Skocz do zawartości

Baśnie i legendy indyjskie


Czarli

Rekomendowane odpowiedzi

Słoń Indry

 

W pewnej wsi mieszkał ubogi pandit. Jego monotonne życie upływało na.czytaniu różnych starych opowieści. Którejś nocy przewracał się w łóżku z boku na bok nie mogąc zasnąć. Noc była jasna, poświata księżycowa zalewała cały pokój migocącym srebrem. Kiedy księżyc spojrzał wprost w okno, pandi-towi nagle się objawił słoń boga Indry majestatycznie schodzący z nieba na ziemię. A słoń ten miał w zwyczaju conocne spacery i przechadzki po ziemi, nad ranem zaś powracał do nieba. Gdy nasz pandit ujrzał boskiego słonia, zaświtała mu w głowie szalona myśl: a co będzie, jeśli schwycę go za ogon i w ten sposób dostanę się do nieba? Wszak - przypomniało mu się-niejednokrotnie czytał w wielu starych opowieściach, iż w niebie można dostać mnóstwo najrozmaitszych słodyczy, za którymi pandit tak bardzo przepadał, a na kupno nie mógł sobie nigdy pozwolić. Na samą myśl, że będzie mógł skosztować okrągłych słodziutkich laddu, placuszków ze słodkiego twarogu albo ciasteczek dźalebi, i to nie byle jakich, tylko dużych, o niebiańskim smaku, które wprost się rozpływają w ustach, panditowi pociekła ślinka.

Następnego dnia zawołał swoich uczniów i przemówił do nich tymi słowy:

- Och, dzieci, musimy zrobić małą przejażdżkę do nieba. Tam, zapewniam was, dostaniecie przepysznego słodkiego laddu. Od tego dopiero się tyje! A co tutaj? Nie zawsze mamy za co kupić nawet najprostsze jedzenie. Słuchajcie mnie uważnie, w nocy schodzi na ziemię słoń boga Indry, uczepimy się wszyscy jego ogona i polecimy do nieba. Zgoda?

- Tak, tak - zawołały dzieci - my chcemy laddu!

Nastała noc. Pandit i jego uczniowie uważnie wpatrywali się w niebo. Wkrótce ujrzeli słonia powoli kroczącego po ziemi. Zmierzał w kierunku stawu. Cała gromadka co tchu pobiegła w jego stronę.

- Och, królu słoni - zawołał pandit - ty, który posiadasz wszelkie cnoty, zabierz nas ze sobą do nieba! Tak dawno nie mieliśmy w ustach nic słodkiego, a słyszeliśmy, że w ogrodzie Indry mieszka cukiernik, który robi przepyszne laddu.

Słoń parsknął śmiechem, lecz zgodził się zabrać ze sobą wszystkich.

- Niech szanowny pandit uczepi się mego ogona - rzekł - najstarszy uczeń niechaj chwyci się twoich nóg, potem następne dziecko jego nóg i dalej po kolei wszyscy, którzy chcą lecieć ze mną.

Spragnieni słodyczy tak też uczynili. Słoń zaczął się wzbijać w niebo. W połowie drogi jeden z uczniów zawołał:

- Och, wielce szanowny panie nauczycielu, czy pan wie, jakiej wielkości są niebiańskie laddu?

Pandit, chcąc pokazać, odruchowo odjął ręce od ogona i po chwili cała gromadka poleciała w dół. Nauczyciel-łakomczuch zdążył jeszcze krzyknąć, że laddu w niebie są bardzo słodkie. A słoń powoli unosił się coraz wyżej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kupcowa i złodziej

 

Pewna kupcowa mieszkała samotnie. Z całej jej rodziny pozostała tylko staruszka matka, do której córka od czasu do czasu wybierała się w odwiedziny. Któregoś dnia, otrzymawszy od matki zaproszenie, wyruszyła w drogę, a ponieważ była kobietą przezorną i ostrożną, wszystkie swe kosztowności schowała do woreczka i zabrała ze sobą. Traf chciał, że akurat tą samą drogą szedł pewien złodziej. Chcąc odwrócić uwagę rzezimieszka sprytna kupcowa wszczęła z nim rozmowę, wspominając jakby mimo woli, że ani w domu rodzinnym, ani u teściów właściwie nikt nie mieszka. W związku z tym chętnie by przyjęła j akąś godną zaufania osobę na mieszkanie, traktuj ąc j ą j ak rodzonego syna lub córkę.

- Gdybyś tak chciała mnie wziąć do siebie, z radością bym się zgodził -powiedział złodziej i już wyobraził sobie, jak grasuje w obu domach korzystając z tak doskonałej sposobności.

Kupcowa zaprowadziła rabusia do domu matki, gdzie przyjęto go bardzo gościnnie. Matka i córka przygotowały suty poczęstunek, znalazło się też coś mocniejszego do picia. Wkrótce gość miał już dobrze w czubie, lecz popijał dalej, aż całkiem stracił przytomność. Nie tracąc czasu sprytna kobieta wpakowała go do worka, po czym zawołała zaufanych ludzi, którym kazała wrzucić worek do studni, i sama poszła z nimi.

Po drodze bystra kupcowa wypatrzyła jeszcze czwórkę złodziei pochłoniętych dzieleniem łupu. „Warto by zagarnąć dla siebie to, co tam dzielą" -pomyślała chciwa niewiasta. „Warto by zagarnąć to, co niosą w worku ci ludzie" - pomyśleli złodzieje. Zostawili więc swój łup sądząc, że po ciemku nikt go nie zauważy, i zaczęli się skradać za idącymi.

- Czy nikt nas nie widział? - spytała głośno kupcowa, kiedy byli już przy studni. - Bo jeśli ktoś zauważył, niechybnie będzie chciał ukraść worek z naszą zdobyczą.

- Spokojna głowa, w takich ciemnościach na pewno nikt nas nie mógł zobaczyć! - zapewnili j ą ludzie.

- Pło to wrzucajcie szybko i wracamy! - rozkazała.

W drodze powrotnej bez trudu znalazła kryjówkę, zagarnęła złodziejski łup i przyniosła do domu.

W przekonaniu, że w studni znajdą wielkie bogactwo, czwórka złodzie-

jaszków zastanawiała się, w jaki sposób je wydostać. Nie było jednak innego sposobu, jak skoczyć w dół, co też uczynił jeden z nich. Zdumiał się bardzo, kiedy w pływającym worku ujrzał związanego człowieka. Co było robić? Próbował wołać, ale z głębokiej studni jego głos nie dochodził do przyjaciół. Zaczął więc machać rękoma, próbując pokazać, że nic nie ma. Ci zaś na górze powzięli podejrzenie, iż chce ich wystrychnąć na dudków i zgarnąć całą zdobycz dla siebie. Niedoczekanie! Po krótkiej naradzie drugi skoczył do studni. Powtórzyła się ta sama historia. Oczekujący na górze przekonani, że oszuści podzielą łup między sobą, nie zastanawiali się zbyt długo przed własnym skokiem do wody. Dopiero kiedy znaleźli się wszyscy razem, zrozumieli, jak sprytnie kupcowa wyprowadziła ich w pole. Pomogli wydostać się z worka swojemu koledze po fachu, dowiadując się, że ma na imię Thaparija, i cała piątka z trudem wygramoliła się na powierzchnię.

Kiedy przyszli na miejsce, gdzie przedtem schowali swój łup, przekonali się, że i tu zostali oszukani. Tego już było za wiele! Muszą odebrać i zemścić się! Wybrali się na wieś wczesnym rankiem i wysłali Thapariję na dach, aby zobaczył, czy w domu jeszcze śpią, czy też się obudzili. Kupcowa przeczuwając zemstę czekała już z ostrym nożem w ręku. Jak tylko Thaparija rozgarnął słomę i zajrzał do środka - ciach! ciach! - i z obciętego nosa ciurkiem polała się krew. Pechowiec stoczył się z dachu i zatajając przed kumplami swą hańbę, opowiedział bajeczkę, jakoby w ciemnościach nadział się nosem na hak.

- Co za fajtłapa z ciebie, Thaparija! - zniecierpliwił się jeden z nich, po czym szybko wdrapał się na dach. Przebieg tej wyprawy był taki sam, zaś ofiara sprytu kupcowej z obawy przed kpinami, powtórzyła bajeczkę zmyśloną przez Thapariję.

- Nadziałem się na hak - ściskając zakrwawiony nos rzekł trzeci poszkodowany.

- Wpakowałem się na jakiś ostry gwóźdź - złażąc z dachu zastękał czwarty.

- Mój biedny nos! Przeklęty hak tak go rozharatał - jęczał piąty usiłując powstrzymać krew.

Perfidna baba stanowczo zasłużyła na najokrutniejszą zemstę! Tym razem długo się głowili, jak to zrobić naj mądrzej.

Okazja nadarzyła się wkrótce. Wyśledzili swą ofiarę, która oddaliła się od domu, żeby nazbierać krowiego łajna na podpałkę. Złodziejaszkowie skradali się za nią przekonani, że ich nie zauważyła, ale i tym razem spryt nie zawiódł kupcowej. Pobiegła co tchu w nogach, a kiedy zobaczyła wysokie drzewo, szybko schwyciła zwisającą gałąź i wdrapała się na nie.

