorę, choćby na krótko, nad wodę i na pastwisko. Jakie one mają życie tu, w tej spiekocie?

Gospodarz przez chwilę gapił się na lisa jak zafascynowany, nie mogąc zrozumieć, skąd nagle u niego taka życzliwość, ale w końcu wydusił z siebie:

- Widzę, że nawet witkę wierzbową wziąłeś z sobą... Idź więc z nimi nad staw pod lasem, ale żebyście przed wieczorem wrócili!

- Pewnie, pewnie, gospodarzu, na mnie możesz polegać - ręczył za siebie lis i migiem wygonił kaczki z podwórka, żeby gospodarz się nie rozmyślił.

Jeśli wtedy ktoś widział lisa, jak poganiał stado kaczek w kierunku stawu, to na pewno przecierał oczy za zdumienia, żeby się upewnić, że nie śni. Ale to nie był sen. Kum lis zachowywał się jak doświadczony pastuszek i dopiero nad stawem, gdzie gospodarz nie mógł go widzieć, powiedział kaczkom to, co naprawdę chodziło mu po głowie:

- Żadnej kąpieli nie będzie, bo ja was wszystkie zaraz zjem! - Kaczki tak się przestraszyły, że nawet nie próbowały ucieczki, tylko półmartwe z przerażenia padły na trawę. Jedynie stary kaczor zachował przytomność umysłu i rzekł do lisa:

- No tak, udało ci się przechytrzyć nawet gospodarza. Nie usłyszy stąd naszego wołania o pomoc. Okaż jeszcze trochę cierpliwości i pozwól nam zaśpiewać przed śmiercią.

- Proszę, zaśpiewajcie sobie - odpowiedział lis wielkodusznie, mile połechtany tym, że kaczor pochwalił jego spryt. - A jak tylko każda z was skończy śpiewać, to ją zjem na poczekaniu - dodał ostro.

Kaczor tylko kiwnął głową, rozsadził stado wokół siebie, a kaczki zaczęły taki śpiew, że lisa z miejsca od tego głowa rozbolała. Kaczki przecież w ogóle nie umieją śpiewać, zatem tylko kwakały jedna przez drugą w kółko i jakoś wcale nie czuły się zmęczone, i wcale nie chciały skończyć swego śpiewu.

Byłyby tak chyba kwakały do dzisiaj, gdyby na ścieżce się nie pojawił gospodarz z toporem. Oczywiście, lis na niego nie czekał i wolał zniknąć w lesie, w duchu przysięgając staremu kaczorowi zemstę.

Gospodarz także się rozgniewał. Chociaż lis nawet piórka nie tknął jego kaczkom, rozzłościło go to, że mu się pozwolił podejść.

Do dzisiaj ludzie nie lubią lisa, przede wszystkim za jego spryt.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Dobry człowiek [bajka estońska]

 

Daleko za lasami znajdowało się czarodziejskie jezioro. Rozlewało się szeroko, niby małe morze. Nad jeziorem, przy drodze do wioski rybackiej, mieszkał w chatce samotny stary człowiek. Do szczęścia wiele nie potrzebował. Czasem sobie złowił rybę, czasem złapał we wnyki zająca lub królika. Starzec ten miał szczególne zajęcie - całe dnie kręcił z konopi powrozy i liny. Praca była męcząca i ręce mu od niej stwardniały, ale staruszek był zadowolony, choć wiedział, że na powrozach nigdy nie zrobi majątku. Szczerze mówiąc, na bogactwie mu nie zależało.

Raz w jego chatce zatrzymali się trzej myśliwi. Przez chwilę obserwowali staruszka, jak się mozoli, i było im go żal. Kupili od niego więcej powrozów, niż im było trzeba. Chciał za nie tylko trzy miedziaki, ale oni mu dali trzy złote dukaty.

- Co ja zrobię z takimi pieniędzmi? - przestraszył się dziadek - przecież ja ich wcale nie potrzebuję!

- Nie odmawiaj, dziadku! - tłumaczył mu jeden z myśliwych. - Jak masz pieniądze, to możesz sobie pozwolić na trochę odpoczynku. Już dość się napracowałeś!

Ale gdzieżby tam staruszek odpoczywał! Jak tylko myśliwi odeszli, przyniósł z poddasza całe naręcza konopi, namoczył je, przeczesał i zaczął skręcać nowy powróz. Potem przypomniał sobie o dukatach i wetknął je za wstążkę od kapelusza, którego przez całe życie z głowy nie zdejmował.

I co się wtedy stało? Kiedy po pracy mył się na podwórku, a kapelusz sobie odłożył na ocembrowaniu studni, przyleciała sroka, którą zwabił połysk dukata wystającego zza wstążki, złapała kapelusz w szpony i zanim dziadek się obejrzał, już jej nie było.

Staruszek pogroził w kierunku lasu, w którym zniknęła sroka, i gniewnie zamruczał:

- Ty złodziejko jedna zatracona!

Prawdę mówiąc, nawet specjalnie się nie przejął stratą pieniędzy, raczej mu było szkoda kapelusza, który mu służył przez dobrych trzydzieści lat. Zaraz na drugi dzień zabrał się za nową pracę. Zaczął pleść wielką sieć rybacką. Kiedy była gotowa, zawołał rybaków z wioski i oddał im swe dzieło. Rybacy cieszyli się, bo sieć im była bardzo potrzebna, ale mieli mało pieniędzy - uzbierali tylko dwa drobne grosze. Dziadek nie chciał od nich żadnych pieniędzy, bo przecież byli jeszcze biedniejsi niż on. W swych chałupach mieli więcej biedy niż chleba.

Dołożył im do tego długi sznur do naprawy, ale rybacy wzbraniali się przed przyjęciem od dziadka jeszcze jednego podarunku.

- Skoro nie chcecie za darmo - rzekł wreszcie dziadek - to przynieście mi jakąś rybkę z pierwszego połowu tą nową siecią.

To spodobało się rybakom i rychło wypłynęli na połów. Zarzucili nową sieć w jezioro, a kiedy ją wyciągnęli, szamotała się w niej jedna jedyna ryba - ogromny szczupak. Zanieśli go staruszkowi: szczupak był tak wielki, że nie mieścił się na kuchennym stole.

Oczywiście dziadek od razu zabrał się za przyrządzanie ryby. Kiedy ją patroszył, znalazł w jej brzuchu ogromny, iskrzący się diament. Położył go sobie na dłoni, a drugą ręką musiał szybko zasłonić oczy, aby nie oślepł - taki od niego bił blask. W tej samej chwili na jeziorze podniosły się wysokie fale, a z nich wyszła na brzeg piękna panna wodna w srebrnej szacie. Długie, złote pukle spływały jej na ramiona. Tanecznym krokiem podeszła do staruszka, a jej miękki głos zabrzmiał jak tony fletu:

- Staruszku, ten diament, który masz na dłoni, szczupak-rozbójnik wyłupił z korony naszego króla jeziora. Król nie chce włożyć na głowę tak zhańbionej korony, a bez niej nie może panować. Prosi więc, abyś mu ten diament zwrócił. Proponuje, że da ci za to łódź rybacką po brzegi napełnioną złotymi dukatami.

- Co bym robił z tymi pieniędzmi? - przeraził się dziadek.

- Król jeziora wie, że nie jesteś chciwy, że nigdy ci nie zależało na pieniądzach. Spełni więc każde twoje życzenie, jeśli tylko zwrócisz mu klejnot - odpowiedziała słodkim głosem panna wodna.

- Weź sobie, piękna nimfo, ten kamień z korony królewskiej. Mnie nie jest potrzebny - powiedział dziadek, ale po chwili dodał: - Jeśli jednak król koniecznie chce kogoś nagrodzić, to zasługują na to nasi rybacy. Oni przecież złowili szczupaka-rozbójnika! Na pewno znasz ich ubogie chatki we wsi. Niechby król jeziora postawił im nowe domki! Myślisz, że mógłby to zrobić?