- No, teraz już nam nigdzie nie ucieknie - pomyśleli prześladowcy i postanowili trochę odpocząć. Wkrótce zmorzył ich głęboki sen. Kazali czuwać Thaparii i w razie czego wszcząć alarm. Lecz i jemu również zechciało się spać, zdjął więc turban, położył na nim głowę i przymknął oczy, aby zdrzemnąć się choć parę minut. Tymczasem kupcowa zaczęła działać. Ułamała gałąź i zrzuciła ją na Thapariję, który natychmiast poderwał się na równe nogi i spojrzał w

górę. Niewiasta miłym uśmiechem i serdecznym gestem zapraszała go na drzewo. „Trzeba wejść do niej i spytać, czego chce" -pomyślał naiwnie i nie robiąc hałasu, żeby nie obudzić śpiących, wlazł na drzewo.

- Thaparija, pragnę wyjść za ciebie za mąż. Wszystko, co mam, będzie twoje - głos kupcowej był pełen słodyczy. - Przyrzeknij mi tylko, że zechcesz pojąć mnie za żonę.

„A to ci dopiero! Bogactwo samo pcha mi się do rąk" -pomyślał Thaparija, zaś głośno wyraził gotowość do ożenku.

- No to włóż język do moich ust, a potem ja zrobię to samo - rozkazała przyszła żona.

Głupiec kiwnął głową i chętnie wsunął język do ust okrutnicy. Ciach! Thaparija poczuł straszliwy ból i smak krwi. Wyjąc przeraźliwie zleciał z drzewa na śpiących przyjaciół. Obudzeni z głębokiego snu i jeszcze nie całkiem przytomni, pomyśleli, że mają do czynienia z samym diabłem. Co rychlej poderwali się do ucieczki. Thaparija biegł za nimi usiłując wytłumaczyć, co się stało, lecz z jego ust pełnych krwi wydobywały się tylko niezrozumiałe dźwięki. Ten bełkot jeszcze bardziej przekonał złodziei, że ściga ich diabeł, więc nie odwracając się puścili się w te pędy, byle prędzej i dalej, zaś sprytna kupcowa spokojnie zeszła z drzewa i wróciła do domu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaczarowany tłuczek

 

Za dawnych czasów kraj Konkan słynął z mądrych i uczonych ludzi. Mieszkali tam też znani poeci, a jeden z nich, który osiągnął szczególną sławę i bogactwo, nazywał się Widhuradźan. Pewnego razu wdarł się do kraju Konkan radża księstwa Sahjadri i w krwawej walce jego potężne wojsko odniosło zwycięstwo. Widhuradźan porzucił dom i dostatek, zaciągnął się do wojska swego króla i dzielnie walczył w jego szeregach. Po klęsce musiał uciekać. Wędrował przez wiele dni i nocy, nigdzie nie znajdując dla siebie miejsca.

Pewnego dnia pod wieczór był tak zmęczony, że nogi już odmawiały mu posłuszeństwa, głód zaś doskwierał coraz bardziej. A że zbliżała się noc, ostatkiem sił dowlókł się do jakiejś wioski i zapukał do drzwi pierwszego napotkanego domu. Otworzyła mu staruszka.

- Babciu - powiedział - umieram z głodu, może masz choć odrobinę ryżu?

Chytra to była i skąpa starucha.

- Synku - zaskrzeczała - sama od kilku dni nic nie miałam w ustach. „Kłamie jak najęta" - pomyślał Widhuradźan i zaczął się zastanawiać,

co robić dalej. Mamrocząc coś pod nosem zwrócił się po chwili do starej.

- Jeśli masz siekierę, może dałoby się coś ugotować.

- Siekierę? - zdziwiła się starowina. - Pierwsze słyszę, by z siekiery ktokolwiek potrafił wyczarować jedzenie!

- Nie to nie, ale jeśli dasz garnek i choćby tłuczek, przekonam cię, że wyczaruję.

Zdumiona, lecz pełna ciekawości staruszka przyniosła za chwilę to, o co prosił. Widhuradźan wymył tłuczek, nalał do garnka wody i postawił go na ogniu. Mieszając udawał co jakiś czas, że próbuje.

- Daj no, babciu, teraz trochę soli, zobaczysz, że będzie świetne.

- Już przynoszę - stara pobiegła po sól. Widhuradźan wrzucił szczyptę, znów pomieszał i rzekł udając, że smakuje:

- Ach, jakie to dobre, właściwie niczego już nie trzeba, chyba że ze dwie garstki ryżu.

- Zaczekaj, synku, zaraz przyniosę -żwawo zakręciła się skąpa staruszka.

- Wiesz co, babciu? - powiedział Widhuradźan, mlaszcząc smakowicie - gdyby tak jeszcze odrobinkę masła, to... nie, nie mam słów!

Masło zjawiło się w okamgnieniu i Widhuradźan omaścił nim ugotowany już ryż, po czym zdjął garnek z ognia i szerokim gestem zaprosił gospodynię do skosztowania.

Stara łakomie zabrała się do jedzenia. Zdumienie jej nie miało granic.

- Wybornie smakuje! Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ryż ugotowany z tłuczka jest tak wyśmienity! Powiedz, synku, czy z siekiery też byłby taki dobry?

Zadowolony Widhuradźan w milczeniu rozkoszował się jedzeniem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kradzież

 

Wioska Pairur w okręgu Godawari słynęła z żyznej i urodzajnej ziemi, ale przede wszystkim z uprawy różnych drzew owocowych. Wokół każdego domu rosły drzewa cytrusowe, granaty, bądź palmy kokosowe. Mieszkańcy Pairuru sprzedawali owoce na targu i żyli w dostatku. W wiosce tej mieszkało bardzo poczciwe małżeństwo bramińskie. Bóg nie obdarzył ich dziećmi, nie byli też zbyt zamożni. Obok ich chatki rosło tylko jedno drzewo cytrynowe, choć rodziło ono zazwyczaj dorodne i smaczne owoce. Pieniądze uzyskane z ich sprzedaży całkowicie wystarczały na skromne życie, które prowadzili bramin ze swoją żoną. Dbali o to drzewo tak troskliwie, jakby było ich jedynym, ukochanym dzieckiem.

Pewnego roku drzewo obrodziło taką obfitością cytryn, że gałęzie uginały się pod ich ciężarem. Stara braminka ucieszyła się bardzo, licząc na niezły zarobek, lecz zarazem zaczęła się martwić, jakby tu uchronić plon od niepożądanych smakoszy. Gliniany murek otaczający dom był już bardzo stary i w kilku miejscach miał dziury. Staruszkowie postanowili jak najszybciej sprzedać zbiór i wieczorem ustalili, że następnego dnia mogą się wybrać na targ.

- Chyba będę musiał czuwać całą dziesiejszą noc - niepokoił się bramin - byle by przeszła spokojnie. Gdyby ogołocono nasze drzewo z owoców, nie mielibyśmy z czego żyć.

- Masz rację, w nich cała nasza nadzieja. Tylko że jesteś bardzo zmęczony i powinieneś się przespać. Mam dobry pomysł. Okręcę drzewo brudnymi szmatami. Nawet złodziej nie dotknie takich brudów, będzie się brzydził, przecież sam przy okazji się utytła. A w dodatku i strach przed grzechem na pewno go powstrzyma. Mówię ci, możesz spokojnie się położyć.

Stary się zgodził i poszedł spać. Całej tej rozmowie przysłuchiwał się pewien złodziej, który kręcił się nie zauważony koło domu. Już parę dni temu upatrzył sobie te piękne owoce. Gdy tylko starzy udali się na spoczynek, nie zważając, rzecz jasna, na brudną szmatę, wdrapał się na drzewo i ogołocił je doszczętnie ze wszystkich owoców.

Rano staruszkowie zobaczyli swoje ukochane drzewo nagie i okaleczone. Długo rozprawiali ze smutkiem na temat niegodziwości ludzkiej, złodziejstwa i nieuczciwości, tak że nawet sama kradzież przestała być ważna.

Edytowane przez Czarli
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Siła przyjaźni

:usmiech:

W wielkim i gęstym lesie mieszkały gołąb i gołąbka. Uwiły swoje gniazdo na wysokim drzewie i, gdy przyszła pora, gołąbka zaczęła składać w nim jajka. Skończyło się beztroskie życie, trzeba było mieć się na baczności. Bały się, że jakiś myśliwy znajdzie ich gniazdo i powybiera jajka.

- Posłuchaj, mężu - powiedziała gołąbka - musimy powiększyć grono naszych przyjaciół, którzy by w złą godzinę nam pomogli.

- Masz rację, żono - odrzekł gołąb - ale w pobliżu nie zauważyłem żadnego ptaka z naszej rodziny.

- Trudno, wobec tego musimy zacieśnić węzły przyjaźni z innymi ptakami, choćby nawet nie były naszymi krewnymi. Wiem, że taka przyjaźń może być bardzo korzystna.

Gołąb całkowicie się zgodził, był dumny z mądrej żony. Niedaleko, na innym drzewie, mieszkała para sępów. Przyfrunął do nich i usiadł na gałęzi.

- Sąsiedzie - zagruchał - my, ptaki, musimy się trzymać razem i pomagać sobie nawzajem. Proponuję ci naszą szczerą przyjaźń.

Sępowi bardzo się spodobała propozycja gołębia.

- Wiesz co, bracie - powiedział po krótkim namyśle - pod tym dużym drzewem naprzeciwko mieszka w rozpadlinie potężny i straszny wąż. Ponieważ jest naszym sąsiadem, możemy jemu też zaproponować przyjaźń. Jeśli się zgodzi, będziemy mogli żyć spokojnie i bez obaw, iż ktoś zrobi nam krzywdę.