- Zrobi to, mogę ci obiecać - uśmiechnęła się mile panna wodna i schowała cenny diament. - Ale co mógłby zrobić nasz król dla ciebie, staruszku?

Dziadek przez chwilę zastanawiał się, potem spuścił wzrok, zaczerwienił się i nieśmiało, cicho poprosił:

- Ja, gdyby to było możliwe, chciałbym trochę rozbudować szopę, żebym mógł w niej robić dłuższe powrozy.

- Stanie się tak! - szepnęła panna głosikiem jak srebrny dzwonek i wstąpiła w jezioro. Jego powierzchnia tylko odrobinę zafalowała.

Kiedy następnego dnia dziadek wyszedł przed chatę, myślał, że go wzrok myli, nie mógł własnym oczom uwierzyć. Tam, gdzie jeszcze wczoraj chyliły się nędzne chatki rybackie, teraz równymi rzędami stały ładne domki, świecące bielą. Wioska rybacka przez noc zamieniła się w miasteczko. Także zabudowania dziadka były nowe, jak z igły, a przez całe podwórko, aż do pobliskiego lasu, ciągnął się długi warsztat powroźniczy. Staruszek dziarskim krokiem zmierzył długość szopy.

Rozejrzał się wokół i jego wzrok przykuł blask od strony lasu. Na najbliższej brzozie jest gniazdo srocze, a w nim - dziwujcie się, ludziska! - czerni się jego ukochany kapelusz. W mig skoczył do domu po długą tyczkę i zrzucił kapelusz na dół. Za postrzępioną wstążką wciąż jeszcze połyskiwały trzy złote dukaty, które dostał od hojnych myśliwych.

Teraz dziadek miał dość pieniędzy. Kto inny na jego miejscu z pewnością by sobie odpoczywał, ale on miał zręczne i ruchliwe ręce, które mu na bezczynność nie pozwalały. A poza tym miał przecież zupełnie nowy warsztat! Jeszcze długo, bardzo długo, kręcił w nim wspaniałe mocne powrozy z konopi.

A to miasteczko, które wtedy przez noc wyrosło z wioski rybackiej na brzegu czarodziejskiego jeziora, stoi do dziś i podobno z roku na rok staje się coraz większe i piękniejsze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak murarz przechytrzył diabła [bajka łotewska]

 

Murarz nie ma lekkiej pracy. Cały dzień stoi na rusztowaniu, wdycha pył z cegieł i z wapna; słońce go przy tym niemiłosiernie przypieka, a więc wieczorem jest wysuszony na wiór. Nic zatem dziwnego, że męczy go pragnienie.

Murarz Ans także tego dnia musiał zaspokoić pragnienie w gospodzie. Niejeden kufelek wlał w swoje wyschnięte gardło, zanim w końcu ruszył do domu. Trudno się dziwić, że zataczał się idąc, tak jak kołysana przez wiatr bielizna na sznurze. Pomylił ścieżki i zabłądził aż na cmentarz. Tam potknął się o jakieś obramowanie i wpadł prosto do wykopanego grobu. Właściwie to nie był grób, ale głęboka jama. Ans leciał niżej i niżej, aż nagle znalazł się w piekle.

Nawet nie był bardzo przestraszony, bo już kilkakrotnie spadał z rusztowań. Diabły też wcale nie zwracały na niego uwagi, pilnowały swojej piekielnej roboty. Jedne nosiły drzewo, inne dokładały do ognia, jeszcze inne mieszały coś w kotłach, a te, co właśnie miały wolne, grały przy stole w mariasza, aż iskry leciały.

Zaciekawiony murarz obejrzał sobie całe to piekielne gospodarstwo, a potem zastanowił się, jakby się stamtąd z powrotem wydostać na ziemię. Po chwili uśmiechnął się - wpadł mu do głowy świetny pomysł!

Każdy wie, że prawdziwy murarz zawsze nosi na ramieniu skórzany mieszek, a w nim najważniejsze narzędzia murarskie. Ans sięgnął więc do swojej torby i wyciągnął z niej składany metr i młotek murarski. Potem zaczął niby coś w sali wymierzać, a tu i ówdzie młotkiem wbijał kołki. Lucyfera, siedzącego na siarkowym tronie pośrodku sali, odsunął aż pod tylną ścianę, i dalej mierzył. Wielkim ciesielskim ołówkiem zapisywał sobie jakieś liczby w notesie, badawczo przyglądał się stropowi, a w końcu z zadowoleniem pokiwał głową.

Dopiero teraz diabły zaczęły zwracać uwagę na tego dziwnego człowieka i oczywiście były ciekawe, co tam u nich w piekle mierzy. W końcu Lucyfer nie wytrzymał i nieuprzejmie zwrócił się do Ansa:

- Co tu wyrabiasz z tym metrem, błaźnie?

- Ja nie jestem żadnym błaznem, tylko murarzem - spokojnie odpowiedział Ans - a posłał mnie tu nasz biskup, żebym postawił kościół. Muszę więc sobie wymierzyć fundamenty.

- Tfu! tfu! - zakrzyczały chóralnie wszystkie diabły i jeden przez drugiego zaczęły spluwać do ognia, aż zasyczał jak stado żmij. W ten sposób chyba chciały zażegnać tę straszną nowinę o budowaniu kościoła.

- Czy ty masz rozum, człowieku? - huknął Lucyfer. - Jak żyję, nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - kościół w piekle! Czy temu waszemu biskupowi brak piątej klepki?

- Ależ skąd! - spokojnie wyjaśnił murarz. - Nasz biskup to mądry i święty człowiek. Mówi, że kościół powinien być w każdej dziurze, nawet tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, i dlatego mnie tu przysłał.

Diabły zrozumiały, że sprawa jest poważna. Najpierw po dobremu namawiały murarza, żeby machnął ręką na to wymierzanie. Potem chciały go podpłacić i wpychały mu do kieszeni gorące pieczone kasztany, ale i to na nic się nie zdało. Ans z powagą kontynuował swoje prace budowlane: tu zatknął kołek, tam znów murarskim młotkiem wyskrobał kreskę na podłodze.

W końcu Lucyfer stracił cierpliwość; zeskoczył z tronu, gwałtownie chwycił murarza za kołnierz i wyrzucił go precz tą samą drogą, jaką tam wpadł.

I tak Ans znów się znalazł na cmentarzu i był szczęśliwy, że tak łatwo wywinął się z tego. Miał tylko dwa guzy na czole, bo przejście do piekła było bardzo wąskie. Teraz murarz już nie błądził, skierował się prosto do gospody, bo w tym piekielnym żarze znów mu zupełnie zaschło w gardle.

W karczmie usiadł między swymi kompanami, wziął za kufel i wkrótce mu było lekko na sercu i myśli miał wesołe. Po chwili jednak koledzy zaczęli z niego kpić, że pachnie siarką, a jeden dowcipniś nawet zapiszczał:

- Patrzcie, sąsiedzi, na czole wystają mu rogi! Nasz Ans chyba trzyma z diabłem? Cała karczma się śmiała, ale Ans się zachmurzył, dopił, zapłacił i poszedł do domu. Był zły na Lucyfera o te guzy, że narobiły mu wstydu i ośmieszyły go.

- Już ja ci się, czorcie, odwdzięczę! - wygrażał w duchu murarz; a co postanowił, to uczynił.

W niedzielę urządził u siebie w domu przyjęcie, zaprosił na nie wszystkich krewnych i znajomych z bliska i z daleka. Zaprosił też Lucyfera i Gromowładcę z gór, z którym w karczmie przy towarzyskiej pogwarce niejeden dzban wysuszył.

Wiedział, że Gromowładca, którego nazywali również Gromobijcą lub Gromotrzaskiem, niełaskawym okiem patrzy na diabły, od czasu kiedy jeden z nich ukradł jego ukochane dudy.

Było to po tej wielkiej burzy w górach. Gromotrzask był wtedy tak zmęczony, że się zdrzemnął na miedzy, a dudy położył obok siebie. Akurat wałęsał się tam diabeł, dudy mu się spodobały i chciał je Gromowładcy ukraść. Ale ten choć głośno pocharpywał, na wszelki wypadek jedną rękę trzymał na dudach. Choćby diabeł je jak najostrożniej wyciągał, to i tak górski władca na pewno by się obudził i źle by się to skończyło. Ale diabeł, nie w ciemię bity, wpadł na pomysł: sięgnął do swej smolistej czupryny, złapał tam tłustą, spasioną wesz i wrzucił ją za koszulę Gromowładcy. Po chwili wesz w nowej siedzibie się zadomowiła i Gromotrzask, chcąc nie chcąc, musiał się podrapać. Kiedy podniósł rękę, diabeł złapał dudy i już był daleko, tylko zapach siarki po nim został. Po tym zapachu Gromowładca zorientował się, kto mu ukradł dudy, i od tego czasu nienawidził wszystkich diabłów.

Ans wiedział o tym, i dlatego zaprosił na przyjęcie Lucyfera i Gromowładcę. Chciał z diabłem wyrównać rachunek.

Gromowładca był z gruntu poczciwy, ludzie go lubili, ale jednak bali się go troszkę, bo czasem zbyt mocno hałasował. Dlatego teraz, na przyjęciu, ciągle pili jego zdrowie. Gromotrzaskowi wino poszło do głowy, rozochocił się i zaczął po swojemu żartować: machnął prawą ręką - błysnęło, machnął lewą - zagrzmiało, aż obrazy ze ścian spadały. Diabeł się wystraszył, wlazł pod stół i tam trzęsie się ze strachu. Gromobijcą jednak klasnął w dłonie - i stół się rozleciał. Wystraszony Lucyfer zbladł jak ściana i poprosił murarza, żeby go gdzieś schował.

- Wyskocz tym oknem! Przed chatą na łące jest stóg siana, wleź w niego, a nikt cię nie znajdzie - radzi Ans diabłu po cichu, ale śmieje się przy tym skrycie pod wąsem: - Ludkowie mili, toż to dopiero będzie zabawa!

Diabeł posłuchał murarza. Głową naprzód wyleciał przez okno i skoczył prosto w stóg, tylko mu ogonek wystawał.

Tymczasem rozogniony Gromowładca już nie wiedział, czym by się jeszcze przed sąsiadami pochwalić. Parsknie - a iskry sypią mu się z nosa, kichnie - zahuczy piorun, splunie do kąta - błyskawice się krzyżują. Wszyscy są zdumieni i oklaskują go z zachwytem.

- To nic! - chełpi się Gromotrzask - Przynieście mi moją podręczną armatkę, którą zostawiłem w przedpokoju. Dopiero wtedy zobaczycie!

Przyciągnęli więc armatę do świetlicy, jak zabawa - to zabawa!

- Dokąd mam strzelić? - zahuczał Gromowładca.

- Na przykład do tego siana przed chałupą, jeśli w nie trafisz - powiedział murarz, a w duchu zacierał sobie ręce.

 

- Ja tam trafię we wszystko! - powiedział chełpliwie Gromotrzask, naładował armatkę i odpalił.

Zagrzmiał straszliwy wystrzał, aż cały budynek podskoczył w fundamentach. Kiedy opadł dym po wystrzale, stogu siana już nie było, a razem z nim zniknął i Lucyfer. Nikt nie wie, co się z nim właściwie stało. Czy kula z działa rozniosła go w kawałeczki, czy razem z sianem wyleciał w obłoki i tam gdzieś tkwi między chmurami?

Bóg jeden wie, jak to było.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Kogut i złodziej [bajka litewska]

 

Żył kiedyś pewien człowiek, tak biedny, że w chałupie nie miał nawet suchej skórki od chleba. W końcu postanowił, że pójdzie do bogatego sąsiada prosić o jakąś pomoc. Sąsiad był znanym sknerą i chciwcem. Biedak go bardzo prosił, niemal padł przed nim na kolana, a pasibrzuch dał mu łaskawie jedno jedyne ziarnko fasoli, choć dołożył do tego także dobrą radę:

- Włóż ją na pół dnia do wody, to tak ci napęcznieje, że możesz z niej ugotować zupę, nawet na dwa dni.

Biedak włożył ziarenko do czapki, podziękował i smutny wrócił do domu. Kiedy chciał wrzucić ziarenko do garnka z wodą, fasola odezwała się cichym głosikiem:

- Proszę cię, nie jedz mnie! I tak jednym ziarenkiem się nie nasycisz. Zasadź mnie w ogródku, a zobaczysz, co ze mnie za trzy dni wyrośnie!

Biedaka zdziwiły te słowa, ale posłuchał rady. Zasadził ją w ogródku, w cieniu, podlewał i czekał. Kiedy trzeciego dnia przyszedł do ogródka, nie mógł własnym oczom uwierzyć. Z fasoli wyrósł wysoki pęd, cały obwieszony grubymi strąkami, a jego wierzchołek ginął gdzieś wysoko w obłokach.

Biedak najpierw zerwał strąki, których mógł dosięgnąć. Wyłuskał je, a woreczek fasoli zaraz oddał skąpemu sąsiadowi. Ów ani się nie zdziwił, ani nie podziękował. Na drugi dzień biedak przystawił drabinę i wylazł po niej aż na koniec pędu, a tam na samym wierzchołku gdzieś w chmurach ujrzał niezwykle piękną wielką różową muszlę. Połyskiwała jak gwiazda.

- Jak się tu dostało to cudo? - wydusił z siebie zaskoczony biedak, potem ostrożnie zdjął muszlę i przyłożył ją do ucha. Ale nie usłyszał szumu morskich fal. Z muszli sączył się znów ten delikatny cienki głosik:

- Weź mnie do domu, a przyniosę ci szczęście. Jak będziesz w biedzie, to trzykrotnie mną potrząśnij. Nie czyń tego jednak nigdy, kiedy będziesz miał wszystkiego pod dostatkiem.

Myśląc, że to sen, biedak zlazł z fasoli, zaniósł muszlę do izby, a ponieważ był ciekawy i był w biedzie, więc trzy razy potrząsnął nią nad stołem. Stała się przedziwna rzecz: z muszli wysypały się dukaty. Biedak z radości nie był zdolny słowa wykrztusić. Czarodziejską muszlę schował w komorze, pozbierał złote monety i nakupił za nie zapasów na całą zimę.

Następnego dnia znów potrząsnął muszlą trzy razy, policzył pieniądze i poszedł na jarmark kupić krowę, owieczki i barana. Potem pojechał do tartaku po deski i naprawił w chałupie dziurawy dach i szopę.

Zobaczył to bogaty sąsiad, przyszedł do niego i dopytywał się, skąd biedak nagle wziął pieniądze. Tak długo wypytywał, aż mu biedny poczciwiec pokazał swoją czarodziejską muszlę.

Bogacz oczywiście poczuł zazdrość i powiada, że chętnie ją kupi od biedaka:

- Powiedz, ile za nią chcesz, a ja ci te pieniądze natychmiast wyłożę na stół.

- Skądże znowu - śmiał się biedak - ta muszla przecież nie jest na sprzedaż. Naturalnie się nie dogadali i w niezgodzie rozeszli. Ale na co bogacz się uparł, to musiał mieć. Kiedyś więc w nocy włamał się oknem do komory biedaka i muszlę mu ukradł.

Noc była ciemna, nigdzie żywego ducha, tylko stary kogut jeszcze nie spał i zauważył swego pana, kiedy ten po cichu wychodził z muszlą od sąsiada.