Gołąb pochwalił pomysł sępa i razem udały się do węża. Gdy wyłożyły mu całą sprawę, wąż z aprobatą pokiwał głową na znak zgody. Cała trójka przyrzekła sobie niezłomną przyjaźń i w razie potrzeby wzajemną pomoc.

Okazja do sprawdzenia przysięgi nadarzyła się wkrótce. Gołąb i gołąbka znalazły się w nie lada tarapatach. Rzecz miała się tak: z samego rana po lesie chodził myśliwy. Tego dnia nie wiodło mu się jakoś. Zbliżał się już wieczór, a on nic nie upolował. Rozstawione sidła były puste, a gdy tylko naciągał cięciwę, żeby wypuścić strzałę, upatrzone zwierzę uciekało. Myśliwy był zły i bardzo zmęczony, ale nie chciał wracać do domu z pustymi rękami. Nagle wpadło mu do głowy, aby połazić po drzewach i poszukać ptasich gniazd. Na pewno w którymś znajdzie pisklęta. Lepsze to, niż nic. Zaczął się skradać pod drzewami nasłu****ąc pisklęcego kwilenia.

Traf chciał, że usłyszał pisk właśnie z tego gniazda, w którym mieszkały gołębie. Gołąbka dopiero parę dni temu wysiedziała pisklęta. Nie oddalała się

na razie od nich, bo na naukę latania było jeszcze za wcześnie. Myśliwy przyczaił się pod drzewem. Tss... wyraźnie usłyszał: „gutar-gu, gutar-gu". Ucieszył się bardzo. Nie na darmo cały dzień łaził po lesie. Było już całkiem ciemno. Z napięciem wpatrywał się w górę, lecz nie widział gniazda. Uzbierał więc trochę suchych gałęzi i podpalił. Gołębie zobaczyły ogień i wpadły w popłoch.

- Czeka nas niechybna śmierć! - powiedział gołąb. - Musimy się zwrócić do przyjaciół o pomoc. Bez nich się nie uratujemy.

- Spróbujemy jednak najpierw sami pomyśleć o ratunku. Nie wypada tak od razu niepokoić przyjaciół. Może uda się nam jakoś uniknąć śmierci.

Mądra gołąbka pomyślała i znalazła radę. Poleciały do pobliskiego jeziorka, zanurzyły w nim skrzydła i kapiącą wodą ugasiły ogień. Rozgniewany myśliwy rozpalił ognisko po raz drugi, lecz ptaki powtórzyły swój manewr i znów zapanowały ciemności.

- Do diabła! - rozłościł się pechowiec. - Zaraz wam pokażę!

Tym razem rozpalił tak wielkie ognisko, że biednym, zmęczonym ptakom nie udało się go ugasić, choć bardzo się starały.

Zrozpaczona gołąbka, nie widząc innego wyjścia, kazała mężowi lecieć do przyjaciół. Sępy natychmiast zaofiarowały swą pomoc. Ich duże skrzydła nabrały tyle wody, że bez trudu poradziły sobie z buszującym ogniem.

- Tego już za wiele! - klął w duchu myśliwy. - Skofiam hitaj z głodu i zmęczenia, zanim uda mi się złapać to bractwo. Swoją drogą mądre to i sprytne, ale ja ich przechytrzę.

Nie miał już sił do dalszej walki. Postanowił się przespać, a z rana, kiedy się rozwidni, ponowić próby. „W dzień z łatwością się z nimi rozprawię" - pomyślał i ułożył się do snu.

- Do rana mamy czas - ptaki odgadły jego zamiary.

Obie pary były już tak zmęczone, że wspólnie postanowiły zwrócić się o pomoc do węża. Sfrunęły do rozpadliny i opowiedziały mu całe zajście. Szlachetny wąż przyrzekł swoją pomoc. Wypełznął ze swojego domu i przyczaił się pod drzewem, oczekując świtu. Jak tylko niebo zaczęło jaśnieć, myśliwy się obudził i zerwał na równe nogi. Zacierając ręce w przewidywaniu sukcesu, podszedł do drzewa. W tym samym momencie osłupiał z przerażenia. Olbrzymi wąż, którego potężne cielsko owijało gruby pień drzewa, powoli i groźnie rozdymał kaptur. Z potwornym krzykiem myśliwy rzucił się do ucieczki.

Tak oto szczera przyjaźń uratowała życie gołębiej rodzinie. Myśliwy zaś, ilekroć potem wybierał się do lasu, tyle razy obchodził to drzewo z daleka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wąż bez ogona

 

W małej wiosce, w domu pewnego gonda, małżeństwo węży urządziło sobie gniazdko. Córka gospodarza codziennie przynosiła im w misce trochę mleka, toteż węże bardzo ją kochały i nazywały swoją córeczką. Od czasu do czasu obdarzały dziewczynę różnymi prezentami. Któregoś dnia przyszło na świat czworo małych ślicznych wężątek. Całymi dniami się bawiły i dopominały o jedzenie. Pewnego razu córka gonda jak zwykle przyniosła im mleko. Gdy cała czwórka kłębiła się koło miski, trącając się i odpychając, dziewczyna chciała je uspokoić i niechcący nadepnęła jednemu z nich na ogon. Biedaczek stracił swój ogonek. Winowajczyni bardzo go przepraszała, lecz mały nie dał się ubłagać. Tak się na nią rozzłościł, że za nic nie chciał przebaczyć, choć otoczyła go szczególną troską i opieką.

Wkrótce nastąpił miesiąc sawan, kiedy obchodzi się święto brata. Tego dnia córka gonda zawiązała wężom tradycyjny sznurek i w ten sposób, traktując je jako własnych braci, stała się ich przybraną siostrą.

Wkrótce gond wydał swą córkę za mąż. Zgodnie z obyczajem zamieszkała w domu teściów. Zajęta obowiązkami gospodarskimi ciągle jednak wspominała czwórkę swych przybranych braci, pozostawionych w domu ojca. Nieraz nawet popłakiwała z tęsknoty za nimi.

Tymczasem z małych wężątek wyrosły już duże potężne węże. Jeden z nich mimo upływu czasu nie darował wyrządzonej mu niegdyś przez nieuwagę krzywdy. Pewnego dnia przypomniał o tym matce:

- Pamiętasz, jak córka gospodarza pozbawiła mnie ogona? Wiem, że był to przypadek, że nie zamierzała tego zrobić. Jednak uraza do niej pozostała w moim sercu do dziś. Nie mogę znieść, że wszyscy się ze mnie śmieją i przezywają bezogoniastym. Postanowiłem się na niej zemścić. Ukąszę ją i będzie po wszystkim.

- Wyrzuć to z głowy, synku! Nie waż się nawet o tym myśleć! Przecież to twoja siostra! Przypomnij sobie, jak cię kochała. Najbardziej ze wszystkich. Jesteś jej przybranym bratem i nie powinieneś jej krzywdzić. Zaklinam, bądź-że mądry i dobry!

Wąż nie usłuchał błagań matki i popełznął do domu, gdzie u swoich teściów mieszkała córka gonda.

Młoda kobieta krzątała się w kuchni zajęta przygotowaniem posiłku. Ucieszyła się ogromnie ujrzawszy brata.

- Mój ukochany, co za radość mi sprawiłeś! Rozgość się, proszę. Jak wydoroślałeś i wypiękniałeś! Musisz koniecznie zaprosić mnie na swój ślub. Będę na nim śpiewać i tańczyć tylko dla ciebie. Niech bóg obdarzy cię długowiecznością.

Mówiąc to złożyła bogu ofiarę ze słodyczy. Wtedy wąż przytulił się do siostry i zapłakał:

- Jaka jesteś kochana i szlachetna! Nawet do boga się zwracasz w trosce o mnie. A ja, podły nikczemnik, chciałem cię zabić. Czy potrafisz mi przebaczyć teraz, gdy się przyznałem do swoich niecnych zamiarów?

Córka gonda czule pogłaskała przybranego brata i przyniosła mu pełną miskę świeżego pachnącego mleka.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kogut-czarodziej

 

Pewien gond miał koguta. Pożytek z niego był taki, że z nadejściem nocy wlatywał na dach i pilnował chałupy.

Nieszczęście spadło nagle w upalny letni dzień. Ktoś zaprószył ogień, wybuchł pożar i dom spalił się do cna. Tak oto gond został bez dachu nad głową, spalił się również cały jego dobytek. Siedział biedak nad garstką popiołu i gorzko płakał. „Co mam począć - myślał - nie mam ani gdzie się praespać, ani co do ust włożyć. Na co mi teraz kogut, zarżnę go i ugotuję. Przynajmniej się najem". Ptak odgadł jego myśli.

- Mój panie - rzekł - nie zabijaj swego sługi, daruj mi życie. Zdobędę dla ciebie pieniądze i ubranie. Mam jedną pajsę. Kupię za nią wszystko, czego potrzebujesz.

- Chyba zwariowałeś, pleciesz takie głupstwa! -zdenerwował się gond. - Co można kupić za jedną pajsę? A zresztą - machnął ręką - rób, jak chcesz. Co mi tam, możesz spróbować, ale zobaczysz, że tylko wstydu się najesz.

Kogut udał się bezzwłocznie do znajomego kupca.

- Szan owny panie! - zwrócił się do niego. - Mój gospodarz prosił mnie, abym kupił pszenicy za jedną pajsę. Proszę szybko odważyć, bo mi się śpieszy.

Wyrwanemu ze słodkiej drzemki kupcowi nie chciało się wstawać. Odpowiedział ziewając:

- Idź do komórki i nasyp z worka jedną pao. A pajsę połóż tutaj. Kogut wziął cały worek pszenicy, wypełnił nią swoje wole, po czym

wrócił do kupca udając niezadowolonego.

- Zbyt drobna jest twoja pszenica. Mój gospodarz na pewno nie będzie chciał takiego marnego ziarna. Nie biorę. Zwróć mi moją pajsę.

Schwycił rzuconą przez kupca monetkę i popędził do swego pana. Gond o mało nie zemdlał z wrażenia, gdy zobaczył strumień pszenicy, lejący się z wola ptaka.

Duma rozpierała koguta, gdy kroczył w stronę sklepu bławatnego. Zastał kupca spożywającego posiłek.

- Szanowny panie - rzekł kogut - mój gospodarz chciałby kupić kawałek materiału za jedną pajsę, Proszę mi odmierzyć.

Kupiec nie zamierzał przerywać jedzenia.

- Idź do komórki - powiedział - i utnij z beli jeden gaz*.

Kogut napchał do wola tyle materiału, ile się zmieściło, i wrócił do kupca udając niezadowolonego.

- Nie podoba mi się ten materiał. Myślę, że nie będzie się nadawał na ubranie dla mojego pana. Tym razem się wstrzymam. Oddaj mi moją pajsę.

Schwycił w locie monetkę i wrócił do gonda. Potrząsnął wolem, z którego niby obfity strumień zaczęły się wydobywać dziesiątki metrów materiału. Jego pan nie mógł się nadziwić. Wychwalał pod niebiosa mądrość i spryt swego koguta.

Już po kilku dniach na zgliszczach stanęła nowa chałupa. Od tego czasu gond nie zaznał więcej biedy. Nie wiadomo jednak dlaczego, kogut był ciągle jakiś zasmucony i markotny.

Pewnego dnia udał się na brzeg morza i tak długo napełniał swoje wole wodą, aż było już widać dno morskie. Z tym ciężarem skierował się ku świątyni Durgi. Wszedł do niej akurat wtedy, gdy bóg Agni odprawiał pudźę. Kogut zaczął wylewać wodę z wola. Zrazu Agni nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wkrótce jednak pojął grożące mu niebezpieczeństwo. Woda niebawem zapełniła całą świątynię i Agni poczuł, że tonie.

Nagle zjawiła się bogini Durga i zapytała:

- Co ty czynisz, kogucie?

- Chcę utopić boga Agniego. Bardzo się na niego pogniewałem, bo spalił dom i cały dobytek mego pana.

Cóż, Agni musiał się przyznać do winy i przyrzec, że nigdy więcej nie spali żadnego gospodarstwa należącego do gonda. Bogini Durga zaś obiecała ze swej strony, że nikt nie zrobi ptakowi krzywdy. Kogut nie wrócił już do swego pana. Poleciał do lasu, gdzie odtąd zamieszkał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sowa - Mądra Głowa

 

Rosło sobie nad rzeką drzewo banianowe, a w jego dziupli mieszkała ewna sowa - Mądra Głowa.

Każdego dnia przechodził tamtędy słoń, który mijał stary banian w drożę do wodopoju. Kiedy napił się już do syta, lubił potrzeć swym szorstkim rzbietem o gruby pień drzewa i skosztować kilku gałązek na deser. Sowa i słoń ddywali się codziennie, ale do rozmowy między nimi jakoś nie dochodziło.

I pewnie trwałoby tak dalej, gdyby nie przypadek. Rozszalała się nad la-гт straszliwa burza, tratująca wszystko, co stanęło jej na drodze... Przemoż-ej sile nie oparł się nawet olbrzymi banian, na którym mieszkała sowa. Nawał-ica zburzyła jej domek. Kiedy następnego dnia słoń szedł jak zwykle do wo-opoju, sowa zebrała się na odwagę i zagadnęła:

- Drogi przyjacielu! Widuję cię tutaj codziennie i już od dawna mam chotę porozmawiać, ale brakło mi dotąd śmiałości. Dziś jednak jestem w po-rzebie i postanowiłam zwrócić się do ciebie o pomoc. Bo, widzisz, miałam na ym drzewie domek, ale zniszczyła go burza. I gdzie się teraz biedna podzieję? lawet jeśli znajdę jakąś inną dziuplę, przykro mi będzie nie widywać się z abą! Przywykłam już do naszych milczących spotkań... Oddaj mi przyjaciels-:ą przysługę i ustaw to drzewo tak, jak było.

Wzruszony słoń, który od dawna już marzył o zaprzyjaźnieniu się z ową, czym prędzej podźwignął zwalone drzewo i sowa wróciła do odzyskane-;o domku. Od tej pory żyli w wielkiej przyjaźni i codziennie wiedli długie ser-leczne rozmowy.

Zdarzyło się raz, że tygrys bogini Parwati miał dziwny sen. Przyśniło mu ię, iż pożera głowę słonia. Pobiegł zaraz do boga Siwy i poprosił o wytłuma-:zenie nocnej mary. Nie namyślając się wiele, Siwa odpowiedział:

- Nic prostszego! Skoro miałeś taki sen, to znaczy, że się sprawdzi. Idź vięc i poszukaj jakiegoś słonia, a następnie zjedz go.

Na samą myśl o uczcie tygrys przełknął ślinkę. Nie zwlekając ani chwili Iłużej poszedł nad rzekę i wypatrywał nadejścia słonia.

Ledwie słoń pojawił się u wodopoju, tygrys przystąpił doń i tak rzekł:

- Słuchaj no, olbrzymie! Mam od boga Siwy pozwolenie, by cię zjeść. Iniło mi się bowiem, że zjadam twoją głowę. Kiedy spytałem, co to oznacza,

Siwa powiedział, że muszę po prostu zrobić tak, jak widziałem we śnie. Dlatego więc czekałem tu na ciebie. Jeśli masz do załatwienia coś pilnego, zrób to szybko i przygotuj się na śmierć.

Słowa te bardzo przeraziły słonia. Nie wiedział, co począć, jak się ratować? Aż tu niespodziewanie przyszła mu z pomocą przyjaciółka sowa, która siedziała akurat na drzewie, przysłu****ąc się rozmowie:

- W porządku, wujaszku tygrysie. Jeśli Siwa pozwolił ci zabić słonia, to masz prawo tak zrobić. Ale zanim przystąpisz do czynów, upewnijmy się, czy mówisz prawdę.

Pewny swej racji, tygrys zgodził się bez wahania i ruszyli w trójkę do boga Siwy. Sowa, która potrafi całkiem dobrze latać, przybyła na miejsce pierwsza. Pokłoniła się nisko i tak zaczęła:

- O, Siwo wszechwiedzący! Miałam wczoraj przedziwny sen. Śniło mi się, że twoja małżonka Parwati została moją żoną. Powiedz - czy to możliwe? Czy rzeczywiście odbędzie się mój ślub z boginią Parwati?

Troje oczu Siwy zaokrągliło się ze zdziwienia:

- Co ty pleciesz, niemądra! Czyś zmysły postradała?! Myślisz, że jak miałaś sen, to zaraz będziesz żenić się z boginią?

Sowa pokornie schyliła głowę:

- Wybacz mi grzesznej! Ale skoro nie jest to możliwe, wytłumacz, proszę, dlaczego tylko na podstawie snu zezwoliłeś tygrysowi zjeść głowę słonia?

- Słusznie mówisz - przyznał bóg, zaskoczony jej mądrością. - Tygrys nie ma prawa zabijać słonia tylko dlatego, że miał taki sen.

Kończyli akurat rozmowę, gdy nadszedł słoń z tygrysem. Polecenie Siwy, aby nie zabijać słonia, wielce rozczarowało tygrysa. Czuł się wręcz oszukany. Ale cóż, rozkaz - rzecz święta. Musiał zmilczeć urazę.

Tymczasem uradowany słoń i sowa skłonili się w podzięce przed boskim obliczem i powrócili do siebie. Od tej pory już nikt nie zakłócał im spokoju i żyli sobie beztrosko i szczęśliwie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O sprytnej lisicy

 

Mieszkał sobie w lesie pewien stary lew, który podupadł już mocno na zdrowiu. Wiele wysiłku i trudu kosztowało go zdobywanie jadła, a ostatnio osłabł tak bardzo, że nie miał nawet siły, by dowlec się do wodopoju.

Wziął się więc na sposób. Rozkazał któregoś dnia, by wszystkie zwierzęta zgromadziły się pod drzewem pipal* i tak przemówił:

- Jako król puszczy przypominam, że jednym ze świętych obowiązków dharmy jest wierne i ochocze służenie swemu władcy. Musicie dbać i troszczyć się o mnie, kiedy bowiem umrę i braknie wam obrońcy, wszyscy niechybnie zginiecie. Stary już jestem i nie mam dość sił, by chodzić na polowanie. Wobec tego od dziś będę zjadał kolejno jedno z was. Nie obawiajcie się jednak! Zjedzone zwierzę ożywię natychmiast za pomocą cudownego korzenia, który potrafi tchnąć ducha nawet w szkielet...

Wielki niepokój posiały te słowa w sercach zwierząt. Z oczu polały się łzy rozpaczy i żałości. Jedna tylko lisica śmiała się w skrytości ducha.