Następnego dnia rano bogacz wypróbował czarodziejską moc muszli i do obiadu wytrząsnął z niej trzy worki dukatów. Po obiedzie znów zabrał się do wytrząsania, ale z muszli wypadał już tylko piasek, a nie dukaty.

- Nic nie szkodzi - powiedział sobie bogacz. - Na dzisiaj dość, a jutro znów się za to weźmiemy.

Po południu przyszedł biedak i ze smutkiem wypytywał bogacza, czy sobie przypadkiem nie „pożyczył” jego muszli.

- Na co ty sobie pozwalasz, bezczelny żebraku! Myślisz może, że masz do czynienia z jakimś chłystkiem? Żebym cię tu więcej nie widział! - skrzyczał tłuścioch sąsiada i wyrzucił go za drzwi.

Zobaczył to kogut na podwórku, zaparł się mocno nogami i z całej siły zapiał:

Kukuryku! Kukuryku!

Wiecie, co nowego?

Bogacz okradł biednego.

Zabrał muszlę w nocy,

Już jest w czarta mocy.

Bogacz poczerwieniał z wściekłości i rozkazał parobkowi złapać gadatliwego koguta i wrzucić go do studni. Parobek migiem to zrobił, więc powinien być spokój z tym krzykaczem. Ale nie był.

Kogut wodę w studni wypił, zresztą z powodu suszy wody było niewiele, nawet w studni. A rano, kiedy parobcy szykowali się do wyjazdu w pole i podwórze było zapełnione ludźmi, kogut wyskoczył ze studni, usiadł na cembrowaniu i głośno zapiał swój wierszyk:

Kukuryku! Kukuryku!

Wiecie, co nowego?

Bogacz okradł biednego.

Zabrał muszlę w nocy,

Już jest w czarta mocy.

Bogatego wieśniaka mało szlag nie trafił, tak się rozzłościł. Natychmiast przykazał służącej, aby koguta złapała i wrzuciła do rozpalonego pieca. I prawie tak się stało, chociaż nie do końca.

Kogut miał brzuch pełen wody studziennej, ugasił ogień i kominem wyleciał na dach. Poczekał, aż w południe znów podwórze było pełne ludzi, stanął na ganku i ochrypłe odśpiewał swoją pieśń.

Ludzie zbiegli się, a kogut dumnie sobie spaceruje po ganku i coraz głośniej wykrzykuje swoje oskarżenia. Tu jednak zrobił błąd! Powinien był być ostrożniejszy. Nagle z domu wypadł bogacz, cały siny z wściekłości, złapał koguta, skręcił mu kark i wrzucił go do kuchni.

- Jutro chcę go mieć na obiad z nadzieniem i z rodzynkami - nakazał. I tak zrobiono.

Zaprosił na uroczysty obiad gości, a oni jedli, pili, bajdurzyli. Kogut wszystkim bardzo smakował, a najbardziej gospodarzowi, który nawet głośno mlaskał przy jedzeniu. Kiedy skończył jeść, otarł sobie tłustą brodę, wzniósł kielich z winem i miał zamiar wygłosić toast.

Wszyscy ucichli, skoro jednak bogacz otworzył usta, wyskoczyła mu z nich kogucia głowa i zamiast toastu usłyszano:

Kukuryku! Kukuryku!

Wiecie, co nowego?

Bogacz okradł biednego.

Zabrał muszlę w nocy,

Już jest w czarta mocy.

Goście skamienieli. Było cicho jak w kościele. Bogacz zamknął usta, a kogucia głowa w nich zniknęła. Ale jak tylko chciał się odezwać, to z ust znów mu się wynurzał kogut i trąbił na cały świat, że gospodarz jest złodziejem. Bogacz zrozumiał, że jest niedobrze, że kogut mu nie da spokoju, póki nie naprawi swego złego uczynku.

Zawołał więc biedaka, przed wszystkimi gośćmi go przeprosił i zwrócił mu ukradzioną muszlę. I tak na nic mu się nie zdała. Te trzy worki dukatów zamieniły się w piasek.

A potem już znów wszystko było po staremu, oprócz tego, że biedak już teraz właściwie nie był tak zupełnie biedny, a bogacza po tej wstydliwej historii ze skradzioną muszlą wszyscy ludzie unikali. Koguty nadal dumnie kroczą po podwórzu, czujnie obserwują ludzi i ochryple pieją swoje kukuryku.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Terminator złodziejski [bajka estońska]

 

Żyli kiedyś dwaj bracia, ale jak to bywa, zupełnie nie byli do siebie podobni - każdy jakby ulepiony z innej gliny. Starszy był rozsądnym wieśniakiem, miał dobrą żonę, trzech synów i spokojnie sobie gospodarzył.

Młodszy zaś był prawdziwym nieudacznikiem. Pracować na roli nie uśmiechało mu się, mieszkał w leśnej pieczarze, a utrzymywał się z czego popadło, przede wszystkim z kradzieży. Czasem dręczyła go zawiść w stosunku do starszego brata: zazdrościł mu spokojnego i uporządkowanego życia. Postanowił zatem, że przynajmniej któregoś z bratanków wyciągnie z gospodarstwa i na złość bratu nauczy swego nieuczciwego rzemiosła. Niech się brat wścieka! Przyprowadził więc pewnego razu najstarszego z bratanków na leśną polanę. Młodzian rozejrzał się i powiada:

- Gdyby wykarczować te pnie, to byłoby tu ładne pole. Leśny grunt, stryjku, jest bardzo urodzajny.

„Z tego chłopca będzie dobry rolnik, do złodziejstwa się nie nadaje” - pomyślał sobie stryj i odesłał bratanka do domu.

Na drugi dzień przywiódł na polanę średniego młodzieńca. Ów się rozglądał, rozglądał, nagle oczy mu błysnęły, wskazał na powalony jesion i powiada:

- Popatrz stryjku, to solidne drzewo! Z tego byłyby płozy albo koła do wozu!

„Z ciebie, chłopcze, też nie zrobię złodzieja” - pomyślał stryj - „mówisz jak przyszły stolarz albo kołodziej”.

Trzeciego dnia wybrał się na polanę z najmłodszym. Najmłodszy od dziecka był frant, w oczach zapalały mu się diabelskie ogniki. Po polanie bardzo się rozglądał, gdyż natychmiast zainteresowała go wygięta w łuk leszczyna rosnąca na jej skraju i wskazał ją stryjowi.

- Ej, ludkowie, z tego byłaby całkiem niezła pałka! Tak nią przeciągnąć po grzbiecie, ej, toż to dopiero by człowiek zrywał boki ze śmiechu.

- Masz rację, chłopcze - zachichotał na boku zadowolony stryj. - Ciebie wezmę do terminu. Już zobaczy ten twój tatuś, jakie ziółko z ciebie wyrośnie!

I tak najmłodszy z braci zaczął terminować w złodziejskim rzemiośle u własnego stryja. Swobodne życie w rozbójniczej siedzibie w środku głębokiego lasu bardzo mu się podobało.

Pewnego dnia stryj oznajmił bratankowi:

- Dziś ci pokażę, jak łatwo ukraść konia. Patrz uważnie, żebyś się nauczył.

Chłopak był pojętnym uczniem, oczy miał bystre i czujne.

Pod wieczór schowali się w krzakach przy leśnej drodze prowadzącej do miasta. Po chwili usłyszeli tętent końskich kopyt. Na zakręcie drogi pojawił się niezwykły jeździec - korpulentny ksiądz w czarnej sutannie. Nagle z pobliskiej wsi odezwały się wieczorne dzwony. Ksiądz zsiadł z konia, wyciągnął z kieszeni brewiarz i ruszył dalej pieszo, prowadząc konia za uzdę i półgłosem mamrocząc modlitwę.