Po skończonym zebraniu lew spoczął w cieniu drzewa. Małpy usłużnie masowały mu stopy, niedźwiedź tańczył, a wilk wachlował go swą kitą. Lisica zaraz stamtąd uciekła. Siadła nad rzeką i rozmyślała o tym, co powiedział stary król. Nie ufała mu ani trochę - bajeczka o uzdrawiającym korzeniu wydawała się jej bardzo podejrzana... Ale niemądre zwierzęta bez chwili zastanowienia szły do władcy, by znaleźć zgubę w paszczy podstępnego lwa. I żadne już nie powracało... Z dnia na dzień liczba mieszkańców lasu zatrważająco malała. Przerażona garstka tych, którzy ocaleli, pobiegła do lisicy po ratunek:

- Cioteczko, cioteczko! W tobie nasza ostatnia nadzieja! Ratuj, bo inaczej okrutny lew pożre wkrótce nas wszystkich! Wymyśl coś, jesteś przecież taka sprytna! - prosiły.

Lisica podjęła gości serdecznie, nakarmiła do syta i zaprowadziła ich nad rzekę. Zapadł wieczór. Gasły już ostatnie promienie słońca na zachodzie.

- Żyjemy wszyscy w jednym lesie - odezwała się lisica - i przeto zawsze powinniśmy działać wspólnie. Przyrzeknijcie więc na świętość Gangesu, że od tej pory będziecie robić wszystko, co rozkażę.

Kiedy zwierzęta obiecały posłuszeństwo, znów zabrała głos:

- Wiem, że nasz stary władca bardzo sobie ceni opinię osła. Namówcie więc kolegę, by poszedł do króla. Niech powie, że znam lekarstwo przywracające młodość.

Uczyniono, jak rozkazała, i już wkrótce przyszło wezwanie od lwa. A lisica tylko na to czekała. Zawiązała na głowie wspaniały turban, przywdziała długi kaftan, na czole namalowała święty znak tilaka* i ściskając pod pachą uczoną księgę ruszyła na ośle w drogę. W zanadrzu miała też przygotowane dwie trujące pigułki. Zwierzęta podążały z tyłu. Kiedy dotarli na miejsce, sprytna lisica pokornie skłoniła się przed radżą. Ten natychmiast zażądał cudownego leku.

- Niech więc miłościwy król uczyni, jak każę. Odczytam teraz odpowiednią mantrę i podam lekarstwo, które natychmiast trzeba połknąć. Oczy muszą być w tym czasie zamknięte... Skutek będzie widać już po chwili...

Lew posłusznie zastosował się do polecenia. Ledwie jednak przełknął pigułki, przeszły go dreszcze i odczuł nieznośne pragnienie.

- Wody, wody! - krzyknął zbolałym głosem.

A tymczasem stojąca z boku lisica zawołała do pozostałych zwierząt:

- Bić oszusta! Dajcie mu teraz porządną nauczkę za wszystkie doznane krzywdy!

Jak oszalałe rzuciły się zwierzęta, by pomścić śmierć swych krewniaków i towarzyszy... Po krótkiej walce okrutny władca padł martwy. Od tej pory już nikt nie zakłócał spokoju mieszkańcom lasu. Wszyscy żyli w szczęściu i przyjaźni, a sława sprytnej lisicy przetrwała do dziś.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dlaczego pada deszcz

 

Było to dawno, dawno temu, kiedy wszelka woda na Ziemi nazywała się Morze. Słońce i Morze żyły wówczas w wielkiej przyjaźni. Były jak dwie sio-stry-nierozłączki: razem mieszkały i zawsze razem się bawiły.

Pewnego dnia, gdy były już dorosłe, wybuchła między nimi sprzeczka. Słonko, które młodsze było od Morza, obraziło się niczym małe dziecko i opuściło swą towarzyszkę. Zawędrowało do krainy zwanej Niebem. Tam spotkało Księżyc i Gwiazdy beztrosko harcujące po szerokiej, niebieskiej przestrzeni. Tak się Słońcu spodobało nowe miejsce, że zapragnęło już na zawsze tu pozostać.

Zapomniało jednak, że jest dużo większe od Księżyca i Gwiazd, a blask bije od niego tak mocny, że aż oślepiający. Ledwie więc przybliżyło się odrobinę, Księżyc rzucił się wraz z Gwiazdami do ucieczki. A Słońce za nimi. W końcu Księżyc zatrzymał się zmęczony.

- Nie obawiaj się mnie! - rzekło Słonko. - Chcę tylko dołączyć do waszej zabawy. Bądź tak dobry i poproś Gwiazdki, by wróciły.

Ale Gwiazdy zdążyły się już pochować. Obiecał więc Księżyc przyprowadzić je nazajutrz. Kiedy o świcie Słońce znów pojawiło się w Niebie, widok jego nie wzbudził tak wielkiego popłochu, jak za pierwszym razem. Im bardziej się jednak zbliżało, tym większa rosła obawa. Już po chwili Gwiazdy stchórzyły i uciekły. Księżyc został sam, ale tak był przerażony, że aż pożółkł ze strachu. Zirytowało się Słońce tą niegościnnością i zeszło na Ziemię. Ale o świcie znów wróciło. Wszystko powtórzyło się od nowa - Gwiazdy pierzchły, a wylękniony Księżyc żałośnie pochlipywał. I tak minęło kilka dni. Osamotnione Słońce pogrążyło się w rozpaczy. Straciło swój dawny blask... Ogarniał je coraz większy smutek... Aż któregoś dnia wybuchnęło płaczem. Z oczu polały mu się rzewne łzy, które obficie zrosiły Ziemię.

- Deszcz! Błogosławiony deszcz! -cieszyli się ludzie. Nie wiedzieli, że to płacze Słońce.

Powiadają, że tak już zostało do dziś - Słońce goni Gwiazdy, chcąc bawić się z nimi, a kiedy te, wystraszone jego blaskiem, chowają się, zaczyna płakać. Łzy ******ą na Ziemię, a ludzie wołają uradowani:

- Deszcz! Upragniony, wyczekiwany deszcz! Nareszcie nadeszła pora monsunu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dlaczego wieje wiatr?

 

Był taki czas, kiedy nie wiały na Ziemi nawet najlżejsze wiatry. Wszędzie panowały niemiłosierny upał i susza. Lądy pokrywała licha i uboga roślinność. Brakowało pożywienia, dzieci rodziły się wątłe i chudziutkie jak ręka w przegubie. W południe, kiedy słońce sięgało zenitu i lał się z nieba największy żar, zwierzęta i ludzie szukali schronienia w chłodnych pieczarach i rzekach. Życie było tak nieznośne i trudne, że zdawało się, iż lada chwila cała ludzkość wyginie.

Zrozpaczeni ludzie wznieśli błagalne modły do boga Siwy:

- O władco miłosierny, oddal nieszczęście! Nie karz nas tak surowo i nie zabijaj bezlitosnymi, kłującymi promieniami słońca!

Zrazu nie zwrócił bóg najmniejszej uwagi na owo wołanie. Wzruszyła go dopiero żarliwa modlitwa pewnego bramina. Zesłał więc nań sen, w którym objawił:

- Odprawcie podczas pełni księżyca pudźę na moją cześć, a prośba zostanie wysłuchana.

Zgodnie z boskim rozkazem zebrano się w wyznaczonym dniu na uroczystość. Składano w ofierze wspaniałe podarki... Zewsząd rozlegało się donośne bicie bębnów... Ludzie pogrążyli się w gorącej, szczerej modlitwie.

Tak było na Ziemi, a tymczasem w świecie podziemnym też zapanował podniosły nastrój - bogini Kamkali* urodziła córkę. Pojawienie się dziewczynki wprowadziło nie lada zamieszanie do tej spokojnej krainy. Dziecko bowiem okazało się żwawe jak iskra. Jego nieposkromiona natura nieraz przyprawiała bogów o zawrót głowy. Echa żywiołowego zachowania dziewczynki dotarły też wkrótce na Ziemię. Nieoczekiwanie podniosły się i zakołysały wody oceanu. Fale dosięgły górskich wierzchołków. Nie spotykane dotąd zjawisko wzbudziło niepokój w ludzkich sercach.

- Dlaczego ocean wykracza poza swoje brzegi? Co sprawia, że wody jego gwałtownie się unoszą? Co to znaczy? Czy to jakiś omen? - pytali trwożliwie jeden drugiego.

Ludzie porzucili odprawianie pudźy i pobiegli oglądać, jak świat staje do góry nogami...

A bogini Kamkali frasowała się coraz bardziej. Dziecko zachowywało się wprost nieznośnie. Matka zwróciła się w końcu z prośbą do boga Wisznu*, by przemówił dziewczynce do rozumu.

Zawezwał ją więc Wisznu do siebie. Początkowo ociągała się z przyjściem, ale strach przed boskim gniewem okazał się silniejszy. Kiedy stanęła przed obliczem majestatu, przemówił:

- Jesteś bardzo krnąbrnym i niegrzecznym dzieckiem! Za karę musisz opuścić podziemne królestwo! Od dziś zamieszkasz na Ziemi. Myślę, że tak będzie lepiej również dla ciebie. Dopiero tam poczujesz się bowiem w pełni swobodna - znajdziesz szerokie przestrzenie, bezkresne oceany, głębokie doliny i wysokie góry... Będziesz mogła wędrować, gdzie tylko dusza zapragnie, a przy okazji uszczęśliwisz ludzi, którzy uczynią cię swoją boginią. Odtąd imię twoje będzie Pawan, czyli Wiatr, i nikt cię nigdy nie pochwyci.

Słowa boga uradowały dziewczynkę. Pożegnała matkę i nie zwlekając ani chwili dłużej odeszła z podziemnej krainy. Na Ziemi zjawiła się akurat w momencie, gdy ludzie odprawiali pudźę. Zatrzepotały na drzewach liście. Ponad drogami wzbił się kurz i pył. Orzeźwiające tchnienie owiało rozpalone ciała modlących się. Rozglądali się wokół zaciekawieni, ale nie mogli nic dojrzeć. Zwrócili się więc do bramina:

- Spytaj boga, co to oznacza. Nic nie widać, a jednak słychać szmer, jakby coś płynęło! Może to zły duch? A może jakiś demon?

Zanim bramin zdążył cokolwiek powiedzieć, odezwał się kowal:

- Poczekajcie! Zobaczę, czy ta zjawa zlęknie się mojego młota...

I zamachnął się na Wiatr. W tej samej chwili pojawił się bóg. Wyrwał niebezpieczne narzędzie z rąk kowala i rzekł z przestrogą:

- Opamiętajcie się, ludzie! To, co czujecie, a czego nie możecie dostrzec, jest bowiem wiatrem, o który prosiliście. Zesłałem go na Ziemię, by uczynić wasze życie znośniejszym. Przyjmijcie go więc godnie i po przyjacielsku, z należytym szacunkiem i czcią.

Padli tedy ludzie na kolana, by odprawić modły na cześć Wiatru.

Od tego dnia bogini Pawan na zawsze już pozostała na Ziemi. Wciąż jednak żywiła urazę do popędliwego kowala. Powiadają, że nawet dziś, kiedy wieją silne wiatry, zawsze atakują najpierw jego dom. Podobno od czasu do czasu kowalowi udaje się uwięzić Wiatr, ale tylko na krótko...

Nikt nie wie, jak długo potrwa jeszcze ta wzajemna wrogość i niechęć..

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O królu miłującym cnotę

 

W pewnym królestwie mieszkał bardzo sprytny i przebiegły munśi. Od jakiegoś czasu do króla zaczęły napływać na niego ciągłe skargi. Obwiniano munśiego o bezczelne wprost łapownictwo. Zaniepokojony władca kazał kilku zaufanym ludziom śledzić swego urzędnika i donosić o jego poczynaniach. Mimo usilnych starań wysłannikom nie udało się jednak przyłapać spryciarza na gorącym uczynku. Wreszcie króla rozgniewała ich nieudolność.

- Trzeba w końcu temu zaradzić! - krzyknął zirytowany. - Znajdę dla tego niegodziwca taką pracę, gdzie nie będzie mógł uprawiać swego niecnego procederu.

- Najjaśniejszy panie - odezwał się jeden z dworzan - jestem pewien, że gdziekolwiek ten pisarczyk się znajdzie, wszędzie się nieźle urządzi. Sprytu ma on pod dostatkiem.

- To się jeszcze okaże - odparł radża.

Munśiemu kazano niezwłocznie stawić się w pałacu. Urzędnik bez cienia strachu, z niezmąconym spokojem na twarzy, zbliżył się do tronu.

- Doniesiono mi, że ludzie się bardzo skarżą na ciebie. Podobno bez najmniejszych skrupułów bierzesz łapówki. Jednakże jeśli nawet tam, dokąd cię poślę, potrafisz nieuczciwie się wzbogacić i wyciągnąć zyski z tego, co ci każę robić, zamiast kary dostaniesz ode mnie nagrodę za przebiegłość. Zrozumiałeś?

- Spełnię twój rozkaz, najjaśniejszy panie - bez chwili wahania odpowiedział munśi.

- A więc słuchaj - rzekł radża - na tyłach zabudowań pałacowych jest staw. Masz siedzieć na brzegu i liczyć fale. Ponadto dostaniesz pięćset placków z mąki grochowej, których musisz bardzo pilnować. Ani jeden nie powinien się zgubić, ani złamać. Czy wyrażam się jasno?

Munśi posłusznie udał się nad staw biorąc ze sobą swoją księgę. Od razu zaczął liczyć fale i zapisywać w kolejności każdą, która rozbijała się u jego stóp. Wnet pojawili się zbieracze kasztanów wodnych i nasion lotosowych.

- Uwaga! - ostrzegł ich munśi, gdy weszli do wody. - Widzicie, że liczę fale? Wykonuję przecież rozkaz naszego króla, a wy psujecie mi rachunek.

Nie musiał powtarzać, gdyż zobaczył wyciągnięte ku sobie ręce. W taki sam sposób wyłudził parę groszy od rybaków oraz od pasterzy, którzy chcieli napoić bydło. Jeszcze lepiej powiodło się munśiemu nad ranem, gdy tłumnie zaczęli przychodzić bogaci kupcy i lichwiarze, aby dokonać porannych ablucji.

Rozkaz króla przysporzył więc wielu ludziom kłopotów, za to munśi miał się j ak naj lepiej. Wzbogacił się zwłaszcza w świąteczny dzień, gdy z miasta przyszły nad staw tłumy kobiet. Powstrzymał je mówiąc:

- Niestety, sprawuję tutaj urząd państwowy, musicie zrozumieć. Wnosicie wielkie zamieszanie, które przeszkadza mi w wykonywaniu obowiązków.

Strumień datków od biednych kobiet całkiem go zadowolił. Liczba fal w zeszycie wzrosła do tysiąca pięciuset.

A jak sobie poradził nasz sprytny munśi z plackami? Posłuchajcie. Miał je ułożone w dużym naczyniu. Zaczął przekładać do drugiego, które przyniósł ze sobą. Robił to bardzo ostrożnie bacząc, aby żaden placek się nie połamał. Gdy drugie naczynie się napełniło, przełożył placki z powrotem. Czynił to wiele razy skrzętnie gromadząc każdą okruszynkę. Po ostatnim placku zjadał wszystko, co uzbierało się na dłoni, po czym starannie mył ręce i znów powtarzał tę czynność od początku. W ten sposób żaden placek się nie złamał, a pomysłowy munśi się nasycił. Rzecz jasna - waga się nieco zmniejszyła, wszak okruszyny spoczęły w brzuchu munśiego, lecz co najważniejsze, liczba placków nie uległa zmianie.

Ósmego dnia przyszedł radża. Był bardzo ciekaw, jak też podwładny radzi sobie na nowym miejscu. Przekonał się wnet, że znakomicie. Radża nie mógł wyjść z podziwu.

- Zaiste, munśi - rzekł zadowolony - nie można odmówić ci rozumu i pomysłowości. Od dziś podwajam twoje wynagrodzenie oraz powierzam ci urząd darogi. Będziesz musiał roztoczyć czujny nadzór nad urzędnikami i baczyć na ich postępowanie. Masz pilnować, aby zawsze się odnosili do ludzi w sposób przychylny i życzliwy. Dostaniesz, jak powiedziałem, duże wynagrodzenie, lecz będę wymagał od ciebie bezwzględnej uczciwości. Pamiętaj, że najważniejszym obowiązkiem darogi jest dbałość o to, aby urzędnicy zawsze byli syci. Nie możesz dopuścić, by jeden się objadał do syta, a inny skręcał się z głodu. Skieruje go to na manowce. Rozumiesz, iż odpowiedzialność za tę plagę ponosi państwo. Brak troski o ludzi uczciwych - to hańba dla królestwa.

Zawstydzony głęboko munśi opuścił oczy przed królem, który tak mądrze i sprawiedliwie ocenia swych podwładnych.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

O tym, jak powstał świat

 

Dawno, dawno temu rósł sobie w lesie ogromny dąb - w jego głębokim, chłodnym cieniu odpoczywała codziennie pewna peri. A działo się to jeszcze w czasach, kiedy kwiaty i drzewa na własne życzenie mogły przybierać kształt ludzki. Zdarzało się więc, że dąb przemieniał się w pięknego młodzieńca i wiódł z peri długie rozmowy oraz przechadzał się z nią po lesie. Wkrótce tak się sobie spodobali, że postanowili wieść wspólne życie. Coraz rzadziej wracała teraz peri z ziemi do nieba... Coraz więcej czasu spędzała przy boku męża. I zaczęły się dla nich dni pogodne i szczęśliwe.

Minął rok i peri powiła syna. Chłopiec rósł szybko - piękny był jak matka, a mocny jak ojciec. Lecz szczęście rodzinne trwało krótko. Kiedy dziecko miało zaledwie siedem wiosen, matka opuściła je i odeszła do nieba, by już więcej stamtąd nie powrócić. Ojciec i syn długo rozpaczali po jej stracie... Sami zostali teraz na świecie, tym bardziej więc troszczyli się o siebie nawzajem. Syn posłuszny był ojcu we wszystkim i niczego nie robił bez jego zgody.

Zdarzyło się raz, że rozszalała się nad lasem straszliwa burza. Całymi miesiącami padały nieprzerwane deszcze i powódź zalała ziemię, nie zostawiając ani skrawka suchego lądu. Zdawało się, że Ziemia przemieniła się w ocean. Cała przyroda pogrążyła się w wodzie. Dąb posadził syna na swym najwyższym konarze i natężając wszystkie siły opierał się niszczycielskiej potędze wody i wiatru, lecz w końcu i jego korzenie poczęły się chwiać. Przerażony zawołał:

- Synku, źle ze mną! Sł abnę j uż... Czuj ę, że minuty moj e są policzone. Będę musiał się poddać... Słuchaj więc uważnie - kiedy upadnę, siądź zaraz na pniu i trzymaj się mocno! Będę unosił cię na wodzie pilnując, byś nie utonął i by nie spotkało cię nic złego...