Stryj uznał, że to odpowiednia chwila:

- Jak odepnę konia, zarzucisz mu na szyję powróz i zaprowadzisz go do naszej pieczary - szepnął i cicho podkradł się do zwierzęcia. Odpiął siodło i przytroczył je sobie do pleców, potem ostrożnie zdjął munsztuk z uzdą i założył je sobie na głowę. Skinął przy tym na bratanka, a ten natychmiast zarzucił siwkowi na szyję powróz i razem z nim zniknął w lesie.

Tymczasem stryj pochylił się nieco, aby siodło lepiej się na nim trzymało, i tupał idąc na napiętej uździe za księdzem, głęboko pogrążonym w wieczornej modlitwie i nie przeczuwającym, co się dzieje za jego plecami.

Wszystko jednak ma swój koniec, zatem i ksiądz skończył modlitwę, przeżegnał się, zamknął brewiarz i odwrócił się, żeby znów wsiąść na konia. Kiedy zobaczył osiodłanego brodatego mężczyznę, skamieniał z przerażenia, upuścił brewiarz, a potem szybko przetarł sobie oczy, myśląc, że śni. Wtedy stryj runął na kolana przed zdumionym księdzem i udając wzruszenie, wygłosił długą orację:

- Wasza Wielebność, mój panie dobroczyńco, mój szlachetny zbawco! Siedem lat, siedem miesięcy i trzynaście dni byłem zaklęty w konia. Ileż to panów miałem, jak mnie poganiali, ile batów na mnie złamali! Dopiero Wasza Wielebność zmiłowałeś się nade mną, dobrześ mnie karmił i nie bił, a twoja dzisiejsza gorąca modlitwa w końcu mnie wyswobodziła ze zwierzęcej postaci. Nigdy cię, mój dobroczyńco, za twoją dobroć nie opuszczę. Do śmierci, choćby najdalszej, będę ci służyć jako koń: możesz mnie zaprzęgać do wozu czy do pługu. Skocz mi na siodło, a ja cię natychmiast zawiozę do domu, na probostwo. Zrobię wszystko, o czym zamarzysz.

„Boże mój, a to dopiero historia”, myślał sobie zakłopotany ksiądz. „Co ja z nim teraz zrobię? Przecież nie mogę go karmić - mięso jest drogie. Musiałbym mu kupić ubranie - przecież nie może chodzić w tych szmatach. A jeździć na nim jak na koniu? Tak nie można - co by ludzie na to powiedzieli?”

Szybko się zdecydował, przybrał uprzejmy wyraz twarzy i życzliwym głosem powiedział:

- Naprawdę jestem szczęśliwy, dobry człowieku, że moja modlitwa zdjęła z ciebie tę straszną klątwę. Teraz znów jesteś wolny, czemuż więc miałbyś wykonywać tę ciężką końską pracę? Idź z Panem Bogiem, dokąd cię oczy poniosą, i wspominaj z wdzięcznością dzisiejszy dzień.

- Nigdy tego dnia nie zapomnę - obiecywał gorliwie rozbójnik. - Ale co z siodłem i uzdą, Wasza Wielebność? Zaniosę je na probostwo.

- Co z tym będę robić, skoro już nie mam konia? - zastanowił się ksiądz. - Zostaw sobie siodło i uzdę jako nagrodę za twoją wierną końską służbę.

Stryjaszek dziękował i kłaniał się nisko księdzu przy pożegnaniu, ale w duchu szydził z jego naiwności.

W zbójeckiej pieczarze tego wieczoru było wesoło. Bratanek nie mógł wyjść z podziwu, jaki stryj jest sprytny. Na najbliższym jarmarku dobrze sprzedali konia razem z siodłem i pieniędzy mieli w bród.

Każda kieszeń ma jednak dno. Pewnego więc dnia, kiedy już wydali wszystkie pieniądze, stryjek powiedział:

- Jutro w mieście jest jarmark. Zaczaimy się w lesie na kogoś, kto będzie stamtąd wracać.

Jak postanowili, tak też zrobili. Nazajutrz rzezimieszki czatowały w krzakach przy drodze leśnej. Po jakimś czasie usłyszeli tupot. Na zakręcie nie pojawił się jednak jeździec na koniu, ale starsza kobieta z krową.

- Może być i krowa - szepnął stryjek. - Teraz kolej na ciebie. Spróbuj zdobyć to zwierzę sprytem bez użycia siły.

Uczeń nie był durniem ani tępakiem. Chyłkiem wyprzedził kobietę i położył na drodze rękawicę.

Baba idzie sobie ze zwieszoną głową, rozmyślając, czy nowa krówka da dużo mleka, a tu nagle na drodze widzi rękawicę. W oczach jej błysnęła pożądliwość, ale od razu zgasła, bo co za pożytek z jednej rękawicy? Minęła ją więc i idzie dalej. Po chwili za zakrętem widzi: na drodze leży druga rękawica.

Patrzcie, mówi sobie, dobre byłyby na zimę! Przywiązała krówkę do brzózki, podniosła rękawicę i biegiem z powrotem po tę pierwszą.

Chłopak tymczasem krowę odwiązał i hajda z nią w gąszcz, prosto do pieczary. Stryj pochwalił terminatora za precyzyjną robotę. Uwiązali krowę na długim powrozie, żeby się mogła za jaskinią paść, i zabrali się do kolacji.

- Gdyby tak jeszcze dzbanek świeżego mleka, to by dopiero nam smakowało - zachciało się stryjkowi. - Weź wiadro i idź wydoić tę krasulę!

Chłopiec poszedł. W lesie już było szaro, znalazł krowę, ale robota mu nie szła. Jeszcze nigdy w życiu nie doił krowy. Zwierzę to czuło i było niespokojne. Co chwilę uderzało chłopca ogonem w twarz, co i rusz racicą mu przydeptywało bosą nogę. W końcu krowa swoim masywnym grzbietem przycisnęła go do drzewa, że aż krzyknął z bólu. Szturchał ją, głośno lamentował, ale na próżno. - Krowa go nie puściła, mimo że z płaczem ją przekonywał:

- Puść mnie, to nie moja wina, nie byłem przecież sam. To stryj mnie namówił. Zostaw mnie, proszę cię, pognieciesz mi wszystkie kości! Od dziś już zawsze będę uczciwy!

Stryj słyszał te słowa i zląkł się. „Jest źle” - powiedział sobie - „chłopaka widać złapał pachołek gminny i teraz go nieboraka bije. Nic dziwnego, że wszystko wygadał i zrzuca to na mnie. Muszę szybko stąd wiać, bo w innym przypadku sąd mnie nie minie” - postanowił błyskawicznie i wziął nogi za pas. Diabli wiedzą, dokąd uciekł. Już nigdy go nie widziano w tej okolicy.

Chłopcu nie udało się wydoić krowy. Wrócił do pieczary - a tu nikogo nie ma. Wołał stryjka, wołał, czekał, ale nie doczekał się. Poszedł więc spać. Rano odwiązał krowę i zaprowadził ją do wioski, do której szła kobieta. Łatwo się o nią dopytał, bo cała wieś już wiedziała, że biedaczce wczoraj w lesie zginęła krowa. Powiedział, że to miłe zwierzę właśnie znalazł i że chce je oddać.

Kobieta ze łzami w oczach dziękowała mu stokrotnie:

- Do śmierci ci będę wdzięczna, chłopcze. Ostatni grosz wydałam na tę krasulę, a teraz dzieci nie miałyby mleka. Z oczu ci widać, że jesteś dobrym człowiekiem. Na pewno ci się w życiu powiedzie. Zobaczysz!

I rzeczywiście. Chłopiec wrócił do domu do ojca, pilnie pracował na roli, praca dawała mu zadowolenie i powodziło mu się coraz lepiej.