Ledwie zdążył dąb wyrzec te słowa, gdy upadł jęcząc rozpaczliwie. Chłopiec natychmiast wykonał polecenie ojca i poddał się kołysaniu i biegowi fal. Minęło kilka dni, a chłopiec płynął wciąż dalej i dalej...

Pewnego razu pojawiły się przy dębie mrówki i błagając o pomoc, zawołały:

Chłopcze piękny i dobry, wyratuj nas z kipieli! Strudzone - płyniemy wciąż... Kto nam pomocy udzieli?

Chłopiec zwrócił się do ojca:

- Czy każesz uratować te stworzenia, ojcze? Żal mi ich... W wodzie czeka biedactwa pewna śmierć... Jeśli zgodzisz się, chętnie im pomogę...

- Oczywiście! - odpowiedział dąb. - Uratuj mrówki koniecznie! Dobrym uczynkiem zaskarbisz sobie ich dozgonną wdzięczność!

Pozwolił więc chłopiec wejść mrówkom na drzewo. Uszczęśliwione składały mu stokrotne dzięki za okazane miłosierdzie.

Nie trwało długo, a nadleciała chmara komarów, prosząc:

Chłopcze piękny i dobry, miej litość nad komarami! Inaczej - wkrótce zginiemy... O laskę więc błagamy!

Znów spytał chłopiec:

- Ojcze, czy mam uratować te stworzenia? Wyczerpane długim lotem padają już ze zmęczenia... Jeśli zezwolisz, dam im schronienie...

- Ależ oczywiście! - przytaknął dąb. - Im także udziel pomocy! Przysiadły więc komary na drzewie i odpoczywając wychwalały dobroć

chłopca.

Zdarzyło się też, że podpłynął jakiś młodzian i ujrzawszy syna dębu, zawołał:

Tonę, tonę, przyjacielu! Zlituj się, wyratuj mnie!

Spytał syn o zgodę ojca, ale tym razem dąb odmówił:

- Nie, nie ratuj go! Jeśli to zrobisz, pożałujesz, stanie on bowiem na drodze do twego szczęścia!

- Ależ ojcze - prosił syn - przecież nie można zostawić go na pastwę losu! Pozwól uratować chłopca...

Sprzeciwiał się dąb kilka razy, lecz w końcu uległ prośbom, mówiąc:

- Rób, jak chcesz!

Wziął więc chłopiec tonącego i już we dwójkę ruszyli dalej.

Parę miesięcy płynął tak dąb bez ustanku, aż dotarł jednego dnia do wyspy. Wszyscy zeszli na ląd. Mrówki i komary jeszcze raz gorąco podziękowały za okazaną pomoc i wkrótce zniknęły w lesie, zaś głodni i spragnieni chłopcy poszli szukać jadła. Szli długo, a droga była ciężka, bo wiodła wciąż pod górę. Dotarli w końcu do jakiejś chatki i zastukali do drzwi, prosząc o garstkę ryżu.

W chatce tej mieszkała staruszka z dwiema córkami - jedną rodzoną i drugą przybraną. Ucieszyła się na widok dzielnych chłopców i ugościła ich serdecznie. Długo w noc gawędzili o tym i owym - wyznała, że na tej wyspie uratowały się z powodzi tylko ona i jej córki. Chłopcy zaś opowiedzieli swoją historię -jak uniknęli śmierci, jak płynęli na dębie i dotarli aż tutaj.

W końcu burza ucichła. Uspokoiły się wiatry i deszcze. Znów można było orać ziemię i siać zboże.

W dobry czas zjawili się chłopcy - myślała staruszka. - W polu pomogą, a przy okazji pożenię ich ze swymi córkami. Zaradniejszemu dam córkę rodzoną, a drugi dostanie córkę przybraną.

Odgadując jej zamiary chłopiec, któremu syn dębu uratował życie, prześcigał towarzysza w dobrych uczynkach. Pragnął rodzoną córkę staruszki pojąć za żonę - była ona bowiem piękniejsza i mądrzejsza od swej siostry.

Mimo to któregoś dnia staruszka wyjawiła, że wyda rodzoną córkę za syna dębu. Zazdrosny rywal, nie chcąc do tego dopuścić, obmyślił podstęp.

- Syn dębu j est zbyt przebiegły j ak na swój wiek - powiedział. - To też może być niebezpieczne... Jeśli nie wierzysz moim słowom, przekonaj się sama, matko! Zmieszaj z piaskiem worek pszenicy i każ mu powybierać ziarna w ciągu pół godziny... Zobaczysz, jak szybko się z tym upora!

Mówiąc to, niedobry chłopak śmiał się w duchu - był pewien, że przyjaciel nie podoła trudnemu zadaniu i w ten sposób ośmieszony nie dostanie za żonę lepszej dziewczyny.

Staruszka usłuchała podszeptów złego chłopca. Wsypała pszenicę do piasku i kazała synowi dębu zebrać wszystkie ziarna z powrotem do worka. Chłopiec wykręcał się od tej mozolnej roboty, ale skoro staruszka upierała się przy swoim, uległ. Składał ziarnko do ziarnka, jednak szło mu niesporo. Zmartwił się biedny chłopiec i patrzył bezradnie wokół - gdzie tu znaleźć pomoc? ! Nagle ukłuło go coś w nogę. Spojrzał zdziwiony, a to była duża mrówka, która doń przemówiła:

- Pamiętasz mnie? Jestem jedną z mrówek, które wyratowałeś z topieli! Powiedz, co cię trapi? Wspomogę cię chętnie!

Zwierzył się chłopiec ze swego kłopotu, a mrówka na to:

- Nic się nie martw! Głowa do góry! Zaraz skończymy z tą robotą!

I zawołała setki pomocniczek, które w oka mgnieniu pozbierały wszystkie ziarna do worka. Lecz zazdrosny rywal widział wszystko i naskarżył, że to robota mrówek, a nie syna dębu.

Nie wiedziała już staruszka, co począć... Wreszcie tak rzekła:

- Kocham was jak własne dzieci i pragnę, abyście obaj zostali mężami moich córek! Najlepiej będzie, jeśli zdamy się na decyzję ślepego losu. Dziś będzie bezksiężycowa noc, więc plan, który zaraz wyjawię, powinien się udać. Wyjdziecie wieczorem z domu, a ja tymczasem zamknę dziewczęta w dwóch różnych pokojach. Kiedy zawołam, wrócicie i każdy wejdzie do jednego pokoju. Kto jaką pannę w nim znajdzie, z tą się ożeni. W ten prosty sposób problem zostanie rozwiązany i nikt nie będzie czuł się pokrzywdzony!

Zrobili, jak postanowiła.

- Decydujcie teraz według własnego uznania! - powiedziała, zawoławszy chłopców z powrotem. - Wybierajcie między pokojem wschodnim i zachodnim!

Wahał się syn dębu i zastanawiał trwożliwie, gdzie ma iść, gdy nagle posłyszał ciche bzykanie. To jakiś komar bzykał mu koło ucha:

- Idź do pokoju wschodniego! Uratowałeś mnie kiedyś z topieli i chciałbym dobrą radą odwdzięczyć się teraz za twe dobre serce. Zaufaj mi, a nie pożałujesz!

I komar odleciał. Wszedł więc syn dębu do pokoju wschodniego i zastał w nim rodzoną córkę staruszki. Uradowany błogosławił swój los! W kilka dni później odbyły się dwa huczne weseliska.

Legenda mówi, że właśnie te dwa małżeństwa dały początek nowemu światu, bo nikt oprócz nich me ocalał z wielkiej powodzi, jaka wówczas nawiedziła ziemię.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Bhola-prostak

 

Mieszkaniec pewnej wioski, którego wszyscy przezywali Bhola, co znaczy prostak, miał bardzo upartego i krnąbrnego wołu. Kiedy wyprowadzał go na pole, żeby zacząć orkę, uparciuch robił, co mu się podobało. Raz nie można go było ruszyć z miejsca, to znowu pędził z taką szybkością, że jarzmo spadało, a Bhola nie mógł za nim nadążyć. Rozwścieczony chłop walił go wtedy czym popadło. Pewnego dnia, kiedy nie skutkowały ani prośby, ani groźby, Bhola uderzył kijem tak mocno, że wół się przewrócił i już więcej nie wstał. To było duże zmartwienie, pozostał bowiem tylko jeden wół, który bez pary nie poradzi sobie przecież w pracach polowych. Cóż tedy miał począć?

Na kupno drugiego wołu Bhola nie miał pieniędzy, rozważał więc długo, co by tu wymyślić. Może chociaż ściągnąć z padłego zwierzęcia skórę i postarać się ją sprzedać? Wpadłoby trochę grosza. Trzeba też spróbować pożyczyć od sąsiadów. Od jednego troszkę, od drugiego troszkę, aż uzbiera się tyle, ile trzeba. Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Nie zwlekając wziął się do roboty. Udał się ze skórą do miasta, pokręcił się tu i ówdzie, lecz ceny, które mu proponowano, wydawały się Bholi za niskie. Wreszcie pod wieczór zmęczony i zniechęcony zapukał do pierwszego lepszego domu. Mieszkała w nim stara kobieta z wnuczkiem. Kiedyś była bardzo bogata, opływała w dostatki i prowadziła beztroskie życie. Po latach tłustych przyszły jednak lata chude i teraz, sprzedawszy wszystko, co stanowiło jakąkolwiek wartość, nie mieli z wnuczkiem co włożyć do ust.