Swój terminatorski okres czasem sobie wspominał, ale nigdy o tym nie mówił.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Czarodziejski stół [bajka łotewska]

 

Żył sobie kiedyś stary bednarz, a ponieważ podupadł na zdrowiu i nie mógł tyle pracować co dawniej, często nie miał co do ust włożyć. Któregoś dnia przypomniał sobie o nim dawny przyjaciel, który mieszkał za lasem. Niech mu staruszek zrobi ładną dzieżę, to za nią dostanie tyle chleba, ile unieść zdoła, a może nawet parę groszy na dodatek.

Z ochotą więc stary bednarz wziął się do dzieła i niebawem nakładał na dzieżę ostatnie obręcze.

- Patrzcie no, jednak coś jeszcze potrafię - ucieszył się, kiedy skończył pracę, ale rychło posmutniał:

- Jak ja, nieszczęsny, zaniosę tę dzieżę aż za las, przecież jest tak ciężka, że ledwie mogę ją unieść.

Staruszek medytował przez cały dzień, ale nic nie wymyślił - chciał nie chciał, musi sam swoje dzieło zanieść. Wstał więc o świcie, wziął dzieżę na plecy i ruszył do lasu. Na początku jeszcze jako tako mu się szło, ale gdy słońce zaczęło prażyć, dziadek już nie był w stanie iść dalej. Zrzucił dzieżę z ramion, obrócił ją do góry dnem, wlazł pod nią i w mgnieniu oka usnął.

Było to pod starym dębem, gdzie krzyżowały się ścieżki i tropy wszystkich zwierząt leśnych. Wkrótce skakał tędy zając, a skoro tylko zobaczył dzieżę, pomyślał sobie:

- Taki stół, jakby stworzony, żeby urządzić na nim przyjęcie, a pusty. Dobrze, poczekam - gdzie jest stół, tam znajdzie się też coś do jedzenia.

Dużo czasu nie minęło, a przy dębie znalazł się wilk. Widzi szaraka na dzieży i pyta:

- Cóż tu robisz na tym stole? Może to twój stół?

- Dlaczego zaraz mój! - odburknął zając. - Ale gdzie stół, tam będzie i przyjęcie. - i dalej sobie siedział.

- Chyba masz rację - zgodził się wilk i dołączył do szaraka, bo też chciałby być na przyjęciu.

Siedzieli, gapili się, rozglądali po porębie, aż tu przybiegł lis.

- Cóż tu obaj robicie? - natychmiast zaczął zwiady. - O, jakiż to piękny stół sobie sprawiliście!

A wilk na to:

- Nie widzisz, że czekamy na przyjęcie? Ten stół na pewno po to przygotowano. Lis za bardzo nie chciał w to wierzyć:

- Nie wiem, nie wiem - powiedział i podrapał się za uchem. - Tylko żeby w tym nie było jakichś czarów. Przecież mówią, że tu koło dębu diabli się w nocy kręcą...

- I to właśnie ty mówisz, ty, przekonany o swojej mądrości. Wierzysz w takie babskie plotki! - parsknął zając.

Lis wolał na to nie odpowiadać, żeby jeszcze bardziej nie kompromitować się przed szarakiem. Skoczył na dzieżę i wygodnie się usadowił, zaciekawiony, co będzie dalej. Nie siedzieli jednak samotnie zbyt długo. Na porębie usłyszano łomot, a potem ciężkim krokiem wtoczył się tam stary niedźwiedź.

- Co tu tak razem tkwicie, zamiast pilnować każdy swoich spraw? - zamruczał, zobaczywszy siedzące na dzieży zwierzęta. Ale zając, nadzwyczaj dziś odważny, nawet w obecności niedźwiedzia, natychmiast zrobił się rozmowny:

- Czekamy na przyjęcie! Widzisz przecież ten piękny stół, nie? Ten, kto go tu przyniósł, pewnie przyniesie także jedzenie!

Tak jak przedtem lisa, tak i teraz niedźwiedzia nie przekonały te słowa. Był najstarszy i najsilniejszy z obecnych, i każdy liczył się z jego zdaniem, więc ofuknął zająca:

- Bzdury pleciesz! Jeszcze nigdy nikt mi nic nie przyniósł do jedzenia, zawsze musiałem sam o to zadbać. Ale skoro ten stół już tu jest, zróbmy sobie przyjęcie sami! Każdy z was przyniesie, co ma najlepszego, ale nie marudźcie zanadto.

Temu zając nie odważył się sprzeciwić. Inni też posłuchali niedźwiedzia i ruszyli szukać czegoś na ząb, tylko lis pod nosem mamrotał coś o dziwnym stole i o diabłach.

Nie minęło wiele czasu, a znów zeszli się przy dzieży pod dębem. Wzięli sobie do serca słowa niedźwiedzia i udało im się zdobyć przysmaki na przyjęcie naprawdę najlepsze: wilk przyniósł tłustą owcę, lis gęś, niedźwiedź kilka plastrów najsłodszego miodu. A zając? Doturlał pod dąb główkę soczystej kapusty, większą chyba niż on sam.

Ledwie jednak swe łupy złożyli na odwróconej dzieży, wewnątrz niej usłyszeli dziwny odgłos. Dziadek właśnie się przebudził i zaczął się przeciągać.

- Słyszycie! - krzyknął lis. - To na pewno pod stołem diabli z piekła wyłażą. Wiedziałem o tym, przeczuwałem to!

Niedźwiedź już chciał wrzasnąć na lisa, gdyż sam nic nie słyszał, ale w tej chwili dzieża zaczęła się powoli podnosić! Tego już żadne ze zwierząt nie wytrzymało: wszyscy uciekali, co sił w nogach, a najszybciej zając.

Kiedy bednarz wreszcie wyszedł na światło dzienne i ziewając rozejrzał się dookoła, własnym oczom nie mógł uwierzyć. O takich pysznościach już dawno mu się nie śniło, a teraz jakby mu z nieba spadły, choć jeszcze nie oddał swego dzieła!

Tak, to chyba jakieś zaczarowane miejsce, pomyślał i zadowolony wziął niespodziewane dary, żeby je zanieść do swojej chałupy. Dopiero po kilku dniach, kiedy najadł się do syta i nabrał sił, zaniósł dzieżę sąsiadowi.

Co wtedy za nią dostał, ani jak mu dalej się powiodło, o tym bajka już nie mówi. Wiem tylko tyle, że od tego czasu leśne zwierzęta ze strachu przed diabłami omijały stary dąb; dziadek odwrotnie, często tam zaglądał, myśląc, że znowu znajdzie coś dobrego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Jak się diabeł uczył chrapać [bajka łotewska]

 

Kiedy na łąkach rozpoczęły się sianokosy, to naprawdę potrzebna była każda para rąk. Koszeniem trawy zarobił na życie nawet ten najbiedniejszy, a komu koszenie nie szło, to mógł jeszcze zająć się suszeniem siana.

Prawda, że człowiek musiał całe długie dnie spędzać samotnie, zanim wysuszone siano poskładał w stodole, ale w gruncie rzeczy nie była to ciężka praca. Chodził więc na suszenie siana także wiecznie zaspany leniuch Brencis, który właściwie nie umiał nic, tylko chrapać, a robił to tak, jakby ktoś piłą rżnął.

I właśnie to chrapanie nadzwyczaj spodobało się pewnemu diabłu. Był to właściwie jeszcze taki diabelski podrostek: właśnie na próbę wysłany z piekła w świat, żeby nabrał trochę rozumu, bo go dotąd nie miał zbyt wiele. Nic więc dziwnego, że ledwie to młode diablę wylazło z piekielnych czeluści i usłyszało chrapanie Brencisa, natychmiast chciało wiedzieć, kto i jak takie piękne dźwięki z siebie wydaje.

A Brencis naprawdę chrapał wspaniale. Leżał sobie na wznak na pachnącym sianie, o świecie nie miał zielonego pojęcia, a belki stropowe nad nim tylko podrygiwały. Młody diabeł biegał wokół niego w ciemności, przyświecał sobie czerwonymi ślepiami i wzdychał z zachwytu.

Chyba nieostrożnie o śpiącego zawadził lub też Brencis miał sen, że łapie kota, krótko mówiąc nagle wyciągnął rękę i już trzymał naszego diabła za ogon.

Oczywiście, obaj byli zaskoczeni, a Brencisowi aż krew odpłynęła z twarzy, kiedy w końcu oprzytomniał i zobaczył, że trzyma w garści czarta. Ale diabeł był zaskakująco spokojny, nawet pokorny; zamiast budzić piekielną grozę, siedział jak mysz pod miotłą i błagał, żeby go mistrz wziął na naukę, że dobrze zapłaci, niechby mistrz znalazł dla niego czas.

- Co ty pleciesz? Mam cię uczyć, jak się suszy siano? - zapytał zdziwiony Brencis.

Diabeł pokręcił głową:

- Nie, to drobiazg. Ale chciałbym się nauczyć tak pięknie chrapać jak ty. Nawet Belzebub tego nie potrafi; na pewno w piekle bardziej by mnie poważali...

„To z ciebie straszny bałwan” - pomyślał Brencis, ale na głos powiedział:

- Skoro sobie tego życzysz, to spróbuję cię nauczyć chrapania: na szczęście akurat nie mam zbyt wielu uczniów. Ale będzie cię to kosztować nie mniej niż tyle dukatów, ile w tym się zmieści - i pokazał na swoją starą połataną czapkę.

- Chętnie ci zapłacę, ale od razu nie mogę ci przynieść czapki pełnej dukatów - powiedziało diablisko ze smutkiem. - Wiesz przecież, że młodym diabłom nie daje się tyle pieniędzy naraz, ale przez miesiąc na pewno je zdobędę. Jednak żebyś mi ufał, mogę za ciebie przez cały miesiąc siano suszyć.

Brencis udawał, że mocno zastanawia się nad tą propozycją i dlatego dopiero po dobrej chwili przemówił:

- Za bardzo mi się to nie podoba, że akurat z diabłem wchodzę w targ, ale co mam z tobą zrobić. Do rana masz mi przynieść przynajmniej solidny zadatek, a jeśli chodzi o to suszenie, toteż cię trzymam za słowo. No, a teraz mi wreszcie pozwól pospać. - Po tych słowach Brencis obrócił się na bok i znów zachrapał, aż ziemia trzęsła się w posadach.

Diabeł by go najchętniej słuchał do samego rana, ale chcąc nie chcąc, musiał udać się z powrotem do piekła po obiecane pieniądze, żeby mistrz przypadkiem nie rozmyślił się w sprawie tej nauki.

Wrócił dopiero o świcie, gdy Brencis posapywał, głęboko pogrążony we śnie. Diabeł zaczął mu pobrzękiwać dukatami przy uchu.

- Co się, do diabła dzieje? - śpiący otworzył jedno oko.

- Przyniosłem okrągłych dziesięć dukatów - pochwaliło się czarcisko. - Przynajmniej widzisz, że diabeł potrafi dotrzymać słowa. A kiedy mnie zaczniesz uczyć?

- Jak przewrócisz siano na całej łące. Wcześniej tu nie przychodź - odburknął Brencis i spał dalej.

Co mógł diabeł zrobić? Przez cały dzień w słońcu mordował się z grabiami, a tymczasem Brencis obracał się z boku na bok na sianie w stodole. Dopiero wieczorem wpuścił go do środka i powiada:

- Będę znów spał. Kiedy usłyszysz, jak chrapię, spróbuj mnie naśladować. Ale nie budź mnie wcześniej, zanim się czegoś nie nauczysz!

No dobrze. Brencis położył się na wznak, zamknął oczy i rzeczywiście po chwili diabeł mógł się uczyć. Na plecy jednak nie potrafił się położyć, a więc zwinął się w kłębek jak kot, oddychał głęboko, jak tylko potrafił, ale żadne porządne chrapanie mu nie wychodziło. Tylko jakby myszy skrobały w stodole.

W końcu diabeł, zniechęcony i utrudzony całodzienną harówką, usnął. Postanowił jednak, że na drugi dzień będzie bardziej uważać: jeszcze by tego brakowało, żeby nauka poszła na marne! Postanowienie było słuszne, ale drugi dzień skończył się tak jak pierwszy, a trzeci tak jak drugi. Jednak dukatów w czapce przybywało ku zadowoleniu Brencisa, a siano było już zagrabione w kopki.

Następne dni też nie przyniosły zmiany na lepsze. Diabeł wprawdzie Brencisa kilka razy obudził, kiedy myślał, że już trochę potrafi chrapać, ale ten go za każdym razem wyśmiał.

- Takim skomleniem zawracasz mi głowę? Tego cię uczyłem?

Przez cały miesiąc diabeł nie przejął ani odrobiny kunsztu Brencisa. Natomiast czapka była pełna dukatów, siano sprzątnięte, a Brencis chodził zadowolony i uśmiechnięty.

- Powinieneś mi przynajmniej te dukaty zwrócić, skoro ciągle jeszcze nie umiem chrapać - powiedział diabeł z wyrzutem w ostatnim dniu nauki.

Tu Brencisowi zrobiło się trochę żal tego głupiego i niedoświadczonego diablęcia.

- Nie nauczyłeś się z powodu własnej głupoty, a więc żadnych pieniędzy ci nie zwrócę. Mogę ci dać tylko dobrą radę, żebyś na przyszłość wystrzegał się takich błędów.

- Co mi więc radzisz? - nalegał czart.

- Diabeł nigdy nie nauczy się chrapać, ponieważ przy tym powinno się leżeć na wznak, a w tym ci przeszkadza ogon. Mógłbyś tylko obciąć sobie ten chwost i stać się zwykłym człowiekiem.

Co czarcisko wtedy zadecydowało, tego już nie wiem. Wiem jednak na pewno, że Brencis go zawsze chętnie wspominał, bo dzięki dukatom mógł sobie w dobrobycie chrapać i leniuchować aż do końca życia.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Dziadkowa rada [bajka karelska]

 

Daleko, daleko na północy, gdzie lato krótkie, a poletka tak ubogie i kamieniste, że z trudnością mogą wyżywić tych, co na nich pracują, także ludzkie serca były z kamienia. Staruszków, którzy już nie mogli pracować w gospodarstwie, wywozili w zimie na sankach w głęboki las i tam ich zostawiali na żer dzikim zwierzętom, żeby nie objadali rodziny, która i tak skromnie musiała się żywić. To bieda zmusiła ludzi w tym kraju do okrucieństwa. Z jej powodu nie okazywali sobie miłości i nie pomagali wzajemnie.

W jednej chałupie żył stary dziadek, który miał syna - gospodarza i wnuka - pojętnego i zręcznego chłopca. Tego roku na wiosnę gospodarz rychło spostrzegł, że dziadek już nie utrzyma pługa w rękach, choćby się jak najbardziej starał. Nawet sprzątać podwórka czy wymienić ściółki krowie nie zdążył na czas, a całe dnie najchętniej drzemał w izbie przy ciepłym piecu.

- Jak tak będzie dalej, to w zimie muszę cię zawieźć na saniach do lasu - powiedział gospodarz dziadkowi pewnego dnia, kiedy wrócił z pola i zobaczył, że zamiast pracować, staruszek przez cały dzień bawił się z wnukiem.

Na te słowa dziadek tylko zwiesił głowę i szepnął:

- Masz chyba rację, już do niczego się nie nadaję. Pozwól mi tylko, żebym mógł się zająć trochę twoim synkiem, bo rośnie jak dziczka w lesie, kiedy ty ciągle jesteś zajęty pracą.