- Czego chcesz, synku? - spytała staruszka.

- Mam skórę z wołu, jeśli chcesz, możesz ją wziąć.

- Po co mi skóra, synku? Na nic się nie przyda.

- Wczesnym rankiem wyszedłem z domu, żeby ją sprzedać, ale jakoś nie znalazłem kupca. Zmęczony już jestem bardzo i nie mam siły szukać dalej. Może masz chociaż jakiś stary gliniany garnek, daj mi go, a w zamian oddam ci skórę, zgoda?

- Skoro tak nalegasz - roześmiała się staruszka - to tam, w rogu, widzisz, wala się stary brudny garnek pamiętający jeszcze czasy moich przodków. Weź go sobie, a daj mi w zamian skórę.

Dobili targu i Bhola z ciężkim sercem i na ciężkich nogach powlókł się do domu. Sprawa zaś wcale nie była taka prosta. Staruszka, sama tego nie wiedząc, ofiarowała prostakowi garnek ze szczerego złota. Z pokolenia na pokole-

nie przechowywało się w nim nagromadzone bogactwo i chowano go do głębokiego dołu. Z biegiem czasu warstwy ziemi, brudu i kurzu tak szczelnie go oblepiły, że nikomu do głowy by nie przyszło, co się pod tym wszystkim kryje.

W drodze do domu nieszczęśliwy Bhola zatrzymał się koło stawu. „Chyba umyję i wyszoruję porządnie tego brudasa" -pomyślał i wziął się do roboty. Nagie pod ostatoią^aist^ątoiotacośbiyswłio i po chwili wie posiadający siąze zdumienia i radości Bhola trzymał w ręku złoty garnek. „Los się wreszcie do mnie uśmiechnął" - z tą myślą co tchu popędził do domu wpadając po drodze do sklepu złotnika. Sprzedał swój skarb za kilka tysięcy rupii* i pełen dumy z posiadanego bogactwa wrócił do domu. Cała wioska naturalnie od razu zauważyła, że prostaczek Bhola nagle się wzbogacił. Ciekawość spędzała sąsiadom sen z powiek.

- Przyznaj się, Bholo, skąd masz tyle pieniędzy?

- Ano - chętnie udzielał odpowiedzi Bhola - przecie wiedzieliście, że mój wół zdechł. Cóż miałem robić? Zdarłem z niego skórę i chciałem ją sprzedać. Kupca nie musiałem długo szukać. Jakaś, jak widać bardzo bogata staruszka napełniła hojnie mój woreczek pieniążkami.

Mieszkańcy wioski nie zastanawiali się zbyt długo. Postanowili iść za przykładem Bholi, pozabijali swoje woły, pozdzierali z nich skóry i udali się pod wskazany adres.

- Chyba żartujecie ze mnie - oburzyła się stara kobieta na propozycję kupna skór. - Od lat klepię biedę, a wy sobie wyobrażacie, że rozdaję pieniądze na prawo i lewo! Dałam temu człowiekowi stary gliniany garnek, a teraz nawet potłuczonego nie znajdziecie w mojej chałupie.

Ludziska wrócili jak niepyszni, a w dodatku wściekli na Bholę. Ten oszust wyrządził nam taką krzywdę! Za skóry nikt nie da nawet złamanego grosza! Pokażemy temu łajdakowi, gdzie raki zimują! Podpalimy mu dom i wykradniemy całą forsę! Choć w ten sposób powetujemy sobie naszą krzywdę!

Uczynili to w nocy, kiedy wszyscy spali. Zaprószyli ogień i gdy dom staną! w płomieniach, okradli go doszczętnie. Bholi udało się jakoś uratować, ale na miejscu chałupy pozostała garstka popiołu. Wczesnym rankiem załadował wóz popiołem, przykrył go starym prześcieradłem, żeby nikt nie widział, po czym zaprzągł swego jedynego wołu i wyruszył w drogę. Nie mógł przecież tutaj zostać.

Jechał pogrążony w niewesołych myślach, aż spotkał pewnego królewicza, który wybrał się na polowanie i zgubił drogę.

- Dobry człowieku - zagadnął królewicz - zabłądziłem i padam już ze zmęczenia. Pozwól, że wsiądę na twój wóz. Podwieź choć kawałek.

- Dobra, siadaj, ale uważaj, żebyś broń Boże nie kichnął. Jest taka sprawa: mam wóz naładowany pieniędzmi, a kichnięcie potrafi zmienić je w popiół. Siadaj i pamiętaj, żebyś nie kichnął.

- Możesz być spokojny, na pewno nie kichnę, a nawet jeśli coś takiego mi się przytrafi, to hojnie wynagrodzę twą krzywdę.

Przejechali kawałek, kurz zaczął łaskotać nozdrza królewicza i po chwili rozległo się potężne kichnięcie. Bhola natychmiast podniósł lament: „Och, ja nieszczęśliwy! Wszystko przepadło, cały mój dobytek stał się garstką popiołu! Co ja teraz pocznę!" Odrzucił prześcieradło i królewicz przekonał się, że na wozie leży popiół. Bardzo zmartwiony, poczuwając się do winy, zaprowadził Bholę do swego pałacu i dotrzymał obietnicy. Z wozem naładowanym do pełna pieniędzmi uszczęśliwiony Bhola wrócił do swojej wsi. Był teraz jeszcze bogatszy niż przedtem.

I tym razem ciekawość rozpierała mieszkańców wioski. Na wszystkie pytania Bhola odpowiadał, jak to królewicz w zamian za popiół ze spalonego domu ofiarował mu wóz pełen pieniędzy. Cóż, ludzka głupota nie zna granic! Wkrótce cała wieś płonęła, a trochę później wozy załadowane popiołem wyruszyły w drogę. Wieśniacy zjawili się przed obliczem królewicza i zażądali pieniędzy za przywieziony popiół.

Królewicz śmiał się do rozpuku, a potem kazał służbie dać porządną nauczkę tym zuchwalcom i przepędzić ich z pałacu. Rozwścieczeni na Bholę wrócili do domu bardzo markotni. Ten prostak zasługiwał na okrutną zemstę. Postanowili napaść na niego i utopić go w rzece. „Ten łajdak wreszcie powinien znaleźć śmierć! Niech zginie w głębokim nurcie rzeki!" Udało im się złapać „niegodziwca", mocno związać sznurem i wsadzić do kosza. W drodze do rzeki zatrzymali się przy świątyni i weszli do niej, żeby odprawić modły. Kosz z Bhola postawili pod drzewem pewni, że im nie ucieknie. Tymczasem przechodził tędy pastuch. Na widok człowieka uwięzionego w koszu zapytał zdziwiony, co się stało.

- Ci ludzie, co poszli się pomodlić zostawiając mnie tutaj, chcą bez mojej zgody mnie ożenić. Wcale mi się nie pali do ożenku. Posłuchaj, bracie, a może ty byś chciał wziąć ślub zamiast mnie? Jeśli chcesz, to nic prostszego, właź do kosza, tylko najpierw rozwiąż mnie, a potem ja ciebie zwiążę. Oni na pewno nic nie zauważą, więc trochę cierpliwości i pójdziesz do ołtarza, no jak?

Pastuch na chwilę zaniemówił, a że był biedny, perspektywa rychłego ożenku wydała mu się nęcąca. Szybko wyraził zgodę. Wszystko to zajęło im kilka minut i szczęśliwy pastuch siedział już uwięziony w koszu, a nie mniej szczęśliwy Bhola maszerował ze stadem owiec i kóz w kierunku swojej wsi.

Wkrótce ludzie wyszli ze świątyni, dźwignęli kosz i pospieszyli w stronę rzeki. Kiedy byli już nad samą wodą, pastuch się domyślił, co się święci, i zaczął wrzeszczeć wniebogłosy:

- Przecie macie zaprowadzić mnie do ślubu! Dlaczego chcecie mnie utopić? Ratunku! Ratunku!

- Najpierw powinieneś się wykąpać, a potem pomyślimy o ślubie - rozległ się w odpowiedzi głośny, szyderczy śmiech.

Tak oto głupi pasterz marnie skończył w rzece.

Zdumienie powracających do domu wieśniaków było nie do opisania, kiedy zobaczyli Bholę pasącego wielkie stado owiec i kóz.

- Bholo, och Bholo! Skądżeś się wziął tutaj?

- Ano wróciłem inną drogą i dlatego zdążyłem przed wami. Co się tak gapicie? Stado zdobyłem właśnie w tej rzece.

- Nie, to nie do wiary, musimy się przekonać, wracamy do rzeki - rozległ się chór głosów. Wzburzeni wieśniacy kazali jednak Bholi iść z sobą.

Na bezchmurnym dotąd niebie nagle pojawiły się małe obłoczki, a ich odbicie w wodzie sprawiało wrażenie pasących się owiec i kóz. A więc Bhola nie skłamał! Chciwość pokierowała ludzkim rozumem. Głupcy jak oszalali zaczęli skakać do wody. Cóż, można się domyślić ich losu!

Prostak Bhola podśpiewując wrócił do domu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dołącz do dyskusji

Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.

Gość
Dodaj odpowiedź do tematu...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...