Gospodarz był zaskoczony tą odpowiedzią, że tylko kiwnął głową i szybko wyszedł z izby. Natomiast wnuk cieszył się, jak mu będzie dobrze z dziadkiem.

Rzeczywiście, miał się na co cieszyć: u schyłku lata chodzili razem do lasu, gdzie mu staruszek pokazał miejsca pełne grzybów, które miały kapelusze jak koła młyńskie, nauczył go rozpoznawać ptaki i zwierzęta na podstawie ich głosów i śladów. W potokach łapali ryby lub raki, a chłopiec wkrótce wiedział tak samo dobrze jak baby-zielarki, które zioło jaką leczy dolegliwość. W słotne dni z zapartym tchem słuchał opowiadań o dalekich krajach, wielkich wojnach, a także o pięknych księżniczkach i dzielnych rycerzach.

Gdy tylko spadł pierwszy śnieg, dziadek posmutniał. Rzadko kiedy się odzywał i przez całe dnie zbijał sanie dla wnuka. Trzeba przyznać, że były tak ładne, że w całej okolicy nikt takich nie miał, a chłopiec nie mógł oderwać od nich oczu. Potem ścisnął mróz i pewnego dnia gospodarz posadził staruszka na nowych sankach, żeby go zawieźć do lasu i zostawić tam na zawsze. Była to smutna podróż, choć śnieg iskrzył się w mroźnym słońcu, a sanie sunęły jak piórko. Obaj nie odzywali się do siebie ani słowem, tylko dziadek ukradkiem ocierał łzy, które kręciły mu się w oku.

Nie przypuszczali jednak, że za nimi śpieszy wnuk. Wpadał w zaspy po pas, a więc dogonił ich dopiero w chwili, kiedy gospodarz nie żegnając się ruszył w drogę powrotną, a bezradny dziadek został na sankach sam w środku lasu.

- Dlaczego zostawiasz tu dziadka na moich sankach? - już z oddali krzyczał chłopiec na gospodarza, ledwie łapiąc oddech.

To nagłe zjawienie się syna nie było ojcu na rękę.

- Wszyscy wywożą do lasu starych ludzi, kiedy już nie mogą pracować. A te sanki i tak nie są wiele warte - powiedział niezdecydowanie.

Ale chłopiec nie dał się zbyć byle czym:

- To najlepsze sanki, jakie widziałem. Żaden z chłopców z okolicy takich nie ma, jeśli chcesz wiedzieć! A wreszcie, na czym ja ciebie wywiozę do lasu, kiedy już będziesz stary, skoro je tu zostawimy?

Dopiero teraz gospodarz uświadomił sobie okrucieństwo swego postępowania. Pogładził chłopca po głowie i rzekł:

- Masz rację, synku, nie wolno nam dziadka zostawić. Nawet gdybyśmy sami mieli niewiele, zatroszczymy się i o niego, a te piękne sanki zostaną dla ciebie.

Jak powiedział, tak też zrobił. Wszyscy z radosnym sercem wrócili do domu i całą zimę jedli najskromniej, jak tylko było można, ale uratowali staruszka.

Tylko sąsiedzi mieli to za złe gospodarzowi:

- Poczekaj tylko, jak nie będzie urodzaju, to wszyscy pomrzecie z głodu, jeśli będziesz karmić o jedną gębę za dużo.

Gospodarz nie zwracał uwagi na te docinki, ale już następnego roku nastała taka susza, że zaledwie korzec żyta zebrał. Wiedział, że starczy ledwie na to, aby przeżyć zimę, a skąd wziąć zboże na następny zasiew? Chodził więc jak struty, na dziadka wolał w ogóle nie patrzeć, aż dziadek sam go kiedyś zaczepił:

- Wiem, co cię trapi, synu, i mogę ci dać dobrą radę.

- Rzeczywiście przydałaby mi się dobra rada, ale jak może mi pomóc ktoś, kto sarn już ręki do pracy nie przyłoży? - odburknął gospodarz.

- Tak, pracować już naprawdę nie mogę, - uśmiechnął się smutnie staruszek, potem jednak twarz mu pojaśniała i rzekł: - Widzisz tę strzechę na stodole? Jest cała ze słomy. Zdejm najpierw połowę strzechy i jeszcze raz słomę wymłóć. Potem zrób to samo z drugą połową strzechy, a zobaczysz co z tego będzie...

Gospodarz popatrzył na niego z niedowierzaniem, ale posłuchał jego rady. I rzeczywiście: wymłócił z tej słomy jeszcze tyle ziarna, że już nie musiał bać się głodu, a cały korzec jeszcze mu został na nowy zasiew.

Był zatem bardzo wdzięczny ojcu i znów zaczął o niego dbać! Jednak to nie wszystko. Kiedy ta dobra rada rozniosła się po całym kraju i innym uratowała życie, to dziadek dopiął tego, czego sobie najgoręcej życzył. Od tego czasu mianowicie staruszków już nie wywożono do lasu, ale na odwrót - darzono ich wielkim szacunkiem aż do śmierci. Jak by mogło być inaczej! Przecież stary człowiek ma w sobie bogactwo mądrości i doświadczenia, z nich czerpie i rozdaje wszystkim pozostałym.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Gość Vampirella

Koniec bajki o ptaku Bulbulisie i o bursztynowym pierścieniu

 

Zabrzmiały ostatnie słowa, znów z góry rozległ się ptasi śpiew, a książę Ilin tylko westchnął:

- To były rzeczywiście piękne opowieści. Szkoda, że ich nie mogli słyszeć ojciec i bracia.

- Naprawdę masz dobre serce, książę, powiedziała morska królewna. - Cóż to, zapomniałeś, że chcieli cię utopić?

Ale Ilin odparł:

- Na pewno teraz tego żałują. A przede wszystkim chciałbym sprawić przyjemność ojcu, żeby i on mógł się cieszyć tymi bajkami.

- Jeśli nie masz innego życzenia, to możemy wyruszyć do twej ojczyzny choćby jutro. Teraz jednak sobie odpocznij. Słuchałeś opowieści przez ponad miesiąc, choć nawet tego nie spostrzegłeś.

Ilin zgodził się z królewną. A kiedy spał, morskie nimfy, ryby i raki wybudowały bursztynowy most, który prowadził z głębi morza aż do zamku królewskiego. O świcie czekała już na księcia i morską królewnę złota kareta z szóstką koni; ruszyła po złotym moście tak szybko, że Ilinowi mieniło się w oczach.

Kiedy dotarli do znajomych wrót, był na to doprawdy najwyższy czas. Ptak Bulbulis milczał, siedział osowiały w złotej klatce, a stary król z tęsknoty za Ilinem i za bajkami śmiertelnie się rozchorowaŁ A bracia? Gryzło ich sumienie z powodu najmłodszego i bali się przyznać do swego postępku.

Kiedy więc Ilin z morską królewną zjawili się u bramy, powitały ich radosne uściski. Nawet stary król wyskoczył z łoża, zdrów nagle jak ryba.

Ilin nałożył ptakowi Bulbulisowi bursztynowy pierścień, a potem dziewięć razy nim obrócił. I tak jak w podmorskim pałacu odezwał się najpierw śpiew Bulbulisa, a potem wszystkie te piękne opowieści. Słuchano ich nie tylko na zamku. Król kazał otworzyć pałacowe drzwi, okna i bramy, aby bajki rozeszły się po całym królestwie i żeby każdy mógł je zapamiętać.

Cóż pozostawałoby jeszcze do dodania? Otóż Ilin przebaczył braciom ich postępek, poślubił piękną morską królewnę, a po śmierci starego ojca rozpoczął mądre rządy. Ptak Bulbulis mu pomagał swoimi bajkami. Starczyło bowiem dziewięć razy obrócić bursztynowy pierścień i...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...